debaty / ankiety i podsumowania

Pięć gwiazdek – pięć tytułów roku

Weronika Janeczko

Głos Weroniki Janeczko w debacie „Biurowe książki 2019 roku”

strona debaty

Biurowe książki 2019 roku: wprowadzenie

W pod­su­mo­wa­niu tego biu­ro­wo-lite­rac­kie­go roku posta­wię na pięć tytu­łów: Nawo­ra­dio­wą Kac­pra Bart­cza­ka, Ani­ma­lia Anny Ada­mo­wicz, Pogo gło­sek Rober­ta Rybic­kie­go oraz – z debiu­tów – Trans­par­ty Niny Manel i Wtra­ce­nie Prze­my­sła­wa Sucha­nec­kie­go.

1.

Nawo­ra­dio­wa to książ­ka-eks­pe­ry­ment neu­ro­bio­lo­gicz­ny zarów­no na, jak i w poetyc­kim języ­ku, a tak­że w rela­cjach spo­łecz­nych w nim zapi­sa­nych. Pod­miot ujmu­je świat jako dzia­ła­ją­cy i respon­syw­ny, umoż­li­wia­ją­cy kon­takt mię­dzy ludź­mi nawet poprzez ich naj­bar­dziej pod­sta­wo­we czę­ści (komór­ki, wie­lo-komór­ki: poszcze­gól­ne narzą­dy itd.); okre­ślo­ne sche­ma­ty dzia­ła­nia tych­że czę­ści warun­ku­je prze­bieg pro­ce­sów bar­dziej zło­żo­nych, takich jak dzie­dzicz­ność gene­tycz­na, zdol­ność do prze­ży­cia (i dwa jej bie­gu­ny), odpo­wie­dzi emo­cjo­nal­ne, zapa­mię­ty­wa­nie, two­rze­nie sądów, wytwa­rza­nie roz­ma­itych zacho­wań. To nie pierw­sza książ­ka, na łamach któ­rej Bart­czak posłu­gu­je się bio­lo­gicz­ną ska­lą quasi-mikro­sko­po­wą, jed­nak – wedle mojej wie­dzy – pierw­sza, w któ­rej ska­la ta słu­ży opi­sy­wa­niu mecha­ni­zmów emo­cjo­nal­nych: łączo­nych nie tyl­ko z rela­cja­mi z oso­ba­mi bli­ski­mi, jak wspo­mi­na­ny w jed­nym z wier­szy ojciec, ale rów­nież poli­tycz­ną przy­na­leż­no­ścią pod­mio­tu, z któ­rą zwią­za­ny jest m.in. „roman­tycz­ny wirus”, spraw­nie, raz po razie, wbu­do­wu­ją­cy się w pol­skie DNA. Dla­cze­go zatem książ­ka ta, jak napi­sał Jakub Skur­tys: „to jest inny tom niż Wier­sze orga­nicz­ne i Pokarm suwe­ren (…) jak­by dalej wychy­lo­ny w cza­sie, jak­by przy­cho­dził nie 2, a 500 lat po Pokar­mie…”?[1] Otóż dla­te­go, że wpro­wa­dza bar­dzo wraż­li­wy, jak na poety­kę Bart­cza­ka, mate­riał ‒ afekt.

Jak pisać o afek­cie, żeby nie było to śmiesz­ne, a moż­li­wie naj­do­kład­niej­sze i zara­zem bez­piecz­ne dla nie­zbyt wylew­ne­go pod­mio­tu? Z pew­ne­go dystan­su: przez mnó­stwo szkie­łek do oka. Wie­lo­krot­ne powięk­sza­nie mate­ria­łu pozwa­la uwi­docz­nić i pre­cy­zyj­nie nazy­wać jego skła­do­we, któ­rych wza­jem­ne poło­że­nie i komu­ni­ka­cja może odzwier­cie­dlać stan orga­ni­zmu, z któ­re­go mate­riał został pobra­ny i/lub dokład­nie, w cza­sie rze­czy­wi­stym, obra­zo­wać jego dzia­ła­nie. W tym przy­pad­ku powięk­sza­nie nie jest toż­sa­me ze zbli­ża­niem się. W ramach pierw­szej czę­ści książ­ki pod­miot może wnio­sko­wać o obser­wo­wa­nych sta­nach soma­tycz­nych i emo­cjo­nal­nych, nie roz­wa­ża­jąc ich na płasz­czyź­nie innej niż neu­ro­nal­na. Co robi badacz, gdy szkieł­ko pęka? Jeśli chce kon­ty­nu­ować eks­pe­ry­ment pomi­mo awa­rii sprzę­tu, musi wejść w nie­za­po­śred­ni­czo­ny kon­takt z obser­wo­wa­nym orga­ni­zmem i nara­zić się na tego kon­tak­tu kon­se­kwen­cje. W poema­cie Nawo­ra­dio­wa (dru­giej czę­ści książ­ki) szkieł­ko w oku pod­mio­tu pęka, pod­miot jed­nak nie prze­ry­wa pra­cy nauko­wej. W tym miej­scu roz­po­czy­na się praw­dzi­wy test czu­cia, któ­re po raz pierw­szy obej­mu­je ostroż­ne­go, dokład­ne­go eks­pe­ry­men­ta­to­ra z poprzed­nich wier­szy. Czu­cie przej­mu­je całość jego doświad­cza­nia – badacz nie­mal sta­je się czu­ciem; przej­mu­je ono rów­nież jego język: zamie­nia szcze­gó­ło­we neu­ro­bio­lo­gicz­ne ter­mi­ny na fra­zy ogól­niej­sze i mniej skom­pli­ko­wa­ne, pośród któ­rych gdzie­nie­gdzie da się odna­leźć nie­ty­po­we dla poety­ki Bart­cza­ka sło­wa takie, jak „radość” i „miłość” (i nie brzmią one wca­le śmiesz­nie). Moż­na przy­pusz­czać, że w sło­wach Skur­ty­sa cho­dzi rów­nież o to przej­ście – wła­śnie wte­dy, pod­czas doświad­cze­nio­we­go „owład­nię­cia” boha­te­ra wier­szy, mogło­by klat­ka po klat­ce minąć wspo­mnia­ne 500 lat od Pokar­mu…

2.

Ada­mo­wicz – zde­cy­do­wa­nej gwieź­dzie wystę­pów poetyc­kich w Stro­niu Ślą­skim –  rów­nież nie są obce bio­lo­gi­zmy, jest ona jed­nak badacz­ką, któ­ra od począt­ku (zarów­no pierw­szej, jak i dru­giej książ­ki) raczej nie dystan­su­je się emo­cjo­nal­nie od istot, któ­re pod­da­je obser­wa­cji. Two­rzy pod­miot­kę o wyso­kiej empa­tii w sto­sun­ku do kapi­ta­li­stycz­nie – a tak­że z pew­nym dostrze­gal­nym sady­zmem – „ukrę­go­słu­pa­wia­nych” ele­men­tów środowiska[1] (ludzi, zwie­rząt, obsza­rów geo­gra­ficz­nych – zarów­no tu i teraz, jak i przy­wo­ły­wa­nych sprzed wie­lu lat ele­men­tów natu­ry). Jej nie­prze­jed­na­na posta­wa przy­wo­ły­wa­nia i nazy­wa­nia szkód, któ­re dotknę­ły orga­ni­zmy nie­do­pa­so­wa­ne do panu­ją­ce­go nad prze­wa­ża­ją­cą czę­ścią świa­ta sys­te­mu, uwy­pu­kla war­tość ich dal­sze­go ist­nie­nia, pośred­nio wzy­wa do dzia­ła­nia mają­ce­go na celu uchro­nie­nie ich od wej­ścia w kon­wul­syj­ne drga­nia. Zda­je sobie jed­nak spra­wę, że na ten moment rze­czy­wi­ste oca­le­nie nie jest moż­li­we w ramach wier­sza (two­rzy­wo). Wiersz słu­ży raczej jako lustro dys­po­nu­ją­ce jedy­nym zacho­wa­nym, jesz­cze dokład­nym odbi­ciem świa­ta – odbi­ciem, któ­re może szo­ko­wać, ale jedy­nie poprzez szok ma szan­sę moty­wo­wać czy­tel­nicz­ki do odwra­ca­nia ich (i nie tyl­ko) nisz­czą­cych śro­do­wi­sko kapi­ta­li­stycz­nych dzia­łań.

 

3.

Clo­se-tek­sto­we podej­ście do ostat­nie­go tomu Rober­ta Rybic­kie­go, naci­ska­ją­ce na wycią­ga­nie zna­cze­nia zamknię­te­go w wier­szach, wyda­je się z góry ska­za­ne na poraż­kę. Jeże­li nie obie­rze się uprzed­nio pew­ne­go teo­re­tycz­ne­go klu­cza (jak to zro­bił Dawid Kuja­wa w swo­im szki­cu), co nie jest prze­cież obo­wiąz­ko­we, pozo­sta­nie się w nur­cie nie­ko­niecz­nie połą­czo­nych ze sobą poto­ków Rybiej świa­do­mo­ści. Da się wnio­sko­wać na temat przy­czyn powsta­wa­nia wła­śnie takich, a nie innych doświad­cze­nio­wych złą­czek (jak pró­bo­wa­łam to robić w ramach roz­mo­wy z Rober­tem Rybic­kim), jed­nak pozo­sta­je to wszyst­ko w ramach spe­ku­la­cji nie­osa­dzo­nych dokład­nie w tek­ście. Dla­cze­go? W trak­cie jed­ne­go ze śro­do­wi­sko­wych spo­tkań świą­tecz­nych ktoś powie­dział, że w czy­ta­niu Ryby cho­dzi o odcze­pie­nie się od inte­lek­tu­al­ne­go, więc i osa­dzo­ne­go pre­cy­zyj­nie w tek­ście rozu­mie­nia każ­de­go ele­men­tu wier­sza. Idąc tym tro­pem, moż­na uznać, że wyróż­nia­ją­cą cechą tomu Pogo gło­sek, prze­są­dza­ją­cą rów­nież o jego wyjąt­ko­wo­ści na tle innych wyda­nych w Biu­rze ksią­żek, jest wymu­sza­nie odmien­ne­go try­bu lek­tu­ry – try­bu bez poznaw­cze­go domknię­cia: po „odkrę­ce­niu mózgu jak żarów­ki” dro­gi ner­wo­we czy­tel­nicz­ki pozo­sta­ją bez ujścia, moż­li­we jest tyl­ko odbie­ra­nie, chło­nię­cie sygna­łów bez ich zło­żo­nej obrób­ki. Feno­men same­go Ryby i jego twór­czo­ści nie­zmien­nie mnie zadzi­wia: nie jest to pod­ręcz­ni­ko­wy wzo­rzec poety, nie pozo­sta­je z jego tek­stów za wie­le po stan­dar­do­wej, ana­li­tycz­nej inter­pre­ta­cji,  nie jest zbyt czę­sto, jak mi się wyda­je, oma­wia­ny przez kry­ty­kę (zwłasz­cza tę głów­ne­go nur­tu), nie jest pierw­szą oso­bą zapra­sza­ną na poza­biu­ro­we festi­wa­le, cie­szy się jed­nak wiel­ką popu­lar­no­ścią w mło­do­po­etyc­kim śro­do­wi­sku, stał się jed­nym z wzo­rów dla wie­lu nowych gło­sów, któ­re mia­ły oka­zję poja­wić się, na przy­kład, w fina­le „Poło­wu”, zakła­dał – jako jeden z kil­ku – Kra­kow­ską Szko­łę Poezji, z któ­rej wyrósł cho­ciaż­by poetyc­ko odmien­ny, ale wciąż w pew­nym sen­sie ide­owo Rybie bli­ski Prze­mek Sucha­nec­ki.

Nie jest też tak, że z naj­now­szej książ­ki Rybic­kie­go nie da się wycią­gnąć kon­kret­nych postu­la­tów śro­do­wi­sko­wych, poetyc­kich, a tak­że – może przede wszyst­kim – doty­czą­cych koniecz­no­ści roz­wo­ju wier­sza polskiego[2]. Są one roz­pro­szo­ne wśród dada­istycz­nych wra­że­nio­wych kola­ży, nie są jed­nak nie­moż­li­we do wyzbie­ra­nia przez tych bar­dziej cier­pli­wych. Autor tomu Pogo gło­sek budu­je wizję koniecz­nych zmian w podej­ściu do tego, co z lite­ra­tu­rą jako pew­ną roz­mo­wą powin­no się wyda­rzyć. Pod­czas jego lek­tu­ry nale­ży pamię­tać, że poety­ka Ryby nie pod­da­je się inter­pre­ta­cyj­ne­mu roz­kła­do­wi, słu­ży do odwra­ca­nia czy­tel­ni­czych inte­lek­tu­al­nych przy­zwy­cza­jeń, zwra­ca się ku nie­prze­two­rzo­nej doświad­cze­nio­wo­ści – eks­pe­ry­men­tu­je z nią na dużej ska­li, wrzu­ca czy­tel­nicz­kę w per­cep­cyj­ne pogo.

4.

Nina Manel to kolej­na nie­stro­nią­ca od bio­lo­gi­zmów poet­ka – ich uży­cie w jej przy­pad­ku róż­ni się jed­nak zna­czą­co od spo­so­bu, w jaki korzy­sta­li z podob­nej nomen­kla­tu­ry w swo­ich tego­rocz­nych książ­kach Ada­mo­wicz i Bart­czak. Pod­miot­ka Manel nie jest ani empa­tycz­na, ani emo­cjo­nal­na, ale chłod­na, sucha, wywa­żo­na – „miaż­dży ser­ce, byle wie­dzieć wię­cej, przyj­mu­je sens na język jak szorst­ką tablet­kę”. Szcze­gó­ło­wa obser­wa­cja pro­wa­dzo­na na łamach Trans­par­ty, któ­rej pod­da­wa­ne są boha­ter­ki książ­ki, jak i sama pod­miot­ka, nosi zna­mio­na skru­pu­lat­ne­go, bez­na­mięt­ne­go bada­nia nauko­we­go na wzór piw­nicz­nych sek­cji wyko­na­nych przez szpi­tal­nych pato­lo­gów. Mówią­ca w wier­szach nie dia­gno­zu­je oto­cze­nia („nie jest to dia­gno­za, ale obser­wa­cja”), nie wytwa­rza na jego temat osą­dów, wyłącz­nie je opi­su­je. Pozna­nie w debiu­cie Manel gwa­ran­to­wa­ne jest przez prze­miesz­cza­nie się od „ser­ca” (emo­cjo­nal­no­ści, emo­cjo­nal­nych reak­cji) w stro­nę „mózgu” (ana­li­zo­wa­nia, suche­go prze­twa­rza­nia fak­tów, opie­ra­nia się na fak­tach, pozba­wio­nych emo­cji spe­ku­la­cjach) – rezy­gno­wa­nia z „czu­cia” na rzecz „szkieł­ka i oka”. Co cie­ka­we, pod­miot­kaTrans­par­ty wyewo­lu­owa­ła w dokład­nie prze­ciw­ną stro­nę niż począt­ko­wo nie­co podob­ny do niej roman­ty­zu­ją­cy pod­miot Nawo­ra­dio­wej. Mówią­ca w wier­szach Manel rezy­gnu­je z „ser­ca” na rzecz „mózgu” , prze­ła­mu­jąc tym samym XIX-wiecz­ne zale­ce­nie: jest w tym tomie wytrwa­łą bez­e­mo­cjo­nal­ną obser­wa­tor­ką – naukow­czy­nią, któ­rej celem jest pozna­nie moż­li­wie naj­bliż­sze rze­czy­wi­sto­ści. Wypa­da dodać, że pozna­wa­nie w wyko­na­niu pod­miot­ki Manel odby­wa się głów­nie za pośred­nic­twem zmy­słu wzro­ku – jed­ne­go z naj­istot­niej­szych w tomie ukła­dów sen­so­rycz­nych, któ­rych głów­nym ana­li­za­to­rem jest mózg („kraj mojej gło­wy”). Mówią­ca w tomie Trans­par­ty podej­mu­je pró­by osią­gnię­cia pozna­nia mimo świa­do­mo­ści ryzy­ka, że to, co osta­tecz­nie zoba­czy i zba­da, nie­ko­niecz­nie musi oka­zać się dobre, sprzy­ja­ją­ce zarów­no dla niej, jak i dla jej oto­cze­nia („czu­ję, że wywo­łam pew­ne roz­wią­za­nie, / czu­ję, że wyda­rzy się coś bar­dzo złe­go”). Kie­ru­je nią sucha, rze­czo­wa cie­ka­wość pozba­wio­na ocze­ki­wań rado­snej nagro­dy za odkry­tą praw­dę o funk­cjo­no­wa­niu świa­ta.

5.

Podob­nie jak książ­ka Niny Manel, Wtra­ce­nie Prze­my­sła­wa Sucha­nec­kie­go budo­wa­ne jest przez obser­wa­cyj­ny, intro­wer­tycz­ny pod­miot; róż­ni­cą mię­dzy nimi jest jed­nak to, że pod­miot  wtra­ce­nio­wy dużo moc­niej współ­od­czu­wa z oso­ba­mi, któ­rych doty­czą jego spo­strze­że­nia. Empa­tia boha­te­ra wier­szy nie una­ocz­nia się w wyni­ku jego bez­po­śred­nie­go kon­tak­tu z tymi, do któ­rych się odno­si. Sucha­nec­ki „patrząc, upra­wia poli­ty­kę socjal­ną” – nie tyl­ko „cału­je te któ­rych nie ma / wszyst­kie te kra­iny w któ­rych nie rośnie”, pozna­je (przy­glą­da się) z dystan­su i współ­od­czu­wa, ale rów­nież wtra­ca się w obser­wo­wa­ne przez sie­bie oto­cze­nie („Jestem jedy­ny i nie­po­wta­rzal­ny / Jestem prze­cięt­nym pęk­nię­ciem w pod­ło­dze / Bam­bu­sem sko­szo­nym serią z kara­bi­nu / Przed­się­bior­cą cze­ka­ją­cym w kolej­ce w Auchan / Wła­ści­ciel­ką kamie­ni­cy idą­cą do kina na kon­tro­wer­syj­ny film / któ­ry zebrał wspa­nia­łe recen­zje / Rol­ni­kiem któ­ry chce kupić pre­zent dla żony na dwu­dzie­stą / rocz­ni­cę ślu­bu i nie wie co”) tak inten­syw­nie, że sta­je się nie­mal każ­dą jego czę­ścią. Będąc jed­no­cze­śnie wszyst­ki­mi ele­men­ta­mi świa­ta i samym sobą, boha­ter Sucha­nec­kie­go zwie­lo­krot­nia swo­je moż­li­wo­ści obser­wa­cyj­ne – widzi wię­cej, zatem wię­cej ma moż­li­wo­ści nazwać i opi­sać, dla więk­szej licz­by zda­rzeń ma szan­sę stwo­rzyć język, w któ­rym w tej samej chwi­li nie rozu­mie nicze­go i wszyst­ko rozu­mie, w któ­rym osią­ga wszyst­ko i nic nie osią­ga („Na to, jak się roz­pa­dam i nie rozu­miem nic / z tego, co sta­je przede mną” vs „języ­ki mówi­ły za mnie, teraz je ujeż­dżam”). Przyj­mu­je posta­wę odizo­lo­wa­ne­go mędr­ca (w‑traconego w roz­wa­ża­nia), któ­ry aby pozna­wać, zada­je pyta­nia i skru­pu­lat­nie, spo­koj­nie formuje/próbuje for­mu­ło­wać na nie odpo­wie­dzi; jego głos jest wyci­szo­ny, nie­mal neu­tral­ny, pozba­wio­ny entu­zja­stycz­nej cie­ka­wo­ści, któ­rej wyra­ża­nie zda­je się powścią­gać [„mogę zapi­sać spo­co­ny grzbiet konia (…) na kart­ce któ­rą zaraz zrzu­cę z wrza­sku w głę­bo­kość man­da­li”]. Boha­ter wier­szy Sucha­nec­kie­go wpi­su­je się w medy­ta­cyj­ne, nie­spiesz­ne, bez­ocen­ne współ­ist­nie­nie z (tu nie wypa­da bać się tego powie­dzieć) nie­mal całym świa­tem lub – dokład­niej – z tym, co pod jego poję­ciem rozu­mie.

***

Na koniec, w ramach pod­su­mo­wa­nia, nale­ży jesz­cze dodać, że w tym roku (już nie­mal tra­dy­cyj­nie) Biu­ro znów zna­la­zło się wśród wydaw­nictw, któ­rych autor­ki i auto­rzy nomi­no­wa­ni byli do pre­sti­żo­wych poetyc­kich nagród (wspo­mnij­my cho­ciaż­by Nagro­dę im. W. Szym­bor­skiej dla Mar­ty Pod­gór­nik czy nomi­na­cje do Nagro­dy Lite­rac­kiej Gdy­nia oraz Sile­siu­sa dla Jan­ka Rojew­skie­go). Jestem prze­ko­na­na, że i tego­rocz­ne biu­ro­we książ­ki będą współ­za­wod­ni­czy­ły ze sobą o nagro­dy – w przy­pad­ku opi­sy­wa­nych prze­ze mnie pię­ciu jestem goto­wa się zało­żyć, że co naj­mniej poło­wa  zosta­nie nomi­no­wa­na.

Nale­ży rów­nież wspo­mnieć o festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 24, któ­ry znów zasko­czył uczest­nicz­ki i uczest­ni­ków swo­im zapla­no­wa­nym sta­ran­nie roz­ma­chem, zmo­ty­wo­wał spo­rą gru­pę osób do pra­cy nad przy­go­to­wy­wa­ny­mi do dru­ku toma­mi wier­szy (Pra­cow­nia „Poło­wu”, Pra­cow­nia Pierw­szej Książ­ki), pro­zy, prze­kła­dów, a tak­że posze­rzył kom­pe­ten­cje kry­tycz­ne uczest­ni­czek i uczest­ni­ków „Kry­ty­ka z uczel­ni”. Wypa­tru­ję z zain­te­re­so­wa­niem 25. Sta­cji i cze­kam na pierw­sze pre­mie­ry lat 20. nasze­go coraz cie­kaw­sze­go lite­rac­ko wie­ku.


 

Przy­pi­sy
[1] Na ten temat wię­cej napi­sa­łam tu: http://wakat.sdk.pl/ostatni-usmiech-sadysty/ (dostęp na: 22.12.2019)
[2] O tym wię­cej w przy­wo­ły­wa­nej już roz­mo­wie z Rybic­kim: ”(hań­ba dla pol­skiej kry­ty­ki i teo­rii, od Kocha­now­skie­go nic nie zro­bi­li, parę słow­ni­ków), prze­cież moż­na ście­śnić syla­by akcen­to­wa­ne, powy­gi­nać zasta­łe i spar­śnia­łe struk­tu­ry myśli i dźwię­ku (pomi­ja­jąc zna­cze­nie!), zaba­wy z neo­lin­gwi­zma­mi i archa­izma­mi, kola­że, zde­rza­nia-zesta­wie­nia; to ma być jakiś twór poetycki/poetyckopodobny, gdzie znaj­dzie się »coś« w prze­strze­ni pomię­dzy »moder­ni­zo­wa­nym wier­szem kla­sycz­nym« a »arier­gar­do­wa­nym wier­szem awan­gar­do­wym«”

O AUTORZE

Weronika Janeczko

ur. w 1994 roku, doktorantka CogNeS Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktorka naczelna kwartalnika literackiego „KONTENT”, członkini rady programowej festiwalu „Europejski Poeta Wolności”. Publikowała w „biBLiotece”, „Małym Formacie”,  „Wakacie” i „Wizjach”. Mieszka w Krakowie i Warszawie.