I
Biografia Emily Dickinson (1830–1886) niezmiennie pozostaje zagadką, którą co pewien czas ktoś próbuje na nowo rozszyfrować z nadzieją, że uda się rzucić trochę więcej światła na tę garść informacji, jakie posiadamy na temat życia jednej z najbardziej tajemniczych poetek, nie tylko języka angielskiego. Może zresztą słowo „zagadka” należałoby napisać wielką litera, jak w wierszu o numerze 89 (według przyjętej w tym tomie numeracji Thomasa H. Johnsona), gdyż sama poetka – jak wiadomo – nie zwykła tytułować swoich utworów: „W ciszy niezmąconej Zagadka spoczywa!” Dickinson lubiła niektóre słowa zapisywać właśnie w ten sposób (również w listach, które odgrywały dużą rolę w jej życiu), jak gdyby chciała skupić na nich największą uwagę – bo zazwyczaj nie darzymy szczególną uwagą pojedynczych słów, nawet w poezji, zwłaszcza poezji jej czasów. Emily Dickinson wiedziała jednak, że to właśnie pojedyncze słowa – pojęcia – organizują całą naszą wyobraźnię i wizję świata. Jak słowo Zagadka – której być może wcale nie warto rozwiązywać, a jedynie wsłuchać się uważnie w jej ciszę?
Wiemy więc o autorce stosunkowo niewiele (choć nie „nic”), ale owo biograficzne „niewiele” to wystarczająco dużo, by rozbudzić naszą ciekawość. Emily Dickinson wiodła jedną z najbardziej skrytych egzystencji, jakie zna literatura. Urodzona w Amherst w stanie Massachusetts, właściwie całe życie spędziła w rodzinnym miasteczku (które w czasach Dickinson liczyło raptem kilka tysięcy mieszkańców), stopniowo ograniczając swoją aktywność do rodzinnego domu, a czasami – wyłącznie do własnego pokoju. Legenda Dickinson-pustelnicy, choć atrakcyjna, nie oddaje jednak w pełni sprawiedliwości jej biografii, która – jak pokazują nowe ujęcia – była bardziej złożona, szczególnie we wczesnych latach życia poetki. Z zachowanej częściowo korespondencji, a także z innych źródeł wiemy, że młoda Emily, pochodząca z dobrze sytuowanej i wpływowej w lokalnej społeczności rodziny (należący do jej przodków Nathaniel Dickinson zasłużył się jako jeden z amerykańskich pionierów), otrzymała także staranne wykształcenie – co nie było wcale tak oczywiste w przypadku kobiet żyjących w ówczesnej, wciąż jeszcze rodzącej się Ameryce. W młodości uczestniczyła w życiu społecznym i towarzyskim Amherst. Jeśli czymś się wyróżniała na tle rówieśników, to talentami i inteligencją. Ale wiemy też – choć to już przede wszystkim z jej wierszy – że wkrótce po ukończeniu trzydziestego roku życia Emily Dickinson przeszła rodzaj załamania nerwowego, które położyło się cieniem na całej jej późniejszej egzystencji. Nie znamy przyczyn tego kryzysu, możemy się jedynie domyślać jego powodów. Przypisywany był on najrozmaitszym czynnikom, z których dość prawdopodobny zawód miłosny cieszy się wśród biografów poetki chyba największym wzięciem; jeśli nawet tak było, kryzys ów miał też zapewne bardziej zasadnicze, głębsze podłoże. Trzeba tu wyraźnie zaznaczyć, że jej relacje z mężczyznami, typowanymi na „sprawców” owego załamania, miały, jak się wydaje, przede wszystkim charakter intelektualny. To wtedy, na początku lat sześćdziesiątych XIX wieku, Dickinson zamknęła się w domu i – na dobrą sprawę – pozostała w nim do końca swych dni. Wtedy też powstały najlepsze, najintensywniejsze z jej wierszy.
Z biegiem lat izolacja poetki pogłębiała się. Dziś trudno jednoznacznie ocenić, czy była ona w pełni dobrowolna, czy też może do pewnego stopnia podyktowana chorobą (niektórzy biografowie sugerują nawet epilepsję). Ciosem była śmierć ojca, który zmarł w 1874 roku. Rok później udaru doznała matka. Dickinson opiekowała się nią długie lata. Z listów, które dotrwały do naszych czasów, wiemy, że w okresie tym, gdy śmierć – a raczej Śmierć – zbierała systematycznie żniwo wśród najbliższych osób poetki, ona sama zaangażowała się mocno w życie swojej rodziny – przede wszystkim rodzeństwa – podtrzymując także kontakt z niewielkim gronem sprawdzonych przyjaciół.
Gdy Emily Dickinson zmarła, jej poezja nie była znana prawie nikomu. Pierwszy wybór wierszy, okaleczonych przez wydawcę i „przystosowanych” do oczekiwań ówczesnych czytelników – a przynajmniej tych spośród nich, którzy traktowali poezję jako rodzaj sentymentalnego bibelotu – ukazał się dopiero cztery lata później, w 1890 roku. Ale nawet w tej wygładzonej formie wzbudziły spore zainteresowanie. Musiało jednak minąć wiele dekad, zanim poezja ta odsłoniła całe swoje bogactwo za sprawą pomnikowej edycji wspomnianego już Johnsona, którego wydanie krytyczne poezji Dickinson ukazało się dopiero w połowie XX wieku. To w nim w pełni ujawniło się niezwykle nowoczesne oblicze poetki, której wiersze bardziej przypominały eksperymentalne teksty przedwojennej awangardy niż sztambuchową poezję rodem z XIX wieku; poetki, o której od pewnego czasu robiło się coraz głośniej, a która swe wiersze rzeczywiście napisała blisko sto lat wcześniej w domowym zaciszu prowincjonalnego Amherst.
Emily Dickinson nie wzięła się znikąd, a jej biografia – także ze względu na skąpość i niejednoznaczność źródeł, szczególnie w przypadku dwóch ostatnich dekad jej życia – paradoksalnie dość łatwo poddaje się rozmaitym zabiegom dokonywanym przez zmieniające się mody i dyskursy. Nie ma jednak co zżymać się na tę interpretacyjną wielorakość odczytań – także ona jest gwarancją żywotności tych niezwykłych tekstów, niepodobnych do czegokolwiek innego w światowej poezji. I choć rezultaty podejmowanych raz za razem prób reinterpretacji biografii Dickinson bywają różne, to świadczą o jednym: siła tej poezji i stojącej za nimi tajemniczej autorki nie słabnie, prowokując do zadawania wciąż na nowo pytania, na które – co skądinąd oczywiste – nigdy nie poznamy definitywnej odpowiedzi: kim właściwie była Emily Dickinson?
II
Samotność i przestrzeń. Dwa słowa, dwa klucze do tej poezji; albo tropy – jedne z wielu – jakimi możemy podążyć. W zamieszczonych w niniejszym tomie wierszach, wybranych spośród blisko 1800 tekstów, jakie pozostawiła po sobie Emily Dickinson, samotność i przestrzeń należą do najczęściej powracających tematów. Dość szybko jednak zauważamy, że sposób, w jaki mówi o nich poetka, odbiega od potocznego ich rozumienia: za każdym razem jest to jej własna, wypracowana w „myślącej” strukturze wiersza rekonstrukcja tych pojęć. W swych esejach Tadeusz Sławek niejednokrotnie zwracał uwagę, że Dickinson (podobnie zresztą jak Edgar Allan Poe) jest mistrzynią myślników – tych niezwykłych znaków interpunkcyjnych, w których samej nazwie (przynajmniej tej, jaką przyjęliśmy dla nich w polszczyźnie) zawiera się już sugestia myślenia, namysłu. Stały się one jej znakiem rozpoznawczym, ale także – pewną procedurą poznawczą, sposobem docierania do znaczeń, które tradycyjna interpunkcja zakrywa. Tak skonstruowana „przestrzeń namysłu” jest punktem wyjścia do rozważań o charakterze zasadniczym, podejmowanych w sposób dotąd poezji nieznany: czym są słowa?, gdzie i jak mieszka człowiek? (przypomina się słynna fraza otwierająca jeden z wierszy: „Mieszkam wśród Możliwości – ”; nie sposób nie pomyśleć tu o Heideggerze), jaka jest natura rzeczywistości? Wszystkie kwestie są w tej poezji stale obecne, a odpowiedzi, jakie raz po raz padają, mają jedynie charakter tymczasowy, służą zorientowaniu się w czasie i przestrzeni, w toku nieustannie ponawianych pytań o miejsce człowieka w świecie.
Zależność, jaka rodzi się pomiędzy człowiekiem a miejscem, w którym człowiek żyje, to także jeden z wątków rozwijanych od lat w esejach przez Tadeusza Sławka; nigdy nie jest ona niewinna. Formy, jakie relacja ta przybiera, ich wpływ na nasze bytowanie, okazują się często swoistym piętnem – bo też nic nie oddziałuje bardziej na nasze egzystencje niż tych parę miejsc, w (z) których wyrośliśmy, w (z) których żyjemy. W eseju Przeciw swojskości. Piwnica i studnia Tadeusz Sławek zauważył: „prawdziwie możemy mieszkać tylko w miejscu, które nazwalibyśmy źródłowym”. Warto podkreślić, że uwaga ta pojawia się w tekście, którego bohaterką była myśl innego wielkiego samotnika amerykańskiej literatury, Henry’ego Davida Thoreau – starszego od Dickinson raptem o kilkanaście lat, żyjącego w oddalonym od Amherst o sześćdziesiąt mil Concord. Nie bez powodu wspominam to miasteczko nieopodal Bostonu, bo to tam rezydował słynny Ralph Waldo Emerson, jeden z twórców transcendentalizmu – i to jego poezje, za namową swego mentora Benjamina Franklina Newtona (rozstanie z nim miało być jednym ze źródeł wspomnianego już kryzysu egzystencjalnego), młoda Emily Dickinson pilnie studiowała. Stały się one dla niej prawdziwym duchowym i intelektualnym wyzwoleniem. Nowa Anglia, jak wiadomo nie od dziś, była wyjątkową przestrzenią na mapie ówczesnego świata. Wróćmy jednak do dotyczącej miejsca sugestii zawartej w przytoczonych wyżej słowach. Oczywiście szybko rodzi się pytanie, jak owo „źródłowe” miejsce odnaleźć. Cóż, trzeba zapewne włożyć pewien wysiłek, by uzyskać – lub przynajmniej spróbować uzyskać – jakieś zajmujące odpowiedzi. Z pewną pomocą przychodzą język i jego narzędzia: esej – albo wiersz. Przywołuję tę myśl Tadeusza Sławka w kontekście poezji Emily Dickinson, bo daje się zauważyć intrygujące pokrewieństwo łączące poetkę i jej tłumacza: świadomość, że wszystkie miejsca – także te duchowe – mają swój początek i koniec w meandrującej myśli oraz niespokojnym języku.
Przestrzeń, w jakiej rozgrywają się – a raczej jaką postulują – te wiersze, nie jest zatem bez znaczenia: to przede wszystkim sieć abstrakcyjnych pojęć, pewnych fantazmatów, które mają charakter nie mniej „źródłowy” niż najbardziej namacalny konkret, w jakim są zanurzone. Pierwszą i podstawową przestrzenią życia Emily Dickinson był jej rodzinny dom, sprowadzony często do ścian własnego pokoju, do którego – jak możemy się domyślać – miewała stosunek ambiwalentny („Grobowcem jest moje domostwo”, 1743). A jednak odnalazła w nim niezliczone inne przestrzenie egzystencji. Tadeusz Sławek, rozmyślając nad biografią innego wywrotowego myśliciela, Fryderyka Nietzschego, zanotował: „tylko wy-miejscowienie może nas ocalić”. Wydaje się, że wiersze Dickinson bardzo często są właśnie próbą takiego „wy-miejscowienia” na gruncie tekstu, którego celem nie jest jednak zanegowanie owego „miejsca” – a może nim być słowo, obraz, uczucie – ale jego rewindykacja, przebicie się do jego „źródłowej”, życiodajnej i sensotwórczej warstwy. Jak jednak tego dokonać? Na przykład przy pomocy metafory ukutej w owych czterech ścianach pokoju-wiersza (1695), z którego zaczerpnięty został tytuł tej książki:
Jest samotność przestrzeni
I morskich pustkowi,
Samotności śmierci, lecz w nich
Wszystkich jeszcze ludzi mrowie,
Gdy myślisz o tym odludziu,
Co jest jak biegunowa wyprawa,
To dusza bada siebie –
Skończone Nieskończoność uchwycić się stara.
Przestrzeni – podobnie zresztą jak samotności – jest w tych wierszach wiele. Dickinson doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że o żadnym definitywnym „u‑miejscowieniu” mowy być nie może, bo oznaczałoby ono stagnację, przeciwko której jej wrażliwość i niebywale giętki umysł nieustannie się buntowały.
Samotność nie ogranicza się wyłącznie do samotności doświadczanej przez człowieka, ale przysługuje także przestrzeni, w tym domom („Znam Domy samotne na Uboczu”, 289); nie jest też stanem permanentnym, a jedynie przydarza się i – co warte odnotowania – może być źródłem swoistej radości, jak notuje Dickinson w innym wierszu: „Samotna? – Nie –” (298). Częściej jednak wyczuwalna jest pewna ambiwalencja, z jaką się tu o samotności mówi. Niekiedy napełnia ona jedynie strachem, jak w niezwykle poruszającym wierszu o incipicie „Odwagi zbawia cię samotność –” (777), w którym wprost pojawia się sugestia, że samotność „To Stwórca, Uczyniciel duszy –”, sprawujący nad nią pełnię władzy. To dlatego tak przejmująco brzmią słowa o „samotności przestrzeni/ I morskich pustkowi/ Samotności śmierci” (1695): wyczuwamy w nich gest odsłonięcia się dojrzałej już poetki – wiersz, z którego pochodzą te słowa, należy do najpóźniejszych w jej dorobku. Samotność, we wszystkich formach i wcieleniach, okazuje się warunkiem poznania – takiego poznania, jakiego źródłem i rezultatem są wiersze, w których można mówić o zasadniczej kondycji człowieka i świata; samotność ta jest też ciężkim, niesionym w pojedynkę brzemieniem (822):
Łowi więc Dusza siebie
Sama – cel taki jej przyświeca –
Jeden z nią tylko poluje Ogar,
Jej własna tajemnica.
III
Istotą poezji Emily Dickinson jest napięcie między tym, co intelektualne, pojęciowe, a światem zmysłów – zamknięte często na przestrzeni kilkunastu słów, w których zmieścić musi się cały – chwilowy – świat. Wiersze te nigdy nie osuwają się w oschły ton traktatu filozoficznego, jak gdyby wiedziały, że nie tam należy poszukiwać prawdziwego znaczenia słów. Co zachwyca w tej poezji, to jej nienachalna perfekcja – intelektualna, ale też estetyczna – której nie należy mylić z naiwnie pojmowaną potoczystością czy śpiewnością. Dickinson, która czerpała z licznych lirycznych tradycji, co rusz je przełamywała, zadowalając się niepełnymi, jak gdyby kalekimi rymami (wciąż jeszcze nie do pomyślenia w jej czasach), z premedytacją zaburzając monotonię usypiającej rytmiczności, demaskując zużyte, niewystarczające formy, w jakich siłą rutyny i przyzwyczajenia uprawiało się wówczas poezję. Wszystkie te składowe muszą, co jasne, znaleźć swoje odzwierciedlenie także w przekładzie. A przekładać Dickinson nie jest łatwo. Pozorna prostota tych tekstów jest bowiem zwodnicza, a wyzwania – niezliczone.
Dickinson miała u nas szczęście do tłumaczek i tłumaczy. Pierwsze przekłady, wydane w roku 1965 w ramach „celofanowej” serii PIW‑u, wyszły spod pióra Kazimiery Iłłakowiczówny. Dziś brzmią one nieco archaicznie, choć w wielu miejscach nadal potrafią urzekać z lekka egzotycznym wdziękiem języka snutego z innego pasma czasu. Wziętą tłumaczką tej poezji była również trzy dekady młodsza od swej poprzedniczki Ludmiła Marjańska, której – jak się wydaje – bardziej udało się zbliżyć do idiomu Dickinson; jej przekłady – z racji różnych zawirowań – ujrzały światło dzienne z pewnym opóźnieniem, podobnie jak niegdyś z opóźnieniem świat dowiedział się o istnieniu genialnych oryginałów. Również w kolejnych generacjach poetów i tłumaczy znaleźli się miłośnicy poezji Dickinson, na czele ze Stanisławem Barańczakiem oraz Andrzejem Szubą, którzy zaproponowali obszerne wybory z jej dorobku (warto tu wspomnieć, że Andrzej Szuba razem z Tadeuszem Sławkiem współtworzyli niegdyś poetycką grupę Kontekst). Całkiem niedawno wreszcie światło dzienne ujrzał pokaźny tom przekładów autorstwa Krystyny Lenkowskiej. Niniejszą książką dołącza do tego grona Tadeusz Sławek. Mamy więc szczęście, że wiele z najlepszych wierszy Dickinson zostało przetłumaczonych kilkakrotnie (a jeszcze więcej wciąż czeka na przełożenie), co oferuje czytelnikowi, który zechce zadać sobie trud podążania za myślą poetki i jej tłumaczy, sporo hermeneutycznej satysfakcji z możliwości podejrzenia, jak rodzą się w tej poezji sensy. W przypadku Dickinson bowiem niemal każdy kolejny przekład coś wnosi – jak gdyby sama tkanka tych tekstów nie dopuszczała jednoznacznej wykładni; co zresztą w dużej mierze jest prawdą: zakotwiczona w najbardziej ogólnych pojęciach, roztrząsająca ich rodowody i sprawdzająca je przy pomocy innych słów, jest skazana – albo raczej otwarta – na ich wieloznaczność i nieostrość.
Dickinson w prezentowanych tu przekładach urzeka przede wszystkim oszczędnością. Tadeusz Sławek, którego zamiłowanie do paradoksu jako jednego z najpotężniejszych, najbardziej przenikliwych narzędzi poznawczych tak dobrze znamy z esejów, znajduje w Dickinson prawdziwie siostrzaną duszę. Przekłady autora U‑bywać doskonale wpisują się w tę podstawową strategię – także komunikacyjną – poezji Dickinson, która na paradoksie jest często ufundowana. Ale nie mniej uderzającą cechą tych przekładów jest czytelność, klarowność obrazowania. Dickinson, która skądinąd słynie z bardzo śmiałych, nieoczekiwanych porównań i metafor, buduje je z najprostszych elementów. Nie jest to poezja „uczona”, wymagająca komentarza, choć przecież pozostaje na wskroś intelektualna, co zresztą było jedną z przyczyn niezrozumienia, z jakim spotkała się u swoich współczesnych. Duet Dickinson–Sławek okazuje się jednym z najszczęśliwszych mariaży, jakie można sobie na niepewnym gruncie tej niepowtarzalnej poezji wyobrazić. I nie chodzi tu tylko o wierność na poziomie podstawowych znaczeń, jakie niesie tekst, ale też o głębsze pokrewieństwo wyobraźni i wierność wspomnianym już elementarnym zasadom, wedle których zbudowany jest ten poetycki wszechświat: prostocie, paradoksalnemu postrzeganiu zjawisk tego świata, wyrazistości obrazowania.
Wystarczy porównać z oryginałem jedną strofę przełożoną przez Tadeusza Sławka, a także inne tłumaczenie – w tym przypadku pióra Stanisława Barańczaka, nie mniej wytrawnego znawcy omawianej tu poezji – by zorientować się w pewnych generalnych strategiach interpretacyjnych tłumacza. Niech za przykład posłuży strofa otwierająca jeden z najsłynniejszych utworów poetki (1207):
He preached upon “Breadth” till it argued him narrow –
The Broad are too broad to define
And of “Truth” until it proclaimed him a Liar –
The Truth never flaunted a Sign –
W przekładzie Stanisława Barańczaka brzmi ona tak:
Prawił o „Otwartości”, aż sam w kąt się zagnał –
Otwartości nikt nie zamknie w definicji –
Deklamował o „Prawdzie”, aż się w końcu załgał –
Prawda nie jest szyldem ulicznym –
O ileż prościej – i czytelniej – frazy te brzmią w interpretacji Tadeusza Sławka:
Prawił o „Szerokości”, aż w ciasny kąt go zapędziła –
Co Prawdziwie Szerokie, za nic ma definicje –
I o Prawdzie kazał, aż Kłamcą go ogłosiła –
Prawda nie da się w Znaku zamknąć granicy –
Nie szukając uchybień czy potknięć w przekładach poprzedników (co zawsze trąci pewną małostkowością), warto skupić się na tych jakościach, które sprawiają, że spolszczenia dokonane przez Tadeusza Sławka wyjątkowo dobrze oddają niełatwy, żywiołowy nurt myśli i obrazów, który przepływa przez te niewielkich rozmiarów wiersze. Przekłady idealne nie istnieją. Pewne odstępstwa, co jasne, są nieuniknione; ważne jednak, by mieściły się w polu znaczeniowym i tonacji oryginału. Tadeusz Sławek z dużym wyczuciem oddaje wspomnianą już delikatną równowagę pomiędzy tym, co czysto pojęciowe, a tym, co – często bardzo dyskretnie – zmysłowe, nie gubiąc przy tym szlachetnej prostoty tekstów Dickinson. Bo w ostatecznym rozrachunku tym właśnie jest ta poezja: gestem ujmowania świata – siebie – za pomocą słów najprostszych:
Ujęłam życie me oburącz,
By sprawdzić, czy istnieje –
Wiersze, które trzymamy w ręku – myśli, które obracamy w pamięci – nie są niczym innym niż sprawdzaniem tylko, czy się istnieje.
Cytowane w tekście fragmenty esejów Tadeusza Sławka oraz przekładu Stanisława Barańczaka zaczerpnąłem z następujących książek:
Tadeusz Sławek, Żaglowiec, czyli Przeciw swojskości, Katowice 2006.
Emily Dickinson, Wiersze wybrane, przeł. Stanisław Barańczak, Kraków 2000.