Czy powieść Réki Mán-Várhegyi, za którą autorka otrzymała Nagrodę Literacką Unii Europejskiej 2019, to wielopłaszczyznowa parabola czy raczej powieść obyczajowa okraszona surrealistycznymi elementami, opowiadająca o węgierskich proletariuszach aspirujących do klasy średniej, wspinających się po drabinie społecznej na nieosiągalne wyżyny inteligenckiej Budy? W przypadku kobiet, tak ubogich, jak i zamożnych, niekiedy jest to droga zahaczająca o łóżka starszych panów, których pozycja i możliwości dają szansę na pokonanie kilku szczebelków na skróty, bez konieczności poświęcania czasu i wysiłku. Ma się rozumieć, z pozycji Enikő, feministycznej bohaterki powieści, prowadzącej na uniwersytecie zajęcia z literatury współczesnej i gender studies, ale też niestroniącej od zawodowych sprintów, taki stan rzeczy zasługiwałby na ostracyzm i potępienie. Czy zatem to jest wewnętrzny konflikt bohaterki i czy stworzenie właśnie takiej postaci na pewno było świadomym zamysłem autorki?
Aby nie posądzać Réki Mán-Várhegyi o przeoczenie, muszę spróbować odczytać Magnetyczną górę jako koncept, którego szkieletem jest nakreślenie typowych, kliszowych rysów węgierskiego społeczeństwa dekadę po historycznej transformacji systemowej. W dodatku na styku utrwalonej obyczajowości z poprawnościowymi normami współczesnego świata.
Węgierska stratyfikacja społeczna pomimo dwudziestowiecznych katastrof nadal jest powiązana z międzywojennym podziałem kulturowym znanym w literaturze jako podział na ugrupowania ludowe (konserwatywne) i miejskie (liberalne). To rozróżnienie, ewoluujące nierzadko do ostrych konfliktów, choć tu nienazwane, wyraźnie widoczne jest też w Magnetycznej górze. Ugrupowania miejskie to funkcjonujący w Budapeszcie inteligenci, naukowcy, pisarze, lekarze, prawnicy, często osoby o pochodzeniu żydowskim czy częściowo żydowskim (choć warto wspomnieć, że zaliczano do nich także jednego z najważniejszych przedstawicieli nurtu nowej prozy węgierskiej, zmarłego w 2016 roku arystokratę Pétera Esterházyego).
Pochodzi z półżydowskiej, inteligenckiej rodziny z Budy, w której wszyscy są kimś ważnym, więc ona też tak musi. A z takim zapleczem nietrudno się ustawić. Wiesz, to są tego rodzaju ludzie, którzy na okrągło świętują swoją genialność, co chwilę mdleją z wrażenia, jakie to mają genialne dzieci czy wnuki, zamiast na wycieczki chodzą na psychoanalizę, a kiedy tylko jakiś współczesny pisarz coś naskrobie, pierwsi się dowiadują i natychmiast rozmawiają o tym przy kolacji. Börönd nie ma nawet w dorobku porządnie przeprowadzonych badań, tylko kilka seminariów z postmodernizmu i kawałek napisanej książki, a mówi się, że już szykują dla niej fotel prezesa Węgierskiego Towarzystwa Socjologicznego.
Tak mówi o Enikő młody socjolog. Nic dodać, nic ująć, tradycyjnie węgierski konflikt kulturowy. Dwie grupy nawzajem czujące do siebie awersję i pogardę.
Réka Mán-Várhegyi doskonale wyczuwa nutę tej niechęci, inteligenccy bohaterowie zostali pokazani wraz ze swoimi śmiesznymi przywarami i nawykami. Monologi na spotkaniach i kolacjach są jak żywo wzięte z lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych, aspiracje materialne też. Aczkolwiek tu już dochodzimy do karykatury luksusu w postaci konsumowania kukurydzy z majonezem w kultowym bistro Anna przy śródmiejskiej uliczce Váci, miejscu znanym z mocno szemranego towarzystwa z półświatka prostytutek i sutenerów. A że chadzają tam budapeszteńska inteligencja i studenci? Cóż, nic w tym dziwnego, centrum Budapesztu to także lokalizacja głównego kampusu uniwersytetu i większości renomowanych wydawnictw.
Tamtejsze uliczki przemierza też druga kluczowa postać powieści, Réka, studentka pierwszego i drugiego roku socjologii, pochodząca z ubogiego, proletariackiego Békásmegyer. Jej pełne emocji dywagacje przed witryną baru śniadaniowego Lodowy Bufet, od kilkudziesięciu lat znanego liczącej każdy grosz studenckiej braci, kreślą mapę dzielnicy, w której krzyżują się drogi dwóch skrajnie różnych warstw społecznych: aspirujących studentów z prowincji czy miejskich peryferii i wielopokoleniowej inteligencji. Po przeciwległej stronie ścisłego centrum, za luksusową uliczką Váci, znajduje się słynna cukiernia Gerbaud, miejsce mocno snobistyczne i nadzwyczaj drogie, kiedyś tradycyjnie odwiedzane przez elegancko ubrane starsze panie, dziś raczej przez bogatszych turystów. Réka tymczasem stoi u wrót śródmiejskiego tygla i zastanawia się, czy za ostatnie kilka forintów kupić rogalika czy może kanapkę z serem. W pierwszej chwili ta scena może wydać się banałem, jednak w kontekście całości dobrze oddaje atmosferę tamtych lat.
Magnetyczna góra jest pełna prześmiewczo przedstawionych budapeszteńskich inteligentów, wraz ze wszystkimi kliszami znanymi z przełomu XX i XXI wieku. Ich marzenia i aspiracje, prowincjonalne i małostkowe, w przypadku tych „w pierwszym pokoleniu” pokazują, jak bardzo inne było węgierskie społeczeństwo u progu włączenia się do europejskiej wspólnoty, a także jakim rajem jawił się nawet dla tych zamożniejszych i wykształconych świat, który wcale nie tak dawno oddzielała od Węgier żelazna kurtyna. Ale może tak zostało do dziś? Może nic się nie zmieniło, wbrew wszelkim nadziejom i staraniom? A może za mało się staraliśmy? – chciałoby się zapytać w imieniu bohaterów.
W Magnetycznej górze absurd jest osnową akcji. Począwszy od drobnych wydarzeń, na przykład spektakularnego oburzenia pochodzącego z małego miasteczka przyjaciela Enikő, socjologa Tamása, zdegustowanego zakupami, jakie zamożna z domu dziewczyna funduje sobie w Wiedniu, aż po nieco na zasadzie deus ex machina pojawiającego się na konferencji socjologów jej ducha. I tak krok po kroku zmierzamy w stronę totalnego nonsensu. Już w pierwszych podrozdziałach Réka wspomina o tym, że musiała uzyskać zgodę na przydzielenie jej akademika, co teoretycznie jeszcze mogło być możliwe, choć mało prawdopodobne, jako że Békásmegyer jest dzielnicą Budapesztu odległą od centrum o jakieś piętnaście kilometrów i połączoną z centralną częścią miasta szybką kolejką podmiejską. Każdy uważny czytelnik łatwo sprawdzi to na mapce Google w swoim telefonie. O przydzielonym akademiku raczej trudno tu myśleć jako o sprawie realnej, tym bardziej zaś o zgodzie na wyjazd do rodzinnego domu w przypadku pełnoletniej studentki. Może to są wspomnienia autorki pochodzącej z rumuńskiego Siedmiogrodu, gdzie w tamtym czasie dałoby się jeszcze wyobrazić sobie podobną opresję. Na Węgrzech około roku 2000, ale nawet w latach osiemdziesiątych, już nie.
Békásmegyer to jedno z najgorszych osiedli w Budapeszcie, ogromne panelowe blokowisko zamieszkałe przez kwaterunkowych lokatorów, Romów, ludzi, którzy z trudem przystosowywali się do życia we współczesnej aglomeracji. Zawsze cieszyło się wyjątkowo złą sławą, utknąć na Békásmegyer oznaczało utknąć we własnym życiu. I taki los spotykał większość tamtejszych mieszkańców. O czym zresztą jest mowa przy okazji jednego z bohaterów, Feriego – postaci magicznej i symbolicznej, ale niestety papierowej i mało wiarygodnej.
Królik zagłodzony przez Feriego, pozbawionego uczuć, niefrasobliwego nastolatka, zaczyna mówić i odwiedza go w nocy. Nie jest to opis makabrycznego snu, narracja sugeruje realną obecność zwierzątka, jak w powieści fantasy albo w wizjach bohatera stojącego u progu szaleństwa. Tyle że bohater nie wydaje się szalony w klinicznym rozumieniu tego słowa. W dzień, kiedy ojciec informuje go o śmierci królika, jego zachowanie nie wykazuje odstępstw od powszechnie uznawanych norm. Raczej dręczą go wyrzuty sumienia albo boi się zła, które tkwi w nim tak samo, jak w całym otoczeniu. Nagle zmartwychwstały królik może być co najwyżej metaforą, o tyle celną, że na Węgrzech przez lata istniał zwyczaj obdarowywania dzieci na Wielkanoc małymi żywymi króliczkami. Były takim samym atrybutem przedświątecznych dekoracji, jak bazie czy pisanki. Aż wreszcie nastolatek staje się latającym w powietrzu Bombermanem, którego zadaniem jest zbawić świat, a przynajmniej Węgry.
Nadszedł koniec roku szkolnego, zawitało lato, Békásmegyer szykowało się na zaćmienie słońca. Feri usłyszał gdzieś jednym uchem, że niektórzy, chyba rodzice Ispána, czekają na koniec świata, który wyobrażają sobie tak, że niemal cała planeta spłonie i tylko Békásmegyer uniknie zagłady. […]
Békásmegyer jest w niebezpieczeństwie, odezwał się królik.
Jest w niebezpieczeństwie, Feri usłyszał własny głos.
Grzech i zło wylazło zza cieni, powiedział królik. Békásmegyer jest kolebką grzechu. Przestępcy są wszędzie i snują mroczne plany. Ktoś musi wytropić zło. Ktoś musi oczyścić ulice Békásmegyer z przestępców. Ciemne osiedle czeka na swojego wybawcę.
A potem, nagle, dzięki pomocy kuzyna socjologa prowadzącego wraz z Enikő badania na Békásmegyer, Feri dostaje się na studia. Czyli przyłącza się do grupy tych aspirujących, a kontestujących pozostawia samym sobie. Może tak jest zresztą lepiej, skoro to nie kontestacja rodem z powieści László Krasznahorkaiego, ale twarde trapery faszyzującego Jobbiku. To tak w domyśle, bo nazwy polityczne w książce nie padają.
Autorka twierdzi, że wszystkie fakty zostały wymyślone na potrzeby książki, a Békásmegyer to miejsce nieistniejące. Jak jednak połączyć takie odczytanie tekstu z dokładnymi danymi dotyczącymi geografii miasta i nazw własnych knajpek, ulic itd., które w najmniejszym szczególe odpowiadają budapeszteńskim realiom? Wyjątkiem, gdzie wszystko dzieje się inaczej, jest tylko Békásmegyer.
Nie wiem. I nadal czytam Magnetyczną górę, ograniczając się do obserwacji obyczajowych, skoro elementy surrealistyczne są nakreślone zbyt mechanicznie, niejako dla potwierdzenia tezy, że to coś innego.
O ile jednak uczynienie z powieści psychologiczno-obyczajowej prozy z pogranicza surrealizmu i fantasy pozostało niezrealizowanym zamiarem autorki, a wplecione wątki fantastyczno-magiczne wydają się sztucznym zabiegiem, zaburzającym spójność tekstu, o tyle w sferze obserwacji węgierskiego społeczeństwa Mán-Várhegyi okazała się niezwykle wnikliwa i celnie ujawniająca rzeczywiste, podskórne problemy. Nawet jeśli czytelnik może odnosić wrażenie, że wszelkie tematy lubiane i oczekiwane w unijnych konkursach (bez ironii ani chęci urażenia kogokolwiek!) pojawiają się w tekście niczym spisane z przygotowanej listy. Gender, równouprawnienie, nadużywanie władzy przez mężczyzn, imigranci, dzieci z wolnych związków i niekoniecznie białych ojców itd. Do tego anachroniczne systemy edukacyjne, nie zawsze zasłużone awanse naukowe, marazm w środowisku akademickim. Autorka doskonale wychwytuje ludzkie zachowania, i choć może nie wgłębia się w psychologię postaci, tylko zatrzymuje się na powierzchniowej warstwie zdarzeń, to jednak budowany przez nią obraz węgierskiego społeczeństwa okazuje się wiarygodny i prawdziwy.
Krzysztof Varga, znany z takich powieści, jak Gulasz z turula czy Czardasz z mangalicą, opisywał współczesnych budapeszteńskich drobnomieszczan, brzydkich ludzi środka, którym poza świetną i smakowicie opisaną węgierską kuchnią nie za bardzo jest czego zazdrościć. Spotkał się za to na Węgrzech z krytyką i oburzeniem. Ale nie sięgnął do warstw społecznych z dwóch przeciwległych biegunów, czego udało się dokonać Réce Mán-Várhegyi.
Magnetyczna góra jest właściwie powieścią o kobietach, ich sposobach na życie w świecie nadal zdominowanym przez mężczyzn „trzymających władzę” i wyznaczających standardy, z którymi kobietom jest trudno walczyć czy choćby przeciwstawiać się im. Wszystko, co robią i czego nie robią, w jakiś sposób odnosi się do oczekiwań partnerów, szefów, całego męskiego otoczenia.
Regina, socjolożka z prowincji, odchodzi od męża po dwudziestu latach nieudanego związku, bo tyle potrzebowała, żeby zdobyć się na odwagę samodzielnego życia. Enikő wraca z dzieckiem do Budapesztu, bo afroamerykański tatuś rozpłynął się we mgle, Réka ciągle szuka miłości i czeka na nią. Właściwie wszystkie ich rozmowy dotyczą relacji męsko-damskich. W tle jest świat naukowy socjologów, ale ten nadal pozostaje w rękach facetów, i tak bez końca.
Tymczasem węgierscy krytycy – oscylujący pomiędzy biegunami zachwytu nad pierwszą węgierską powieścią #MeToo (?!) a zarzutami o sztuczne i niepotrzebne elementy surrealistyczne – nie dostrzegli tego, co stanowi najbardziej wartościowy wątek Magnetycznej góry: wprawdzie czasami powierzchowny, a nawet trochę stronniczy, jednak w sumie dość rzeczywisty obraz Węgrów w pierwszym dziesięcioleciu po przemianach, które tam przyszły dość nieoczekiwanie i które dla pogodzonej z miękką dyktaturą większości stanowiły trudne doświadczenie. Dorosnąć bowiem do samodzielności to nie jest łatwy proces: ani dla człowieka, ani dla narodu.