Przywykliśmy myśleć o Elizabeth Bishop jako o poetce – poetce niezwykłej, jednej z najbardziej oryginalnych i osobnych postaci na mapie (czy raczej mapach) poezji amerykańskiej XX wieku; zresztą, chciałoby się od razu dodać, nie tylko amerykańskiej i nie tylko wieku XX. Jak pięknie ujął to Andrzej Sosnowski, wydaje się ona „postacią w pewnym sensie «skądinąd», a czasem po prostu «znikąd»”. A jednak gdybyśmy zredukowali jej dorobek tylko do wierszy, nasz tekstowy świat – a w nim ten tak inny, fascynujący ląd, podpisywany na mapach literatury jako „Elizabeth Bishop” – byłby uboższy.
Życie genialnej poetki rozpięte było pomiędzy obiema Amerykami. Urodziła się w 1911 roku w Worcester w stanie Massachusetts jako jedyne dziecko Williama T. Bishopa i Gertrude Bishop (z domu Bulmer). Jej matka pochodziła z kanadyjskiej Nowej Szkocji. Gdy Elizabeth miała ledwie osiem miesięcy, zmarł jej ojciec. Gertrude Bishop nigdy nie pogodziła się z tą nagłą śmiercią. Przez kilka kolejnych lat podróżowała z córką pomiędzy rodziną męża mieszkającą w Stanach Zjednoczonych a domem rodzinnym w Great Village – wbrew nazwie raczej niewielkiej osadzie w Nowej Szkocji, położonej kilkaset mil na północny wschód po drugiej stronie granicy. Kondycja psychiczna Gertrude Bishop szybko się pogarszała, co doprowadziło do serii załamań nerwowych. Po ostatnim, najbardziej dramatycznym (którego jedynie delikatnie przetworzony opis odnajdziemy w znakomitym opowiadaniu „W osadzie”) zapadła decyzja o konieczności leczenia w zakładzie zamkniętym dla nerwowo chorych. Elizabeth Bishop po raz ostatni widziała swoją matkę późną wiosną 1916 roku, choć Gertrude Bishop żyła jeszcze długie lata – zmarła dopiero w 1934 roku. Tych kilka pierwszych lat życia, naznaczonych traumami, odcisnęło niezwykle silne piętno na biografii i twórczości Elizabeth Bishop. Na wpół osierocona, nigdy nie otrząsnęła się z wyjątkowo trudnych doświadczeń wczesnego dzieciństwa. A jednak, pomimo doznanych wówczas strat, to lata spędzane u krewnych ze strony matki z perspektywy czasu (i perspektywy geografii, tak ważnej dla tej poetki) okazały się jednymi z najszczęśliwszych. Nie będzie też przesady w stwierdzeniu, że po utracie matki dla małej Elizabeth rozpoczęły się lata tułaczki – tułaczki, która trwała właściwie całe życie.
Swoje pierwsze kroki w literaturze stawiała jeszcze jako uczennica liceum (jej najwcześniejsze próby, publikowane w szkolnym magazynie, to często krótkie, bardzo obiecujące prozy). Młodziutka Elizabeth Bishop była namiętną czytelniczką poezji angielskiej. Gdy rozpoczęła naukę w prestiżowym Vassar Collage, jej zainteresowanie literaturą tylko się pogłębiło i ugruntowało. Lata spędzone w college’u zaowocowały przyjaźnią między innymi z Mary McCarthy, w przyszłości słynną pisarką i aktywistką. Za pośrednictwem bibliotekarki zawarła też znajomość z wielką (choć wtedy jeszcze nie docenianą na tyle, na ile zasłużyła) Marianne Moore. Znajomość ta przerodziła się w wieloletnią, trwałą przyjaźń, opisaną kilka dekad później w poruszającym eseju-wspomnieniu, jakże wymownie zatytułowanym – za jednym z wierszy Moore – „Starania czułości”. To właśnie Marianne Moore wprowadzała początkującą poetkę i autorkę opowiadań w literacki świat Nowego Jorku – Nowego Jorku, o czym warto pamiętać, pogrążonego w kryzysie lat trzydziestych. Echa tamtych doświadczeń odnajdziemy zarówno we wspomnianym eseju poświęconym Moore, jak i w szkicu „Amerykańska Szkoła Pisania” (oba zostały napisane z perspektywy kilku dekad przez uznaną już poetkę). To wtedy, na wiele lat przed debiutem książkowym (który, dodajmy, nastąpił dość późno, bo dopiero w roku 1946, gdy został wydany tom poezji North & South, zbierający głównie utwory napisane w drugiej połowie lat trzydziestych i na początku lat czterdziestych), zaczęły się ukazywać jej pierwsze „oficjalne” wiersze i opowiadania, które przyniosły jej także pierwsze sukcesy (w konkursie rozpisanym przez „Partisan Review” za opowiadanie „W więzieniu” otrzymała niemałą wówczas nagrodę w wysokości 100 dolarów).
Choć w młodości Elizabeth Bishop była związana przede wszystkim z Nowym Jorkiem, to dużo czasu spędzała także na Florydzie, która bardzo przypadła jej do gustu. Śladem tej fascynacji – obok słynnego wiersza zatytułowanego po prostu „Floryda” – są dwa zamieszczone w „Amerykańskiej Szkole Pisania” szkice: esej o malarzu prymitywiście Gregorio Valdesie, a także opis mieszczącego się w Key West Szpitala Mercedes. Poetka odwiedzała także półwysep Cape Cod i odbyła kilka większych podroży – do Europy i do Meksyku. Echa tych wypraw odnajdziemy zarówno w jej twórczości poetyckiej, jak i szkicach oraz opowiadaniach z lat trzydziestych i czterdziestych. Przywołując słynną formułę Goethego, moglibyśmy powiedzieć, że czas, jaki nastał w życiu Elizabeth Bishop po opuszczeniu przez nią murów Vassar Collage w 1934 roku, w rzeczy samej stanowił jej „lata wędrówki”, choć w przypadku tej poetki, jak już wspomniałem, miałoby się ochotę powiedzieć, że właściwie całe jej dorosłe życie to „lata wędrówki” – tym razem jednak świadomie wybranej, która w pewnym sensie zastąpiła przymusową tułaczkę dzieciństwa i wczesnej młodości.
Opowiadania i szkice z drugiej połowy lat trzydziestych, czytane dziś, nie tylko stanowią ciekawy kontekst dla najwcześniejszych wierszy Elizabeth Bishop, ale też w pełni bronią się jako samodzielne, często świetne literacko świadectwa krystalizującego się talentu pisarskiego. Ich bardzo odmiennych bohaterów łączy, z jednej strony, poczucie wyobcowania, z drugiej – nie mniej intensywnie doświadczane poczucie dziwności świata. Zarówno Lucy, główna bohaterka „Chrztu”, chronologicznie najwcześniejszego z prezentowanych w tomie opowiadań, jak i Edwin Boomer (nieprzypadkowe nawiązanie do panieńskiego nazwiska matki) z opowiadania „Morze i jego brzeg”, przemierzający nocami plażę w poszukiwaniu strzępów papieru, czy wreszcie anonimowy narrator wspomnianego już opowiadania „W więzieniu” – to bohaterowie na różnych poziomach nieprzystosowani do życia w otaczającym ich świecie, a może do życia w ogóle. Każde z przywołanych opowiadań stanowi w gruncie rzeczy rozbudowaną metaforę wyalienowania i osamotnienia – i jeśli cokolwiek zdradza poetycki rodowód autorki, to właśnie ich metaforyczny charakter. Ale wszystkie trzy, rozpatrywane na gruncie sztuki narracyjnej, mogą także imponować klarownością formy i kompozycji. Gdy uświadomimy sobie, że wyszły spod pióra ledwie dwudziestokilkuletniej, początkującej autorki, nie mamy wątpliwości, że zapewne i na gruncie prozy osiągnęłaby ona bardzo wiele, gdyby tylko zdecydowała się jej w pełni poświęcić.
Gdy mówi się o źródłach poezji Elizabeth Bishop, zwłaszcza wczesnej, zwykle podkreśla się jej zamiłowanie do klasyków poezji angielskiej, takich jak George Herbert czy Gerard Manley Hopkins, z ich kunsztownymi formami oraz skłonnością do paradoksu. A jak się przedstawiają jej inspiracje w przypadku próz, zwłaszcza wczesnych opowiadań? Ciężko byłoby wskazać jednoznacznie – zbyt niejednorodny jest to zbiór. W dusznej atmosferze „W więzieniu” odnajdziemy coś z ducha Poego. W wielu miejscach, jak w opowiadaniu „Morze i jego brzeg”, daje o sobie znać zamiłowanie do poetów dawnych epok, których utwory we fragmentach Bishop dyskretnie wplata w swoje młodzieńcze narracje (na przykład Edwin Boomer nocą na plaży czyta strzęp z poematu zapomnianego renesansowego poety Phineasa Fletchera, a w szkicu „Szpital Mercedes” twarz umierającego pacjenta przywodzi jej na myśl oblicze Alexandra Pope’a). W swoich wczesnych prozach Bishop nawet na moment nie przestaje być poetką (może z wyjątkiem powojennych opowiadań „Dzieci farmera” i „Gosposia”, które należą do jej najprostszych, najbardziej klasycznych w formie narracji), ale zarazem można w nich dostrzec niekłamaną fascynację żywiołem prozatorskim oraz możliwościami, jakie daje; niewątpliwą potrzebę – i umiejętność – snucia historii, zauważalną także w pełnych czułości i wrażliwości na detal szkicach poświęconych ubogim mieszkańcom Key West.
Wraz z wydaniem tomu wierszy North & South Elizabeth Bishop stała się pełnoprawną uczestniczką amerykańskiego życia literackiego, na nowo nabierającego rozpędu po świeżo zakończonej wojnie. W drugiej połowie lat czterdziestych ukazały się dwa przywołane już opowiadania – „Gosposia”, którego akcja rozgrywa się na półwyspie Cape Cod (opublikowane pod pseudonimem), oraz „Dzieci farmera”, będące kolejnym echem dziecięcych doświadczeń z Nowej Szkocji. Z biegiem lat twórczość niepoetycka miała stać się dla poetki przestrzenią, gdzie bardziej wprost – niekiedy tylko delikatnie maskując autobiograficzny charakter snutych opowieści – rozprawiała się z demonami przeszłości i nawracającymi wspomnieniami, które, jak się wydaje, domagały się także formy innej niż wykorzystywana z tak imponującą wstrzemięźliwością i precyzją forma wierszowa. Jak się miało okazać, dość zaskakująco dla samej Bishop, wspomnienia te powróciły z większą niż kiedykolwiek wcześniej siłą w egzotycznych okolicznościach Ameryki Południowej. Piętnaście lat spędzonych w Brazylii, przypadających na lata pięćdziesiąte i pierwszą połowę lat sześćdziesiątych, to najdziwniejszy i zarazem najbardziej fascynujący okres w życiu Elizabeth Bishop. Jej najlepsze, najbardziej poruszające opowiadania i szkice powstały, gdy czterdziestoletnia poetka, ciesząca się coraz większym uznaniem, a nawet zdobywająca powoli pewien rozgłos, zostawiła za sobą Amerykę (Północną) i amerykańskich przyjaciół (choć więcej prawdy byłoby w stwierdzeniu, że zmieniła tylko charakter najważniejszych dla niej przyjaźni, przenosząc je na grunt niezwykle obfitej korespondencji). Brazylijska rzeczywistość – tak inna i świeża w swej inności – wyzwoliła, dość paradoksalnie, kolejną falę wspomnień z dzieciństwa, bardzo szybko owocując dwiema niezwykle przejmującymi, najznakomitszymi prozami, jakie wyszły spod ręki poetki.
W opowiadaniach „Gwendolyn” oraz „W osadzie” – bo o nich tu mowa – Elizabeth Bishop dała najpełniejszy, a zarazem najdoskonalszy artystycznie wyraz traumom i stratom najwcześniejszych lat życia, które dotąd w swoich wierszach i opowiadaniach jedynie szyfrowała. Odnajdziemy w nich właściwie wszystkie wspomniane już wątki, z utratą matki na czele (jakże przejmująca jest fraza otwierająca opowiadanie „W osadzie”: „Nad osadą w Nowej Szkocji zawisł krzyk, a raczej echo krzyku”, przywołująca traumatyczne wspomnienie krzyczącej matki i jej niezrozumiałe zniknięcie – na zawsze). Oba opowiadania ukazały się na łamach „New Yorkera” („Gwendolyn” w czerwcu 1953 roku, „W osadzie” w grudniu tego samego roku). Wcześniejsze z nich, „Gwendolyn” – historię dziecięcej przyjaciółki narratorki, dziewczynki, której niespodziewana śmierć wstrząsa światem kilkuletniego dziecka – można czytać jako swego rodzaju złowróżbne wprowadzenie do rzeczywistości, w której rozegrają się wydarzenia opisane w dwukrotnie obszerniejszym opowiadaniu „W osadzie”. W obu od początku wyczuwalne jest silne, jakby podskórne napięcie, dla którego – szczególnie w przypadku drugiego z opowiadań – Bishop na początku lat pięćdziesiątych znalazła wreszcie język zdolny unieść ciężar najtrudniejszych doświadczeń – język oszczędny, pozbawiony zawłaszczających świat metafor znanych z opowiadań przedwojennych, klarowny niczym dobiegający z wiejskiej kuźni klang, który rozbrzmiewa w zakończeniu „W osadzie” (i który staje się swego rodzaju echem krzyku otwierającego ten dojmująco smutny tekst – po części echem fałszywym, ale po części też wyzwalającym, bo wzywającym z powrotem do świata). Jeden z najbliższych przyjaciół Elizabeth Bishop, poeta Robert Lowell (swego czasu znacznie słynniejszy od niej), osnuł na motywach opowiadania „W osadzie” wiersz zatytułowany „Krzyk” (jak możemy przeczytać w jego zakończeniu: „Krzyk! Lecz oni wszyscy już odeszli,/ te tłumy ciotek, dziadek,/ babka, moja matka –/ nawet jej krzyk – nazbyt ulotni,/ żeby ich głos dawał się długo słyszeć” (przełożył Piotr Sommer). Doświadczenie, które prześladowało Elizabeth Bishop, znalazło ostatecznie drogę do języka – drogę opowiadania – jedyną, jaką tak oddana sprawom literatury poetka mogła pójść, by choć po części uwolnić się od nękających ją widm przeszłości.
W późniejszych latach Bishop jeszcze kilkakrotnie wróciła do wspomnień z dzieciństwa i młodości, tym razem w szkicach o charakterze jawnie autobiograficznym, którym bliżej do esejów niż artystycznie przetworzonych narracji. Jednak ich bardziej osobisty charakter nie oznacza oczywiście, że są one literacko mniej interesujące. Bishop opisuje w nich późniejsze lata swojego życia, już po utracie matki. W tekstach tych znajdziemy wiele szczegółów, które po latach stały się cennym źródłem wiedzy dla biografów poetki. Szkice takie, jak „Zerówka” czy „Prowincjuszka”, niezwykle sugestywnie ukazują, jak mocno na świadomość dorastającego dziecka wpłynęły odmienne światy, w których na przemian musiało ono żyć: prowincjonalna Nowa Szkocja i „światła”, świadoma swych przewag Nowa Anglia. Z kolei wspomniana już „Amerykańska Szkoła Pisania” – tytuł ten, rzecz jasna, należy traktować z dużą dozą ironii – ukazuje Bishop w momencie przełomowym w jej życiu, gdy po raz pierwszy decyzja o tym, jak będzie ono wyglądało, była w pełni w jej rękach; gdy postanowiła poświęcić się literaturze. Światło na te pierwsze lata pisania rzuca także przywołany już esej „Starania czułości” poświęcony Marianne Moore – hołd złożony przyjaciółce i mentorce przez nie mniej znakomitą uczennicę.
Lata spędzone w Brazylii stały się także impulsem do napisania kilku prozatorskich drobiazgów, zachwycających prostotą i zmysłowością. Pochodzące z drugiej połowy lat sześćdziesiątych szkice „Wycieczka do Vigii” oraz „Do botequim i z powrotem”, a także trudne do jednoznacznego zaklasyfikowania prozy składające się na „Porę deszczową, kraj podzwrotnikowy” raz jeszcze – podobnie jak czyniły to jej wczesne opowiadania i szkice florydzkie – ukazują Bishop jako niezwykle baczną i czułą obserwatorkę najbliższego świata, w którym przyszło jej żyć. Autorka była zafascynowana bujnością brazylijskiej przyrody, „rytmami” jej pejzaży, a także ludźmi, których w Brazylii poznała, tak odmiennych od tych, jakich znała z półkuli północnej. Najpóźniejszy z prezentowanych w tomie szkiców, „Wujek Neddy we wspomnieniach”, stanowi swego rodzaju klamrę spinającą doświadczenie najwcześniejszego dzieciństwa (pod imieniem Neddy kryje się brat matki Elizabeth Bishop, Arthur) z doświadczeniem życia na brazylijskim wybrzeżu – poczuciem nieustannego podlegania prawom geografii, byciem w ruchu. Jest coś niezwykle poruszającego w obrazie dojrzałej poetki wpatrującej się w portret nieżyjącego wuja i zwracającej się do jego podobizny z czasów zamierzchłego dzieciństwa: „Jak późno, wujku Neddy, jak późno zacząłeś podróżować!”.
Gdyby szukać wspólnego mianownika łączącego prezentowane w tomie szkice i opowiadania, to bez wątpienia okaże się nim poczucie wyobcowania i straty, które w przypadku autorki „One Art” (w przekładzie Stanisława Barańczaka „Ta jedna sztuka”), z tak ujmującą lekkością mówiącej o „sztuce tracenia”, nie może być zaskoczeniem. Elizabeth Bishop nigdzie nie czuła się naprawdę u siebie. Od najmłodszych lat miała także kłopot ze swoją „amerykańskością”, o czym wspomina w „Prowincjuszce”, gdy – wbrew swojej woli – jako kilkuletnia dziewczynka została „uprowadzona” z Kanady do Stanów Zjednoczonych i umieszczona w amerykańskiej szkole. Jak pisze, na poły tylko żartobliwie, „nie chciałam być Amerykanką”. A jednak to Ameryka sprawiła, że Bishop stała się jedną z jej najważniejszych poetek, i to do niej zawsze w końcu wracała. To tu mieszkali najwierniejsi przyjaciele autorki, to Amerykanie stanowili grono pierwszych czytelników jej poezji – zanim miał się na niej poznać cały świat. To w Stanach Zjednoczonych wreszcie spędziła ostatnie lata swojego życia, prowadząc kursy creative writingna amerykańskich uniwersytetach, w tym przez wiele lat na Harvardzie (jako pierwsza poetka w dziejach uczelni). Historia zatoczyła dziwne koło – anonimowa nauczycielka z korespondencyjnej „Amerykańskiej Szkoły Pisania”, zmuszona w pogrążonym w kryzysie gospodarczym Nowym Jorku podpisywać się nie swoim, męskim imieniem i nazwiskiem, po trzech dekadach powróciła do Nowej Anglii, w której się urodziła, by uczyć pisania kolejne pokolenia adeptów literatury. Elizabeth Bishop zmarła jesienią 1979 roku i została pochowana na cmentarzu na obrzeżach Worcester – w mieście, w którym przyszła na świat.
Wiemy, że Bishop nosiła się z myślą o zebraniu swoich opowiadań, szkiców i esejów, rozsianych po magazynach literackich, a niekiedy – szczególnie w przypadku tekstów z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – spoczywających w szufladzie („Szpital Mercedes”, „Zerówka”, „Prowincjuszka”, „Amerykańska Szkoła Pisania”, „Wycieczka do Vigii”, „Do botequim i z powrotem”, „Starania czułości”). Zebrane w jednym tomie ukazały się one dopiero po jej śmierci i z miejsca stały się istotnym uzupełnieniem (czy raczej dopełnieniem) twórczości poetyckiej. „Amerykańska Szkoła Pisania” obejmuje wszystkie najważniejsze opowiadania i szkice, jakie wyszły spod pióra Elizabeth Bishop. Choć to poezja stała się jej tytułem do sławy (jakże skromny objętościowo jest jej „oficjalny” dorobek na tle spuścizny wielu innych klasyków powojennej poezji amerykańskiej, chociażby wspomnianego Roberta Lowella, i o ile – czytany dziś – przewyższa swą wagą nieraz bardzo obszerne tomy wielu z nich, samego Lowella nie wyłączając), to w pisanych na przestrzeni blisko czterdziestu lat szkicach i opowiadaniach odnajdziemy zapis nie mniej fascynujących literackich światów – tropy zostawione przez wielką poetkę, rzucające światło na jej trudne, naznaczone traumami życie, z którego w ostatecznym rozrachunku wyrosło onieśmielająco doskonałe dzieło.
Pod koniec autobiograficznego szkicu „Zerówka” znajdziemy poruszający obraz ledwie kilkuletniej Elizabeth, wówczas uczennicy kanadyjskiej szkoły, oczarowanej widokiem dwóch map – mapy Kanady oraz mapy całego świata:
Światło dochodzące przez okna, padając na błyszczącą, spękaną powierzchnię, sprawiało, że z miejsca, w którym siedziałam, z trudem mogłam podziwiać je w pełnej krasie. Na mapie świata cała Kanada była różowa; na mapie Kanady prowincje miały różne kolory. Byłam tak zachwycona rozwijanymi mapami, że chciałam je chwycić, ponownie rozwinąć i dotknąć wszystkich krajów oraz prowincji własnymi rękami.
Czytelnikom poezji Bishop z pewnością przypomną się frazy (i obrazy) z niezapomnianego wiersza „Mapa” otwierającego jej debiutancki tom z 1946 roku. Warto przypomnieć, że wiersz ten został napisany wiele lat wcześniej, u progu 1935 roku, przez wpatrującą się w inną mapę niespełna dwudziestoczteroletnią młodą pisarkę, próbującą swoich sił tak na gruncie poezji, jak i prozy. Za sprawą Marianne Moore został opublikowany w antologii młodych, obiecujących poetów. Jak wspomina sama Bishop, to wtedy po raz pierwszy jej wiersze ukazały się w książce. Już niedługo miały także powstać jej najwcześniejsze publikowane w prasie literackiej opowiadania.
Tak w poezji, jak i w prozach Elizabeth Bishop mapa, ten substytut – i obietnica – przestrzeni, jakiegoś „gdzie indziej”, stanowi jeden z najważniejszych atrybutów nie tylko literackiej wyobraźni, symbolizując to wszystko, co niosą ze sobą przestrzeń i geografia (ostatni tom poezji, za szkolnym elementarzem, zatytułowany był po prostu Geography III) – zawsze we fragmentach, refleksach, strzępach (niechby i papieru na nocnej plaży). W zamknięciu „Mapy” Elizabeth Bishop zanotowała: „Delikatniejsze niż historyków są kartografów barwy” (przełożył Andrzej Sosnowski). Prezentowane w „Amerykańskiej Sztuce Pisania” opowiadania i szkice są jak mniej znane, choć wcale nie mniej fascynujące prowincje lądu podpisywanego na mapach literatury „Elizabeth Bishop” – odmienne w swych barwach i kształtach od wierszy, ale składające się wraz z nimi na jedyną w swoim rodzaju całość.
***
Wykorzystane w tekście cytaty zaczerpnąłem z następujących książek:
Elizabeth Bishop, Santarém. Wiersze oraz trzy małe prozy, wybrał przełożył i posłowiem opatrzył Andrzej Sosnowski, Stronie Śląskie 2018.
Robert Lowell, Krzyk, w: Piotr Sommer, O krok od nich. Przekłady z poetów amerykańskich, Wrocław 2006.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych