Juliusz Pielichowski: Na początek powiedzmy trochę o świecie, jaki opisujesz w Magnetycznej górze. Akcja powieści rozgrywa się na przełomie tysiącleci w kilku co najmniej przestrzeniach (w tle pojawia się Nowy Jork, Wiedeń czy Florencja), ale głównym miejscem akcji jest Budapeszt. Z jednej strony mamy wpisaną w biografię bohaterów historię transformacji ustrojowej na Węgrzech, która dla polskich czytelników z pewnością niejeden raz zabrzmi znajomo, z drugiej strony już na wstępie zostaje ona skonfrontowana z obrazem życia na Zachodzie, zwłaszcza w mitycznej Ameryce, o której dziesiątkami lat marzyli nie tylko młodzi Węgrzy. Kim są bohaterowie Twojej powieści? Na ile uznałabyś ich za typowych dla pewnego pokolenia – czy raczej kilku pokoleń – mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej, którzy na przełomie wieków uczyły się na nowo funkcjonować w zglobalizowanym świecie „późnej nowoczesności”?
Réka Mán-Várhegyi: Podobnie jak jedna z głównych bohaterek powieści, i ja byłam młodą studentką uniwersytetu na przełomie tysiącleci. Na pierwszym roku studiów musiałam się skonfrontować z przestarzałym sposobem nauczania, jak i prowadzenia badań, w którym, na przykład, nie wykorzystywano komputerów. Poszczególne wydziały były od siebie wyraźnie oddzielone i już na wstępie powiedziano mi, że moim zadaniem, jako aspirującej studentki, jest znaleźć swój własny temat, niszę, którą będę mogła zgłębiać i studiować przez całe swoje akademickie życie. Ale bardzo szybko wszystko wokół zaczęło się zmieniać, przeniesiono nas ze starego budynku do innego, odnowionego, i mieliśmy poczucie, że dawne czasy odchodzą w przeszłość. Myślę, że to samo działo się w obszarze badań naukowych. W latach 90. przetłumaczono wiele przełomowych opracowań i artykułów, pojawiły się nowe, nieznane wcześniej teorie, i nagle bardzo aktualna stała się koncepcja interdyscyplinarności. Był to także okres, w którym wszystkie nadzieje, jakie zaczęły kiełkować wraz z końcem ery socjalizmu, coraz śmielej zaczynały dochodzić do głosu Perspektywa życia akademickiego wydawała nam się wtedy o wiele bardziej istotna i realna, niż wydaje się dzisiaj. Bohaterowie powieści są prawdopodobnie typowymi przedstawicielami inteligencji, zarówno tej rodzącej się, jak i wielopokoleniowej, choć nie to było moim głównym celem; moim celem było po prostu opisać ludzi, którzy mieli na mnie jakiś wpływ i których życie oraz kształtujące je okoliczności nieustannie próbowałam sobie wyobrazić.
O „późną nowoczesność” zapytałem nieprzypadkowo, bo główne postaci w Twojej powieści należą do akademickiej społeczności socjologów. Wśród ulubionych autorów jednej z bohaterek, Enikő Börönd, znajdziemy między innymi Zygmunta Baumana oraz Pierre’a Bourdieu. Na ile jest to wyraz Twoich fascynacji koncepcjami suflowanymi przez współczesną socjologię, a na ile kreacja artystyczna?
Oba aspekty były dla mnie bardzo ważne, ale w takim a nie innym ich przedstawieniu znajduje odbicie także mój po części ironiczny do nich stosunek. W powieści szybko staje się jasne, że doskonale wykształcone i oczytane socjolożki, zatrudnione na uniwersytecie, borykają się z takimi samymi problemami, co osoby, które nigdy w życiu nie przeczytały choć jednej książki i pracują, dajmy na to, jako fryzjerki. Nie bez znaczenia jest to, że w obu przypadkach mamy do czynienia z kobietami. Tak więc z jednej strony powieść ta stara się pokazać, że oczekiwanie od bardzo rozbudowanych badań socjologicznych i współczesnych teorii kultury jakiejkolwiek natychmiastowej zmiany, czy to na płaszczyźnie osobistej, czy na znacznie ogólniejszym poziomie, nie ma większego sensu, z drugiej jednak strony stara się także zasugerować czytelnikom, że nie oznacza to, iż wszystkie te badania są daremne. Dla niektórych postaci, nawet pomimo zmagań, jakie są ich udziałem, pewne podstawy teoretyczne mogą, jak mi się wydaje, stanowić swego rodzaju narzędzia, za pomocą których potrafią one interpretować swój świat. Stanowić to może dla nich pierwszy krok w kierunku wolności.
Porozmawiajmy więc o bohaterkach Twojej powieści – jak wspomniałaś, znajdziemy wśród nich kobiety w różnym wieku, pochodzące z różnych środowisk. Niektóre z nich zajmują się także pisaniem (książka opatrzona je mottem z Własnego pokoju Virginii Woolf), mamy więc do czynienia z narracją po części autotematyczną, w bardzo ciekawy sposób podejmującą kwestię pisarstwa kobiet, a także – szerzej – problematykę krytyki feministycznej. Domyślam się, że to dla Ciebie ważna – jeśli nie najważniejsza – kwestia, przynajmniej w przypadku tej książki? Opowiedz trochę o swoich kobiecych bohaterkach.
Dziś dysponujemy już ogromną literaturą i ilością danych na poparcie twierdzenia, że dyskryminacja kobiet ze względu na płeć ma miejsce również w wysoko wykwalifikowanym, „intelektualnym” świecie tak akademii, jak i literatury. Niektórzy wciąż jeszcze pytają prześmiewczo: „No dobrze, skoro wśród uciśnionych, genialnych pisarzy jest tak wiele kobiet, proszę wymienić je z imienia i nazwiska, jak też i dzieła, jakie napisały!” Pomijając fakt, że rzeczywiście można wymienić wiele takich pisarek (z podobnym zjawiskiem mamy do czynienia także w historii sztuki, warto pamiętać o przypadku Artemisii Gentileschi, która jest dziś ceniona równie wysoko, co Caravaggio), kłopot z tego rodzaju pytaniami polega także na tym, że pomija się w ten sposób istotę problemu, a mianowicie to, iż kobiety nie tylko nie mogły i wciąż nie mogą publikować swoich dzieł na tych samych warunkach, co mężczyźni, ale także już na etapie procesu twórczego mierzyć się muszą z licznymi przeciwnościami i ograniczeniami. Kwestia ta została ostatnio poruszona w kulturze głównego nurtu w Małych kobietkach Grety Gerwig, gdzie ostatecznie bohaterka z uśmiechem przystaje na to, czego żąda od niej redaktor, i najzwyczajniej w świecie wycina najważniejsze partie swojego tekstu. W moim odczuciu ma to wymiar symboliczny, ponieważ dokładnie to samo, co spotyka bohaterkę filmu Gerwig, jest udziałem pisarek – jako autorka wiele razy jest się zmuszoną pójść na niejednokrotnie jeszcze trudniejsze kompromisy.
Wszystko to wpływa na kreowane przeze mnie postacie. W swojej powieści chciałam pokazać, że ostateczny wynik zawsze zależy od bardzo wielu czynników i prawie nigdy nie można go sprowadzić do kwestii osobistych ambicji lub woli.
Na wstępie zasygnalizowałem, że jednym z bohaterów Twojej książki jest także Budapeszt – miasto w pewnym sensie wciąż podzielone. Z jednej strony mamy bogatą, inteligencką Budę, leżącą na wzgórzach, z drugiej – faktyczne centrum miasta, zlokalizowane w uboższym, lewobrzeżnym Peszcie. W powieści pojawia się także cieszące się złą sławą Békásmegyer, osiedle proletariackie, przedmiot opisu socjologicznego jednego z bohaterów. Odniosłem wrażenie, że przestrzeń, jej wpływ na losy człowieka, jest dla Ciebie kategorią równie ważną, co płeć, i jako taka stanowi jeden z najważniejszych tematów Magnetycznej góry.
Z pewnością. Miałam dziesięć lat, gdy przeprowadziliśmy się z rodziną z Siedmiogrodu w Rumunii na Węgry. Była to drastyczna zmiana, która jednak była wtedy udziałem bardzo wielu ludzi, podobnie jak dzisiaj stała się udziałem uchodźców. To doświadczenie można zapewne scharakteryzować jako swego rodzaju „szok przestrzenny”, który w mniejszym lub większym stopniu sprowadza się do tego, co zwykle nazywamy dziś „szokiem kulturowym” – niekoniecznie w tym sensie, że zmiana kulturowa jest tak wielka, jak nam się wydaje, ale przede wszystkim dlatego, że jest to zmiana bardzo głęboka i dokonująca się na zasadniczym, bardzo elementarnym poziomie.
Ludzie są oczywiście dogłębnie ukształtowani przez przestrzeń, w której żyją i poruszają się. Symboliczny podział Budapesztu, o którym wspomniałeś, jest do dziś bardzo zauważalny i aktualny – chociażby wtedy, gdy premier przenosi swoją kancelarię z parlamentu (Pesztu) do zamku (Budy), i aż prosi się, by przywołać słynne powiedzenie Sándora Máraiego: „Życie w Budzie jest rodzajem światopoglądu”. Może to również mieć związek z warunkami geograficznymi, a mianowicie z faktem, że ze wzgórz Budy można zobaczyć „więcej”, faktycznie można „zobaczyć” Peszt, podczas gdy z ulic Pesztu można podziwiać piękny, pocztówkowy obraz wzgórz, ale nie prawdziwe miasto, w którym żyją ludzie. Myślę, że „magnetyczna góra” w powieści ma po części za zadanie zakwestionować tę perspektywę i kształtujący ją podział – nic więc dziwnego, że miejsce to jest nieco mitologiczne.
No właśnie, metafora „magnetycznej góry”, która posłużyła Ci również za tytuł książki, odgrywa w niej rolę kluczową. By nie zdradzać zbyt wiele z fabuły książki, powiedzmy tylko tyle, że jest to miejsce położone w samym sercu Békásmegyer. Czy nazwa ta funkcjonuje także poza światem powieści, w rzeczywistym Békásmegyer?
Powieściowa „magnetyczna góra” jest wysypiskiem śmieci pełnym starych urządzeń elektronicznych, które zdaniem mieszkańców mają nie tylko właściwości magnetyczne, ale mogą także wywoływać halucynacje. Miejsce to, jako takie, nie istnieje w prawdziwym Békásmegyer, ale nie byłabym bardzo zaskoczona, gdybym dowiedziała się o jakichś legendach miejskich, mówiących o tego rodzaju miejscach gdzie indziej. Myślę, że – jako metafora – reprezentuje ono nieuchronność wszystkich okoliczności składających się na Békásmegyer (które jest także fikcyjną wersją prawdziwego Békásmegyer – osiedle to nie jest w rzeczywistości aż tak ponure, jak zostało przedstawione w powieści), jest symbolem niemożności ucieczki i nowego początku: góra jest „magnetyczna” w tym sensie, w jakim „magnetyczne” są czarne dziury, które pochłaniają wszystko. Być może jest to także niezobowiązująca aluzja do Czarodziejskiej góry Thomasa Manna, choć na ten trop zwrócono mi uwagę już po ukończeniu pracy nad książką.
Wspomniałaś o halucynogennym wpływie „magnetycznej góry” na bohaterów. W Twojej powieści pojawiają się niezwykle dla mnie interesujące tropy o rodowodzie surrealistycznym, jak chociażby w przypadku budzącej grozę figury nierealnego królika, który ma decydujący wpływ na życie jednego z bohaterów. Sny i halucynacje towarzyszą także innym postaciom. Jaką rolę pełni ten nierzeczywisty wymiar egzystencji w życiu bohaterów twojej książki? Czy sny są jednym ze sposobów, w jaki próbują oni sobie radzić z pozbawioną punktów oparcia – „płynną”, jak powiedziałby przywoływany już Bauman – rzeczywistością?
Prawdopodobnie tak, ale sny mogą również reprezentować nie tyle mechanizm radzenia sobie, co „drogę ucieczki” z codzienności. W przypadku bohatera, o którym wspomniałeś, jest on osobą niestabilną psychicznie, co jest wynikiem takiej a nie innej rzeczywistości społeczno-ekonomicznej i biedy. Zatem w jego przypadku te „surrealistyczne” sny są w dużej mierze produktem samej rzeczywistości.
Pytanie to, jak mi się wydaje, dotyczy także roli pisania i literatury we współczesnym świecie, ponieważ pisanie, wyobraźnia i sny zwykle można postrzegać jako rzeczywistości blisko ze sobą spokrewnione. Czy literatura może być dla nas odkupieniem? Czy ma funkcję terapeutyczną? Jeśli tak, to czy tylko dla czytelnika, czy także dla pisarza, a może dla obojga? I w jakim sensie? Są to oczywiście niezwykle ważne pytania i dlatego nie należy odpowiadać na nie przesadnie kategorycznie. Odpowiedź, jaką podsuwa powieść – historia Réki, która chce zostać pisarką – w rzeczywistości nie jest jedyną odpowiedzią i pokazuje tylko jedną z bardzo wielu perspektyw, z jakich można na nie spojrzeć.
Chciałbym Cię zapytać o Twoje inspiracje, przede wszystkim literackie, ale nie tylko. Wspomniałem już, że za motto do Magnetycznej góry posłużył cytat z Virginii Woolf, która patronuje kobiecemu pisaniu. Domyślam się, że jest ona dla Ciebie ważną autorką. Kto jeszcze wywarł – wywiera – na Ciebie wpływ? Uważni czytelnicy z tu i tam z pewnością dostrzegą echa o rodowodzie filmowym – nie jest tajemnicą, że byłaś współscenarzystką pokazywanego także u nas dramatu Pewnego dnia. Domyślam się, że i film jest bliskim Ci medium narracyjnym?
Z dwuletnim dzieckiem i pracą zawodową nie jest już tak łatwo znaleźć czas na czytanie, dlatego staram się wybierać swoje lektury mądrze, a gdy już coś czytam, sporo później o tym myślę. Ważne wydaje mi się, aby pilnować, by nie ulec nadmiernemu wpływowi tego, co się przeczytało, co jest jeszcze jednym argumentem za tym, żeby sięgać po klasykę. Jeśli chodzi o film, niemal zupełnie przestałam oglądać programy telewizyjne i seriale, które stały się prawdziwym fenomenem kulturowym ostatnich dwóch dekad, a które ostatnio były dla mnie coraz bardziej rozczarowujące (z chlubnym wyjątkiem Fleabag, który bardzo mi się podobał). Szczerze mówiąc, równie ostrożnie podchodzę do oglądania filmów; dość często dobre, a nawet świetne filmy, po seansie wydają mi się stratą czasu. Nie jest to, rzecz jasna, kwestia jakiejś postawy elitarystycznej, a raczej zmaganie się z samą sobą w celu znalezienia złotego środka – by to, co oglądam, służyło mi jak najlepiej zarówno jako rozrywka, jak i inspiracja artystyczna. Spośród filmów, jakie ostatnio widziałam, warto wspomnieć o klasycznej Tokijskiej opowieści.
Na zakończenie porozmawiajmy trochę o literaturze węgierskiej i polskiej. W nas, od wielu już lat, literatura węgierska cieszy się bardzo dużym zainteresowaniem, w czym ogromna zasługa między innymi Elżbiety Sobolewskiej, która przełożyła na język polski także Twoją powieść. Czyta się w Polsce zarówno klasyków, takich jak wspomniany przez Ciebie Sándor Márai, którego Dziennik był u nas prawdziwym – i dla wielu jednak zaskakującym – wydarzeniem wydawniczym, ale i pisarzy współczesnych, takich jak Peter Nádas, László Krasznahorkai czy zmarły kilka lat temu Péter Esterházy. Wszyscy już na dobre zadomowili się w naszej świadomości. A jak wygląda obecność polskich pisarzy na Węgrzech – czy Węgrzy czytają Polaków? Jeśli tak, to kogo?
Mam poczucie, i mówię to ze smutkiem, że niestety Węgry w ostatnim czasie bardzo mocno zaczęły zwracać się do wewnątrz i nie mają dziś tak żywej jak niegdyś więzi ze światową literaturą. Zawsze oczywiście można przywołać jakieś wyjątki, ale naprawdę wątpię, czy moglibyśmy znaleźć dziś kogokolwiek, kto dorównywałby popularnością na przykład Stanisławowi Lemowi, który swego czasu był u nas niezwykle szeroko czytany. Warto również wspomnieć, że literatura węgierska (i prawdopodobnie cała kultura jako taka) tradycyjnie pozostawała w orbicie literatury niemieckiej, a z kręgu języków słowiańskich mocniej zaznaczał się wpływ literatury rosyjskojęzycznej, która odcisnęła swoje piętno na literaturze węgierskiej. Oczywiście istnieje wiele indywidualnych przypadków, innych tradycji, mniej oczywistych wpływów, i nawet dziś z pewnością wielu czyta polską literaturę. Tadeusz Borowski, Witold Gombrowicz i Czesław Miłosz do dziś są ważnymi postaciami – dla mnie szczególnie ten drugi. Również Olga Tokarczuk jest u nas mocno obecna – i była, zanim jeszcze otrzymała nagrodę Nobla.
Mam nadzieję, że pomimo wszystkich pandemicznych przeciwności, z jakimi się dziś mierzymy, uda nam się spotkać we wrześniu w Stroniu Śląskim, by jeszcze trochę porozmawiać o Magnetycznej górze i związkach łączących Węgry i Polskę, niejednokrotnie wykraczających poza literaturę. Tymczasem bardzo dziękuję za rozmowę – i za książkę.
Dziękuję.