Juliusz Pielichowski: Sroga zima to druga już – po Niedzieli życia– książka Raymonda Queneau w Pani przekładzie, która ukazuje się nakładem Biura Literackiego. Wcześniej przełożyła Pani także Psią trawkę oraz jedną z powieści składających się na Dzieła zebrane Sally Mary. Zanim porozmawiamy o samej książce, chciałbym zapytać, niejako tytułem wstępu – dlaczego Queneau? Co takiego jest w jego twórczości, co od tylu już lat niezmiennie w niej Panią pociąga?
Hanna Igalson-Tygielska: Jego wszechstronność. Był filozofem, matematykiem, lingwistą, antropologiem, religioznawcą, interesował się psychoanalizą i sam się jej poddawał. Uprawiał niemal wszystkie gatunki literackie, lecz nade wszystko był powieściopisarzem. Napisał czternaście powieści, w tym jedną autobiograficzną wierszem. Jego utwory poddają się każdej interpretacji, jednych urzekają oczekiwaną żartobliwością, innych zdumiewają głębią. Fakt, że od Queneau żartobliwości się „oczekuje”, a głębia „zdumiewa”, wiele mówi o nieograniczonych możliwościach tworzenia fałszywych obrazów, jeśli idzie o recepcję utworów literackich. Queneau zaryzykował utrwalenie swojego portretu pod postacią karykatury. Sławę przyniosły mu lingwistyczne eksperymenty: gra słów i gra słowami, neologizmy, peryfrazy, metafory, czerpanie z zasobów językowych różnych dziedzin życia, ortografia fonetyczna i słowotwórstwo – zabiegi te niejako utrudniły odnalezienie zawartych w jego tekstach myśli. Nie można wykluczyć, że stosował je po to, żeby czytelnika wypłoszyć z zarośli językowych przyzwyczajeń, pozwolić mu przetrzeć oczy i się rozejrzeć. Trudno przecież przypuszczać, że wielbiciel Kartezjusza traktował myślenie z przymrużeniem oka. Gdyby tak było, moglibyśmy poprzestać na pytaniu „pocokomukeno” i natychmiast udzielić sobie odpowiedzi: „anoponic”. Surrealizm był w jego życiu tylko krótkim etapem.
Warto może w tym miejscu dodać, że ów romans z surrealistami pojawił się w jego biografii dość wcześnie i był na swój sposób ważny zarówno dla rozwoju jego pisarstwa, jak i jego wyobrażeń na temat znaczenia i roli literatury.
To etap ważny jako pewne doświadczenie. Queneau zachwycił się surrealizmem, który zdawał się otwierać przed swoimi adeptami nieoczekiwane możliwości nierównego partnerstwa, po czym porzucił go, zniesmaczony eksperymentami prowadzącymi w głąb podświadomości daremną drogą donikąd. Już w pierwszej powieści, Le Chiendent, na początku lat trzydziestych Queneau ustala zasady, wedle których autor może panować nad powieścią, tak aby nie stała się terenem chaotycznych harców, nieuregulowaną rzeką, w której taplać się może każdy. Ustanawia ścisłe reguły, z matematyczną dokładnością ustala liczby rozdziałów i podrozdziałów, zapewnia lustrzane odbicia poszczególnym epizodom i postaciom, precyzyjnie ustawia rusztowania; nie na darmo porównuje powieść do sonetu, którego żelazna struktura jest dla niego wzorem panowania nad tekstem. „Wyznaczyłem sobie reguły równie ścisłe, jak reguły sonetu” − mówi. Ten bowiem, kto świadomie nie stosuje określonych i ustanowionych przez siebie samego reguł, musi podlegać tym, nad którymi nie panuje. Jest ich niewolnikiem, a Queneau pragnie być wolny. Jednym słowem − szaleństwo matematyki i rozsądek poezji. Kodowanie wszystkiego, co zakodować można, zastąpi z czasem to, co jako narzędzia pozbierał od surrealistów: zapis automatyczny, monolog wewnętrzny, działanie podświadomości, a zwłaszcza przypadek. Wszystko ma być starannie zaprogramowane, lecz nic (prócz wypowiedzi samego autora) ma tego nie ujawniać. Dawny surrealista próbował „naprawiać” dawne grzechy rygorami mającymi zapewnić wolność. Krytycy z upodobaniem przytaczają tu fragment o cebuli i o zdejmowaniu jej poszczególnych warstw. Tego porównania użył Queneau w odniesieniu do własnej twórczości. My możemy je uzupełnić odniesieniem do wiersza Wisławy Szymborskiej i pocieszyć się, że idiotyzm doskonałości został literaturze, podobnie jak człowiekowi, oszczędzony.
Gdy spojrzymy na listę dzieł Queneau, które nie doczekały się jeszcze polskiego przekładu, widzimy, że wciąż jest to całkiem pokaźny rejestr jego powieściowych wcieleń. Dlaczego zdecydowała się Pani właśnie teraz, po przełożeniu wspomnianych na wstępie tekstów, na Srogą zimę?
Sroga zima z 1939 roku, podobnie jak późniejsza o kilkanaście lat Niedziela życia, to powieść o wojnie. O tym, że historia przychodzi pod postacią wojny i niszczy wszystko. Gwarantuje człowiekowi dni bez jutra i czas, w którym już żadnego „potem” nie będzie. Powieść o złu, które jest ponadczasowe i zewnętrznie nieuwarunkowane, słabo umocowane, za to silnie zakorzenione wewnątrz człowieka; jest jednym z aspektów nieusuwalności istnienia, jest nieśmiertelne tak jak człowiek. Ledwo się kończy jedna wojna, już się zaczyna druga, a każda kolejna gorsza, bo bardziej dla ludzkiej myśli wstydliwa, gdyż splamiona żenującą wiedzą, że mimo doświadczenia i wyraźnych zapowiedzi w porę (?) się jej nie zapobiegło. Powieść jest pisana w 1938 roku, jej akcja dzieje się w 1916 roku, a Bernard Lehameau, bohater Srogiej zimy, wyraźnie słyszy nuty wszystkich werbli, które się jeszcze nie rozległy. Jest to straszne i na swój sposób uspokajające nieuchronnością. Oczekiwaniem niegraniczącym z pewnością tylko dlatego, że żadnej granicy nie ma. Pewnie dlatego Bernard popełnia zbrodnię. Nie bardzo chciałabym uściślać powody wyboru tej właśnie książki, tu i teraz.
Powiedzmy zatem trochę o świecie, w jakim rozgrywa się Sroga zima. Miejscem akcji powieści jest Hawr, w którym – jak wiadomo – Queneau się urodził i spędził dzieciństwo. To jasne, że wybór ten nie jest przypadkowy.
Raymond Queneau urodził się w Hawrze. I Hawr też na swój sposób bierze udział w transferze, jakiego autor Srogiej zimydokonuje z rejonów tzw. rzeczywistości na teren tzw. fikcji. Queneau do przestrzeni miał stosunek osobliwy. Sporo podróżował, ale odwiedzane miejsca niewiele go obchodziły, nie opisywał ich, niemal o nich nie wspominał. Podróże, podobnie jak to było w przypadku Flauberta, nie kierowały jego spojrzenia na zewnątrz. Flaubert po trwającej dwa lata podróży do Grecji, Turcji, Syrii i Egiptu, napisał Panią Bovary. Psia trawka, pierwsza powieść Queneau, powstała podczas podróży do Aten; podróż zadziałała w tym przypadku jak detonator myśli. Tak jakby owocowała opisami nie tyle tego, co się zobaczyło czy przeżyło, lecz tym, co się w czasie drogi pomyślało, a w czasie drogi myśl podąża dokąd chce, zawraca, tężeje, krystalizuje się. Podobnie skorpion, który rozejrzawszy się, z braku godnego obiektu kieruje żądło na samego siebie. Queneau w podróży pisze książkę o trwodze istnienia, o ruchomych piaskach, których nie przytwierdzisz do podłoża żadną trawą i nie zamrozisz żadną zimą, bo nie ma takiej rośliny, ani takiej temperatury, która by zatrzymała pełznące wydmy dostojnie sunącego Czasu.
Dla mnie ciekawy był wybór Hawru jako miejsca akcji tej powieści pod kątem jej osadzenia w czasie historycznym. Oczywiście na pierwszym planie jest subiektywnie upływający czas bohaterów, ale bardzo duże znaczenie odgrywa tu także postrzegany bardziej globalnie, nomen omen, czas pierwszej wojny światowej. Jak już Pani wspomniała, książka ukazała się w 1939 roku. Przywołanie doświadczenia Wielkiej Wojny w tamtym momencie historycznym również wydaje się nie bez znaczenia.
Queneau uważał, że Sroga zima jest powieścią prorocką. „Żadnego słowa nie pisze się bezkarnie” − pisze w Dziennikach czasu wojny. Zmobilizowany w 1939 roku, przebywa w koszarach i niecierpliwie oczekuje na wydanie przez Gallimarda Srogiej zimy− powieści, której akcja rozgrywa się podczas wojny nazwanej później pierwszą. Można powiedzieć, że jak zawsze trwa wojna, ciągle ta sama, oznaczona jedynie różnymi datami. Pod tymi datami kryje się potworność ludzkiego cierpienia, ponieważ są i zawsze będą ludzie ginący w męczarniach. Historia jest nauką o ludzkim nieszczęściu, ta pisana – tych nieszczęść katalogiem. Rzadkie chwile szczęśliwości i pokoju to białe plamy, przemilczane okresy „nicniedziania”. Rolą języka jest wyrażanie ludzkiej męki, zarówno męczarni fizycznych, jak i bólu istnienia, tego, co Queneau nazywał „ontalgią”. Dlatego też między prozą a poezją różnicy nie ma: mękę można próbować wyartykułować tak samo w powieści, jak w poemacie.
Rzeczywistość czasu wojny, a więc czasu historycznego, bardzo silnie oddziałuje na życie bohaterów. Powiedzmy też trochę o nich, a właściwie o nim – bo główny bohater jest jeden, Bernard Lehameau, i to wokół jego postaci osnuta jest cała fabuła.
Bernard Lehameau żyje na skraju trwającej właśnie wspomnianej już wojny, czasowo zwolniony z wojska z powodu odniesionej rany. Mieszka w Hawrze, pracuje jako tłumacz w bazie angielskiej w porcie. Tryska pogardą i nienawiścią w stosunku do wszystkich i wszystkiego; jest zraniony i obolały, kilkanaście lat wcześniej stracił matkę i żonę w pożarze. Próbuje romansować z młodą Angielką z pomocniczej służby kobiet, spotyka w tramwaju dziwne dzieci, dużo czasu spędza w antykwariacie pani Dutertre i tam dobiega go szelest kartek „starego wydania Lutra, zbyt drogiego, aby go kupić”. Wokół panuje „sroga zima” i człowiek musi dostroić do niej swoje wnętrze. Bernard w końcu popełnia zbrodnię, pogoda się od tego nie zmienia, ale on sam, paradoksalnie, odzyskuje pogodę ducha.
Tak, w wyniku obrażeń odniesionych w walce, Lehameau zmuszony był powrócić do rodzinnego miasta, w którym zimą przechodzi rekonwalescencję. Jak zresztą okazuje się w finale powieści, wkrótce znowu wyruszy na front. Ale w tak zwanym międzyczasie – międzyczasie powieści – przydarzy mu się dziwny romans. To wydaje mi się bardzo ciekawe, w jaki sposób Queneau prezentuje rozwój tego uczucia, jak bardzo ono istnieje jedynie w wyobraźni samego Lehameau, by nabrać znacznie większych rozmiarów, niż wskazywałyby na to rzeczywiste wydarzenia, jakie miały miejsce pomiędzy nim a jego obiektem westchnień, Miss Weeds.
Ta próba nawiązania bliskości jest bardzo osobliwa. Bernard Lehameau, jak wspomniałam, jest tłumaczem, a zatem swego rodzaju kopistą. Jak każdy kopista, jest twórcą bytów zabezpieczających. Jak coś zginie, na przykład w pożarze, zawsze można odnaleźć kopię. Jaka jest w tym kontekście rola Miss Weeds, trudno powiedzieć. Znaczące, że Bernard uporczywie próbuje rozmawiać z nią po angielsku, mimo że Angielka znakomicie zna francuski. Tak jakby sam sobie zagradzał drogę do bliskości, bo może ona grozić odmianą, na którą nie ma w nim gotowości. Zamiast miłości przychodzi śmierć. Ginie pan Fryderyk, „neutralny” Szwajcar, znany mu z zaplecza antykwariatu pani Dutertre, ten od szelestu kartek „starego wydania Lutra, zbyt drogiego, aby go kupić”.
No właśnie, warto podkreślić, że pan Fryderyk, Szwajcar, w ten wojenny czas całymi dniami studiuje owo „stare wydanie Lutra” na wspomnianym zapleczu antykwariatu, który okazuje się rodzajem azylu.
Tak, ten szelest kartek starego wydania Lutra, zbyt drogiego, aby go kupić, jest bardzo ciekawy. To powracający w powieści refren i każdy czytelnik może mieć przyjemność zrozumienia go na swój sposób.
Pani Dutertre, chyba jedyna serdeczna przyjaciółka Lehameau, handluje książkami, a więc ten temat literatury, książek jest w naturalny sposób cały czas obecny w jego życiu, także zupełnie dosłownie.
Antykwariat pani Dutertre to nie borgesowska biblioteka, to zatęchła składnica książek. Bernard powraca tu z uporczywością mimowolnego wspomnienia, ponieważ pierwowzorem pani Dutertre jest Mme Bois, właścicielka księgarni z Hawru, bardzo ważna osoba dla autora. Bernard powraca tu znużony i umęczony tak bardzo, że postanawia wyciszyć muzyczne tło swojej męki. Raz na zawsze pozbyć się szelestu kartek „starego wydania Lutra, zbyt drogiego, aby go kupić”.
Queneau czasami obchodzi się ze swoim bohaterem dość szorstko, jak na przykład wtedy, gdy – by tak rzec – kpi z jego angielszczyzny, wykorzystując technikę zapisu fonetycznego, którym posłużyła się Pani także w polskim przekładzie. Choć, z drugiej strony, nie mamy przecież pewności, czy nie kpi z niej sam Lehameau.
Uważam raczej, że bohater Srogiej zimyz angielszczyzny nie kpi. On ją traktuje, o czym już wspomniałam, jak ostatnią nadzieję na oddalenie grozy bliskości z drugim człowiekiem. A technika zapisu fonetycznego to jeden z „klasycznych” zabiegów autora.
Warto też może wspomnieć – przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie – że ratunkiem przed ogromem wojny, przed trwogą i zasadniczo permanentnym chaosem rzeczywistości, bywa do pewnego stopnia komizm, który przejawia się u Queneau na bardzo różnych poziomach, chociażby w warstwie językowej – jak we wspomnianej już, otwierającej Srogą zimęscenie, w której dochodzi do spotkania Lehameau z Miss Weeds.
Czy komizm w powieściach Queneau jest ratunkiem przed chaosem wojny i trwogą istnienia? Chyba jednak nie, bo takiego ratunku nie ma. Gwarantem braku ratunku jest ludzka bezmyślność. A nad rolą komizmu, śmiechu, nad tym, czy żartobliwy ton i spiętrzenie dowcipu na wielu poziomach sensu i zapisu pozwala dostrzec wagę sygnalizowanych problemów, czy też raczej ją maskuje, zastanawiał się w swoim czasie znawca dzieła Queneau − profesor literatury Henri Godard. Postawił takie pytanie, i podobnie jak autor Zimysądził chyba, że w pytaniach bez odpowiedzi nie ma nic wstydliwego.
A jednak obraz świata, jaki wyłania się z tej powieści, nie jest jednoznacznie negatywny. Można powiedzieć, że właśnie ów wektor komizmu, o którym wspomniałem, jest swego rodzaju strategią intelektualną, a może też i emocjonalną, w radzeniu sobie z elementarnym tragizmem istnienia.
Mam wrażenie, że nigdy dość powtarzania, że „komizm” w tym przypadku, tak sugestywnie przysłaniający inne wymiary twórczości Queneau, ma na celu przykucie uwagi czytelnika, zaproszenie go do myślenia. Patronem pierwszej powieści Queneau był Kartezjusz, a jej dewiza brzmiała: „żeby zaistnieć, trzeba pomyśleć”. Tak właśnie powstają postacie pełnowymiarowe, a nie – „byty płaskie”. Ktoś kogoś „myśli” i w konsekwencji on sam zaczyna myśleć. Żeby zaistnieć, trzeba uruchomić świadomość siebie lub dać się obrysować spojrzeniem innych. We wspomnianej już, znacznie późniejszej Niedzieli życia, na podobnej zasadzie dochodzi do rozprawy z czasem. Trzeba go „pomyśleć”, żeby unieruchomić jego złowrogi bieg. Najlepiej w tym celu nie spuszczać wzroku z tarczy zegara… Wtedy czas zostaje przyszpilony jak motyl. Taka postawa ma szansę zamienić się w medytację. „Komizm” wydaje się tylko sposobem zaproszenia czytelnika do głębszej lektury, do wysiłku, do namysłu.
To niezwykle interesująca koncepcja. Ten aspekt ludyczny, jeśli można tak powiedzieć, obecny właściwie w każdy tekście, który wyszedł spod pióra Queneau, wydawał mi się zawsze tekstowym odzwierciedleniem pewnych jego generalnych przeświadczeń na temat rzeczywistości jako takiej. Myślę na przykład o sekwencji otwierającej książkę: marszu Chińczyków przechodzącym ulicami Hawru, który jest tłem dla wspomnianej już, mocno kulejącej rozmowy Lehameau z Miss Weeds. Przez pierwsze dwie strony powieści nie bardzo wiadomo, co tak naprawdę się w tam dzieje.
A tymczasem marsz Chińczyków jest dokładnym opisem wydarzenia, którego świadkiem był autor i który to przemarsz tymi samymi słowami opisuje w dziennikach. Podobnie finał Niedzieli życia jest zapisem „autentycznego” snu autora.
Czy zgodziłaby się Pani z tezą, że język, jak w tylu innych tekstach Queneau, i tu jest jednym z bohaterów powieści? Jak wspomnieliśmy, dla Queneau jest on absolutnie podstawowym budulcem rzeczywistości i swoistym warunkiem istnienia.
Tak. Język i słowo. To pisane małą literą i dużą. Queneau tworzył ze świadomością, że działa w sferze, którą definiuje formuła: „na obraz i podobieństwo”. Można powiedzieć, że szukał bezpieczeństwa w słowie, któremu nie ufa, które za wszelką cenę próbuje zamknąć w klatce o prętach biegnących w nieskończoność. Słowo jest narzędziem władzy niemal absolutnej. Ponieważ wiemy, że istnieje tylko to, co nazwane, bo to akurat wiemy od początku świata, a to, co imienia nie ma, nie istnieje, Queneau pozwala sobie na tegoż istnienia arbitralne przyznawanie oraz na jego dawkowanie. Byty wielowymiarowe mają imiona i nazwiska stałe, te natomiast, co do których egzystencji autor ma pewne wątpliwości, zmieniają „nazwy” lub też ich nie mają. Tak bywa też w przypadku osobników pod względem moralnym takich sobie, i wygląda na to, że pełnia istnienia ma związek z cechami, które do tego istnienia upoważniają.
W tym sensie czynność pisania, ale też mówienia i myślenia, jest dla autora – a zatem i jego bohaterów – formą ratunku, utrzymania się przy istnieniu?
Tak, chyba tak.
To mogłoby skądinąd ciekawie tłumaczyć jego niezwykłą płodność jako autora. Wspomniała Pani o dziennikach Queneau. Zastanawiam się, co jeszcze z jego obfitego dorobku, Pani zdaniem, szczególnie warto byłoby spolszczyć? Co dziś wydaje się najciekawsze, najbardziej aktualne?
Myślę, że dzienniki: Journaux 1914−1965, opracowane i wydane przez córkę Anne Isabelle Queneau, u Gallimarda w 1996 roku. Widać w nich zupełnie innego autora Srogiej zimyi nieznany aspekt jego życia, głęboką religijność.
Na koniec chciałbym zapytać Panią o sam proces tłumaczenia. Jak sytuuje się Pani – jako tłumaczka – wobec tekstu, nad którym pracuje? Kim w Pani odczuciu jest tłumacz?
Tłumacz to istota mająca naturalną skłonność do rozumienia. Dlatego moim ulubionym obrazem jest Święty HieronimVan Eycka. Siedzi sobie w pięknym wnętrzu, z lekko przechyloną głową, w spokojnym oczekiwaniu, że jakiś sens musi przecież się pojawić. Ma na to wieczność. Czas to miejsce objawiania się sensu.
Na ile tłumaczenie Queneau jest wyzwaniem wyjątkowym?
Przekład, tłumaczenie to dobre i bardzo przyjemne spędzanie czasu. Rzadko ma się przecież taką okazję, że rozmówca cierpliwie czeka, aż się go zrozumie. A tak jest w przypadku Autora.