debaty / ankiety i podsumowania

Dzikie dzieci

Karol Knapiński

Głos Karola Knapińskiego w debacie „O poetyckich książkach trzydziestolecia”.

strona debaty

O poetyckich książkach trzydziestolecia

Łasko­czą sto­py zmar­z­nię­te­go Boga zawie­szo­ne­go na krzy­żu w holu kościo­ła. Cze­ka­ją aż wresz­cie coś się zmie­ni, aż ktoś wysłu­cha ich modli­twy. Ale póki co nic się nie zmie­nia. Na chwi­lę obec­ną świat zamy­ka się w jed­nym wier­szu, nie wycho­dzi poza ramy z góry mu narzu­co­ne. W nim jest wła­śnie to: napręd­ce doja­da­ny przed świą­ty­nią sło­necz­nik, pisz­czą­cy sty­ro­pian spod skle­pu meblo­we­go, milio­ny zmar­z­nię­tych dło­ni, ula­ny z meta­lu Chry­stus z codzien­nym wyra­zem twa­rzy, z wycią­gnię­ty­mi sto­pa­mi do wier­nych, co w ustach prze­żu­wa­ją brzyd­ki kawał, nie­po­rad­na poin­ta, któ­ra nawet nie wie, jak skoń­czyć.

Dzi­kie dzie­ci wokół zzięb­nię­te­go krzy­ża, cze­ka­ją­ce­go na chwi­lę uwa­gi:

Nie wiem dla­cze­go ale pod­cho­dzę do nich i
już razem łasko­cze­my róż­ny­mi tech­ni­ka­mi
zmar­z­nię­te­go Boga Odcze­ku­je­my chwi­lę i dalej
Posta­na­wia­my robić to tak dłu­go
aż coś się zmie­ni
(„Dzi­kie dzie­ci”)

Cho­ciaż widać, że nie zano­si się na zmia­nę. Sytu­acja jak każ­da inna: gdy „mat­ka tra­ci wzrok”,dziecko szu­ka miło­ści i jakichś zamien­nych Bogów w swo­im życiu.

Może ta „star­sza pani”, od któ­rej w koń­cu wszyst­ko się zaczy­na. Z któ­rą moż­na zjeść ser­nik i poroz­ma­wiać o rze­czach fun­da­men­tal­nych. „(…) czy war­to jesz­cze / wsta­wić nową wan­nę w miej­sce sta­rej / Czy przy­wio­zą ze skła­du węgiel na zimę”. Wystar­czy otwo­rzyć książ­kę i przez chwi­lę moż­na uwie­rzyć w to, „że wła­śnie /objąłem wid­mo Cza­su, w to, że jestem już dużym sta­rym chłop­cem i żemój mło­dzień­czy nar­cyzm wyko­le­ił się w tym roku”. Że moment wej­ścia w wiersz jest momen­tem prze­wa­gi nad inny­mi głu­pi­mi dzieć­mi tych lat („Nie cho­dzę na fil­my por­no ani nie jeż­dżę na rowe­rze gór­skim”), nad cza­sem, któ­ry nie daje się tak łatwo mar­no­wać, zde­ner­wo­wa­niem poże­gnań ze star­szą panią („nie­je­stem pewien czy tra­fię poca­łun­kiem / w zamszo­wą podusz­kę sta­re­go policz­ka”). Nawet nad bez­li­to­sną poin­tą, w któ­rej cza­ją się „kole­dzy w pod­ko­szul­kach na ramiącz­kach”, któ­rzy dobrze wie­dzą, że nikt nor­mal­ny nie powi­nien „zaj­mo­wać się tym sta­rym próch­nem”.

Sko­ro są inne dziew­czy­ny – te wszyst­kie Agniesz­ki, te sio­stry kole­gów z „mini­mal­nie zawsty­dzo­ny­mi pier­sia­mi”. Zawsze były. Jak mia­łem 9 lat była:

Ta dziew­czyn­ka z klat­ki obok
zawsze w zapla­mio­nej musz­tar­dą sukien­ce

kła­dła mnie w mokrym tłusz­czu pia­skow­ni­cy
pro­sząc bym machał ręko­ma jak orzeł (…)

Z nią były pierw­sze rumień­ce i pierw­sze figle miło­ści:

Dosta­ła czkaw­ki kie­dy dotkną­łem
jej ust cie­płym od kata­ru nosem
(„Popo­łu­dnie – mam 9 lat”)

A potem były kolej­ne i kolej­ne, z któ­rych każ­da god­na jest foto­gra­fii, któ­rą wkła­da się w sam śro­dek tego albu­mu. To nie kwe­sta don­żu­ane­rii; to kwe­stia roman­tycz­nych cza­sów, w któ­rych łatwo było mówić – „Dla cie­bie potra­fię uda­wać Boga dosko­na­le” („Dl”a), marzyć – „Jutro chciał­bym zapa­rzyć Ci her­ba­tę Lip­ton” („Sobo­ta wie­czór – posy­py­wa­nie pia­skiem”), w któ­rych było nawet miej­sce na miłość do tej „dziew­czy­ny nama­lo­wa­nej na pacz­ce papie­ro­sów” („Rodzi­ce śpią po połu­dniu – mam 14 lat”) i dla tej, któ­rą „Wie­le razy gwał­ci­łem we śnie a ona się śmia­ła” („Wio­sna – waga­ry”). Chcia­ło­by się powie­dzieć „miód, mali­na, gin z toni­ciem, poca­łun­ki”.

Gdzie są te lata dzie­więć­dzie­sią­te, kie­dy chłop­cy doj­rze­wa­li zbyt wcze­śnie, widząc co z takiej miło­ści zosta­je – „Po gwał­tach i roz­mo­wach – czkaw­ka mil­cze­nia?”:

Dzwo­nek
do drzwi Pró­bu­ję prze­cze­kać Kapi­tu­lu­ję Ona
wcho­dzi Roz­bie­ra sza­ry sze­tland Jej spo­co­ne cia­ło
paru­je jak­by wysta­wio­ne z masar­ni na mróz
Kocha­my się tak cicho że sły­chać jak puch­ną usta
Jeste­śmy dwój­ką mimów któ­rzy zapo­mnie­li alfa­be­tu
krzy­ku Koń­czy­my nie pamię­ta­jąc kie­dy zaczę­li­śmy Wycho­dzi

Teraz jest już po
Żad­nych ruchli­wo­ści Zmian tem­pa Żad­nych
upad­ków rekon­wa­le­scen­cji i ozdro­wień Tyl­ko
regu­lar­ne powol­ne pusto­sze­nie Sie­dzę Doży­wam
pozba­wio­ny pod­staw jak filet
(„Pusto­sze­nie”)

Tu chy­ba wypa­da ode­rwać się na chwi­lę od tomi­ku i spró­bo­wać opi­sać go w kil­ku sło­wach. Dzi­kie dzie­ciKrzysz­to­fa Siw­czy­ka to bra­wu­ro­wy suk­ces sie­dem­na­sto­lat­ka z Gli­wic jako lau­re­ata pierw­szej edy­cji Kon­kur­su Poetyc­kie­go im. J. Bie­re­zi­na w 1995 r. Do celów niniej­szej recen­zji posłu­gi­wa­łem się książ­ką wyda­ną przez Biu­ro Lite­rac­kie w 2004 r., na któ­rej odwro­cie wid­nie­je adno­ta­cja od auto­ra: „Stwier­dzam z przy­jem­no­ścią, że boha­ter tych wier­szy, jak i jego książ­ko­wi adwer­sa­rze, zesta­rze­li się. Powiem wię­cej: ule­gli ani­hi­la­cji. Jak w przy­pad­ku każ­dej eks­hu­ma­cji, życzę wszyst­kim cie­ka­wych odkryć”.Formalnie książ­ka jest podzie­lo­na na trzy czę­ści: I roz­grzew­ka – sty­gnię­cie, w któ­rej autor przed­sta­wia retro­spek­tyw­ne wizje swo­jej mło­do­ści, II wio­sna – waga­ry,będą­ca w grun­cie rze­czy zesta­wem ero­ty­ków, oraz III przej­ście od – do,mówią­ca o odcię­ciu się, przej­ściu od cza­sów naiw­nej mło­do­ści do doro­sło­ści. I wła­ści­wie tyle by wystar­czy­ło, ale czy moż­na aż tyle mówić o (tej) poezji?.

Prze­glą­da­my album foto­gra­fii-obraz­ków będą­cych jak­by pró­bą uchwy­ce­nia tego, co nastą­pi­ło do tej pory w życiu takim, jakie się toczy­ło. To, co jest waż­ne na dany moment (co się przy­da­rza) znaj­du­je oddźwięk w wier­szu (bło­go­sła­wio­ny Siw­czyk, któ­ry opchnął tomik na kon­kurs, dając moż­li­wość nie doj­rze­wać wier­szom, nie dawać im nad­ple­śnieć retro­spek­tyw­nym mesz­kiem – zyska­ny zapis to nie­po­rów­ny­wal­nie cen­ne zna­le­zi­sko poeta in sta­tu nascen­di; kto wie czy pół roku, pięć czy dzie­więć lat póź­niej odwa­żył­by się opu­bli­ko­wać coś co jest czę­ścią oso­by, któ­ra już nie ist­nie­je, któ­ra „ule­gła ani­hi­la­cji”).

Uczy­my się, co jest tutaj waż­ne – odwie­dzi­ny u star­szej pani, wspo­mnie­nie blo­ko­wisk z klat­ka­mi scho­do­wy­mi, z palą­cy­mi na nich sąsiad­ka­mi, sąsiad z naprze­ciw­ka łypią­cy juda­szem. Waż­ne są wszyst­kie dziew­czy­ny, któ­re dają wytchnie­nie buzu­ją­cej miło­ści. Waż­ny jest też i Bóg, któ­ry jawi się w tej całej rze­czy­wi­sto­ści, choć nie wia­do­mo wła­ści­wie kim jest, jeśli jest. Wia­do­mo tyl­ko, że nie wol­no mu zano­sić żad­nej z tych dziew­czyn:

Zaczy­nam szu­kać w kie­sze­niach swo­ich
wczo­raj­szych dło­ni któ­re muska­jąc mig­da­ło­we łopat­ki
upro­wa­dzi­ły tro­chę dziew­czę­ce­go cie­pła
Przy­po­mi­nam sobie dło­nie któ­re zanio­sły
w ryn­nach linii papi­lar­nych – skra­dzio­ne cie­pło Chry­stu­so­wi
wiszą­ce­mu na krzy­żu w prze­cią­gu brzyd­kie­go kościo­ła
W prze­strzen­nej insta­la­cji Jego żeber
wyga­da­ła się cała zapa­mię­ta­na prze­ze mnie piesz­czo­ta
Nagle dło­nie spło­szo­ne chło­dem drew­na i skó­ro­po­dob­nej far­by
zapo­mnia­ły cie­pła dziew­czy­ny (…)
(„Nie zanoś dziew­czy­ny Chry­stu­so­wi”)

Obraz­ki są poje­dyn­cze. Są zamknię­te i skoń­czo­ne. Są pry­wat­ne i jed­nost­ko­we. Dają mgli­ste poję­cie o tym, co jest waż­ne dla tego, któ­ry mówi, ale nie dają żad­nej odpo­wie­dzi na pyta­nie o to, co jest naj­waż­niej­sze. Przy­naj­mniej z począt­ku. Zanim jed­nak to się wyja­śnia widać od razu, że do zbio­ru waż­nych ele­men­tów dołą­czyć trze­ba rodzi­ców („Rodzi­com”). Cóż o nich wia­do­mo? Tyle, co o innych. No i to, że „mat­ka tra­ci wzrok”, a ojciec jej zawsze towa­rzy­szy. Raz zwich­nie sobie bio­dro, innym razem poło­ży się u boku. Rodzi­ce wciąż ist­nie­ją dla sie­dem­na­sto­lat­ka:

Jesień Sobo­ta Wró­ble scho­wa­ły się przed desz­czem pod
zie­lo­nym śmiet­ni­kiem Grze­ją się w cie­płych jesz­cze
reszt­kach czer­wo­nej kapu­sty z czy­je­goś obia­du
Sły­szę jak w sypial­ni tato cho­wa zzięb­nię­te dło­nie
w cie­pły port­fel poślad­ków mamy któ­ra po ostat­nim
odchu­dza­niu jest bar­dziej podob­na do Chry­stu­sa
niż do kobie­ty Rodzi­ce zasy­pia­ją Deszcz pada
(„Rodzi­ce śpią po połu­dniu – mam 14 lat”)

(Cie­ka­we jest, jak z pozo­ru bar­dzo oględ­nie upo­rząd­ko­wa­ny zbiór wier­szy przy kolej­nych czy­ta­niach uka­zu­je, że pew­ne obsza­ry zna­cze­nio­we prze­pa­da­ją, aby nagle powró­cić jak man­tra. Cią­gle poja­wia się Bóg lub Chry­stus. Ale cią­gle poja­wia­ją się też zzięb­nię­te dło­nie – wcie­ra­ją­ce bal­sam w cia­ło kobie­ty, zano­szą­ce jej cie­pło Chry­stu­so­wi, zzięb­nię­te dło­nie w auto­bu­sie i w „cie­płym port­fe­lu poślad­ków mamy”).

Po co te wszyst­kie foto­gra­fie skrzęt­nie cho­wa­ne mię­dzy stro­ny? Te nie­ja­sne teo­fa­nie i spo­tka­nia z dziew­czy­na­mi? Po co to szu­ka­nie Chry­stu­sa przy „naszym wspól­nym pierw­szym gole­niu / w mojej łazien­ce, kie­dy Zaci­na­my się pra­wie rów­no­cze­śnie?” Dzie­ci dora­sta­ją i zaczy­na­ją jeź­dzić auto­stra­da­mi „w stro­nę Trie­stu”, budzą się w środ­ku przed­świ­tu i obser­wu­ją świat, liczą zapa­lo­ne okna w blo­kach i myślą, że nie są czę­ścią tego świa­ta, któ­ry obser­wu­ją. A może to wca­le nie spra­wa jakichś dzi­kich dzie­ci, tyl­ko tego jed­ne­go, kon­kret­ne­go, któ­re pró­bu­je zsyn­chro­ni­zo­wać oddech z inny­mi ludź­mi, poszu­kać „cie­pła pasa­że­rów wczo­raj­sze­go kur­su”, dodzwo­nić się pod „numer, któ­ry kie­dyś był nume­rem pew­nym”. A lista dostęp­nych zawo­dów wyda­je się wciąż kur­czyć.

Po odrą­ba­nej hubie pozo­sta­ło puste
miej­sce Ktoś wyrwał tak­że dwie jemio­ły i
zazna­czył żół­tą far­bą prze­wi­dy­wa­ną wyso­kość ścię­cia
Drze­wo pró­bu­je jesz­cze ssać cie­pło bla­de­go moczu
pozo­sta­wio­ne przez bla­de psy w bla­dym śnie­gu.
(„Huba – Kaszak”)

Wszyst­ko zda­je się dobre do prze­ży­cia, o ile wynik­nie z tego wiersz. Nie żad­ne wiel­kie prze­ży­cia. To jest poetyc­kie, co zamie­ni się w wiersz. Dzi­kie dziec­ko prze­ku­wa zda­rze­nia w wier­sze. Trud­na to decy­zja – zosta­wić je komuś, aby zajął się obra­bia­niem ich i ana­li­zo­wa­niem. Zamie­nia­nie zda­rzeń w wier­sze i wysy­ła­nie ich innym to nie­bez­piecz­na decy­zja. Zosta­wia zawsze draż­nią­cą nie­pew­ność dowo­dów nada­nia.

Wszyst­ko dobrze

Rzę­sa roz­ci­na­ją­ca kożu­szek ropy w kąci­ku oka już
nie draż­ni podob­nie jak pocz­to­we dowo­dy nada­nia
listów któ­re nie mia­ły szans na odpo­wiedź

Wszyst­ko na swo­im miej­scu: książ­ki cie­płe swe­try
wysu­szo­ne pest­ki śli­wek węgie­rek na pod­ło­dze i ja
w etui dusz­nej ciszy Za szy­bą okna jakiś świat:

śmiet­nik par­king pusta karu­ze­la blo­ki wie­żo­wiec
blo­ki wie­żo­wiec prze­rwa blo­ki i znak dro­go­wy –
stre­fa zamiesz­ka­nia śmier­ci Pręd­kość odde­chu

ogra­ni­czo­na aż do zupeł­ne­go wyha­mo­wa­nia Jed­nak
wszyst­ko dobrze Zagnieź­dzi­łem się w tym miej­scu
gdzie nie­co zapadł się tap­czan Oswo­iłem tak­że

zim­ną tasiem­kę obszy­wa­ją­cą koc Teraz muszę
dono­sić lęk i wiersz jak płód któ­ry tak trud­no
uwol­nić a tym bar­dziej usu­nąć

Sie­dzę teraz na górze Pro­zy – Wro­cław­skie­go Domu Lite­ra­tu­ry i nagle jest ponad dwa­dzie­ścia lat póź­niej, gdy ten chło­piec, któ­ry kie­dyś zaci­nał się przy pierw­szym gole­niu, sie­dzi naprze­ciw­ko wraz z inny­mi wybra­ny­mi. Mówi, że pamię­ta cza­sy debiu­tu, jak bar­dzo potrzeb­na mu była przy­chyl­na kry­ty­ka, cho­ciaż teraz to po pro­stu głos czy­tel­ni­ków. Kie­dy przy­szedł czas poważ­nych nagród i „pozo­sta­wa­nia w atmos­fe­rze pod­nio­sło­ści” może powie­dzieć, że naj­bar­dziej ceni sobie gło­sy nie­przy­chyl­ne. Sile­sius 2019. Czy­ta mądry wiersz nomi­no­wa­ny do pre­sti­żo­wej nagro­dy. Czuć, że teraz to dopie­ro poezja jest waż­na. Ale sko­ro tak, to gdzie podział się ten chło­piec, to dzi­kie dziec­ko łasko­czą­ce sto­py Chry­stu­sa?.

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Naro­do­we­go Cen­trum Kul­tu­ry w ramach Pro­gra­mu Ojczy­sty – dodaj do ulu­bio­nych 2019.

z nck