03/06/19

Kasa

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Mie­sza­nie mojej oso­by w tej dir­ty niby-deba­cie o pła­ce­niu czy nie-pła­ce­niu w pismach lite­rac­kich w PL? Dywa­ga­cje o lirycz­nych popę­dach i efek­tyw­nych zasa­dach dzia­ła­nia sto­do­ły? Rela­cje mię­dzy sprze­da­ją­cym a kupu­ją­cym? Busi­ness cyc­les in eco­no­mics? Na fej­sie stwier­dzi­łem jedy­nie fakt/fuckt, doty­czą­cy moich zero­wych wyna­gro­dzeń z Bru­lio­nu. Jakoś wca­le mnie wte­dy i nadal nie dołu­ją­cy… I jakie tam neo­li­be­ra­li­zmy? Panie, ujmij pan tro­chę– jak mawia­ją zwo­len­ni­cy suma z dwó­ma. Bal­ce­ro­wi­cze, kon­fe­sjo­na­ły, dwor­scy piew­cy. Kolej­na halu­cy­na­cja. Kola­bo­ra­cja, szu­ka­nie ali­bi… Nie­czy­ste sumie­nie, jak ze świę­tych opo­wie­ści! Har­cer­ska ośmior­ni­ca, czer­wo­na medu­za, zamiast instynk­tow­nych – choć­by ‒ inter­pre­ta­cji. Strach, że ktoś odważ­ny to w koń­cu solid­nie pod­su­mu­je. Marze­nie o wiecz­nym okre­sie ini­cja­cji. Pre­ten­sje w stro­nę (nie)nowoczesności z ust nie­zbyt już mło­dych, galo­pu­ją­cych za limu­zy­na­mi, dino. Kolej­na odsło­na mesja­ni­zmu. Tak zwa­na kla­sycz­na fał­szer­ka. Tym­cza­sem trze­ba podej­mo­wać ZAWSZE indy­wi­du­al­ne decy­zje. Czy poemat ma być wysła­ny na Mar­sa za fri­ko, czy miej­sce wysył­ko­we pła­ci itd. Co prze­strzeń to sytu­acja (roz­wią­za­nie, brak roz­wią­za­nia?). Bar­dziej „przej­mu­ją­ca” może się jed­nak zda­wać pań­stwo­wa żon­gler­ka środ­ka­mi (dota­cja­mi), para­li­żo­wa­nie i tak moc­no nędz­ne­go świat­ka rodzi­mej poezji etc. Albo mizer­na kwo­ta wol­na od opo­dat­ko­wa­nia. Albo-albo. Albo pra­ca na sto­łów­ce dla cier­pią­cych na brak gotów­ki bar­dów. Stad(k)o lubi rodzaj nie­po­ro­zu­mie­nia. Nie­zdro­wych przy­spie­szeń. Dzi­ki Zachód, 25 lat temu, itp. nie­zręcz­no­ści, pisząc tu dyplo­ma­tycz­nie, ponie­waż w nie­któ­rych oko­licz­no­ściach natu­ry dyplo(m)a(n)cja jest ponoć jed­nak jakoś tam pożą­da­na J, więc szyb­kie spro­sto­wa­nie. Żeby Babi­loń­czy­cy tak na oślep nie pod­cie­ra­li sobie sie­dze­nia walecz­ny­mi kow­bo­ja­mi czy kadra­mi z mistrza Fel­li­nie­go… Otóż, że tak powiem, aczkolwiek/lecz, w skró­cie prze­po­tęż­nym, gdyż za oknem Błę­kit wzy­wa do wypra­wy poza świat kla­wia­tu­ry… Na Dzi­kim Zacho­dzie (USA/UK/Australia/Skandynawia, dla przy­kła­du, w dodat­ku cza­sy obec­ne, współ­cze­sne – czy tak już dobrze?) za publi­ka­cję wier­szy w pismach lite­rac­kich (poda­wać ich nie­zli­czo­ne tytu­ły?), prestiżowych/akademickich/pokornych/niepokornych/nowych/starych/online/drukowanych, z regu­ły jedy­ną for­mą roz­li­cze­nia z auto­rem jest pode­sła­nie mu egzem­pla­rza autor­skie­go (lub lin­ku). I tak było „25 lat temu” i tak jest obec­nie (mamy 2019 rok, praw­da?). I są tak­że (nie­kie­dy) nie­spo­dzian­ki, miłe życio­we dodat­ki, jeśli jakiś skrom­ny czek poja­wi się na hory­zon­cie. Raz na sto razy („sie­dem razy po dwa razy, osiem razy raz po raz” – wstaw­ka dla miło­śni­ków muzy­ki ludo­wej). Więc „bo go temi widły… etc.” ‒ mistrzowie/znawcy śród­ziem­no­mor­skie­go wes­tchnie­nia i ich bojo­we zaple­cze od ochro­ny pana bizo­na, mogli­by się lek­ko roz­cza­ro­wać. Z całym sza­cun­kiem dla łow­ców głów, ale nie ma żad­nych dar­mo­wych bana­nów na Man­hat­ta­nie (na bana­na trze­ba cięż­ko zapra­co­wać głów­ką lub ramio­na­mi). Prze­cież ten mit został już chy­ba roz­pra­co­wa­ny set­ki lat temu… I na tzw. pocie­sze­nie, tyl­ko dla wytrwa­łych, tych od hasła: Tora, Tora, Tora: publi­ka­cje w pismach na Dzi­kim Zacho­dzie mogą uła­twić wyda­wa­nie tam ‘regu­lar­nych’ ksią­żek, dopro­wa­dzić do nawią­za­nia tak potrzeb­nych naszym wytrwa­łym mistrzom/znawcom śród­ziem­no­mor­skie­go wes­tchnie­nia i ich bojo­we­mu zaple­czu od ochro­ny pana bizo­na… kon­tak­tów per­so­nal­nych z isto­ta­mi nie­co ina­czej tworzącymi/myślącymi. Naszy­mi siostrami/braćmi funk­cjo­nu­ją­cy­mi w innych zakąt­kach pła­skiej Zie­mi. To napraw­dę może być zdro­we! Pisałem/mówiłem o tym set­ki razy. Żal dupę ści­ska, że trze­ba tak w nie­skoń­czo­ność, a tu nie­ustan­nie (od „25 lat”) tyl­ko sło­ne dusz­ki z Wie­licz­ki. Wal­czą­ce o doda­tek finan­so­wy za skła­dan­ki o treści/formie oczy­wi­ście prze­ło­mo­wej. A resz­tę pro­szę same­mu wycza­ić. Za co/z cze­go mogą żyć sio­stry & bra­cia na Man­hat­ta­nie (Har­le­mach), two­rzą­cy krótsze/dłuższe poema­ty. Prze­cież, sto­pu­jąc z miej­sca polu­cje spi­sko­we, nie każ­dy z nich przez 25 lat pra­co­wał dla Esco­ba­ra czy zasu­wał w pie­czar­kar­ni itd. Pora się więc prze­bu­dzić, co daw­no już chy­ba zro­zu­mie­li ci nie­licz­ni, ci od hasła: Tora, Tora, Tora.I na koniec. Moich obra­zów nie roz­da­ję za dar­mo ciociom/wujkom i miło­śni­kom sztu­ki eks­pe­ry­men­tal­nej. I chy­ba nie stwo­rzy­łem ich, doda­jąc do tuszu/akryli krwi pana bizo­na. Niech mu zie­mia… U kum­pla, na mojej wyspie, zakwi­tły wła­śnie uśmiech­nię­te, nie­przy­jem­ne w doty­ku kak­tu­sy.