„Do botequim i z powrotem” to jedna z kilku późnych próz Elizabeth Bishop, osnutych wokół doświadczeń zebranych przez poetkę podczas wieloletniego pobytu w Brazylii. Trudno jednoznacznie zaszeregować ją gatunkowo. Jak większość spośród nieopublikowanych za życia autorki Santarém tekstów prozatorskich (pochodzi z roku 1970, ale światło dzienne ujrzała dopiero w roku 1984), ma charakter szkicu autobiograficznego, choć daje się także czytać jako pełnoprawne, samodzielne opowiadanie. Niezależnie od drobnych wątpliwości co do jej przynależności gatunkowej – a może, po części, właśnie za ich sprawą? – znajdziemy tu wszystko, co tak charakterystyczne dla Elizabeth Bishop: niezwykłą precyzję opisu (przy jednoczesnej jego „płynności”), zmysłowość, jak również pewną ujmującą powściągliwość i dyskrecję, które nie sposób pomylić z kimkolwiek innym.
Tekst stanowi relację z krótkiej przechadzki. Jej celem jest botequim, mały sklep, w którym można także spędzić czas, popijając jakiś napój, najczęściej alkohol – to coś pomiędzy tradycyjnym sklepem spożywczym a barem (pojawia się także w innym, wcześniejszym „brazylijskim” opowiadaniu Bishop „Wycieczka do Vigii”). Jak już na wstępie zastrzega narratorka, cały spacer zajmuje jej około dwudziestu minut; tyle, co nic – a jednak trwa wystarczająco długo, by mogła się przyjrzeć mijanym po drodze miejscom i ludziom.
„Do botequim i z powrotem” to w gruncie rzeczy jeden – mistrzowski – opis; albo kilka pomniejszych opisów składających się na nadrzędną, „opisową” całość. Opowiadanie to (pozostańmy przy takim przyporządkowaniu gatunkowym) otwierają i zamykają opisy świata natury, a właściwie jego styku ze światem ludzkich spraw i ludzkich potrzeb, w tym z tą naczelną: potrzebą porządku. Tej ostatniej przeciwstawiony zostaje nieokiełznany i fascynujący w swych przejawach świat zjawisk naturalnych, w dużej mierze obcych i nieprzeniknionych, które nie poddają się ludzkim zabiegom porządkującym (i objaśniającym), a jednocześnie nie przestają przyciągać swym niepojętym pięknem.
Pierwszy z opisów poświęcony jest zarośniętym przydomowym ogródkom, jakie ostały się przy zrujnowanych zabudowaniach, które w drodze do botequim mija narratorka (jak czytamy, jeden z nich stanowił „ambitną próbę pogodzenia piękna i rygoru”). Drugi – wieńczący całą historię – to opis na poły dzikich łąk za miastem. Oba zachwycają plastycznością i drobiazgowością; opisy kwiatów i wybujałej przyrody należą do najpiękniejszych, jakie znajdziemy u Bishop, nie tylko w prozach. Warto zaznaczyć, że także w zakończeniu opowiadania powraca motyw starych, rozsypujących się domów, ale pełni on w nim nieco inną funkcję – zrujnowanym budynkom przeciwstawiona zostaje otwarta, zapierająca dech w piersiach przestrzeń. Gdy narratorka pozostawi za sobą ostatnie z domostw, staje twarzą w twarz ze światem naturalnych żywiołów: raz jeszcze powraca motyw zachwycająco pięknych kwiatów, a także płynącej wody, która – schodząc coraz niżej po skałach – zdaje się coś szeptać; coś, co przypomina słowa.
Woda stanowi drugi – obok bujnej roślinności – motyw, który pojawia się w początkowej partii opowiadania i powraca na jego końcu, spinając całość rodzajem jeszcze jednej klamry: za pierwszym razem jest to rzeka przepływająca przez miasto (chciałoby się powiedzieć: przez opowiadanie), za drugim – strumień toczący swoje wody wysoko na wzgórzach, gdzieś ponad mieszkającymi w dolinie ludźmi (w zakończeniu jego wody ostatecznie znikają pomiędzy skałami: „To miejsce to Wodospad Małych Gardzieli, tutaj strumień znika niczym święta rzeka Alph we śnie Coleridge’a”).
W tę ramę składającą się ze zjawisk naturalnych wpisanych zostaje kilka wydarzeń i scen z życia narratorki oraz miejscowej społeczności: wspomnienie rozmowy ze służącą Palmyrą, która rano wybrała się do kościoła, żeby „pobłogosławić swoje gardło”, opis zakładu fryzjerskiego i kilku spotkanych po drodze postaci, scena w samym botequim, z przywołaną przez właściciela historią o nocnej bójce, wreszcie spotkanie, tuż przed powrotem do domu, z nieuczciwym handlarzem antykami. I to właściwie wszystko; jeszcze tylko znaleziona na podwórku domu ulotka zachęcająca do wzięcia udziału w paradzie klubów karnawałowych. Rytm życia miejscowej społeczności odmalowany zostaje za pomocą dosłownie garści najzwyklejszych, codziennych zdarzeń; w kilkuzdaniowych opisach nie znajdziemy nic prócz samej esencji doświadczanej rzeczywistości. Są oszczędne, ale przy tym – jak opisy natury – zachwycająco precyzyjne i skoncentrowane na detalu (handlarz antykami i jego żona, którzy machają rękami „jak dzieci”).
Przechadzka do botequim ma swój trochę oniryczny epilog w postaci drugiego spaceru, tym razem na wzgórza za miastem, w której obrazy zarysowane w pierwszej części znajdują swoje dopełnienie – echo, a może rodzaj narracyjnego rymu? – w zjawiskach rozgrywających się gdzieś z dala od życia miasteczka i jego spraw (oniryczność opisu spotęgowana zostaje przywołaniem „literackiego” snu innego poety). Jak wiele najlepszych opowiadań Bishop, także i to operuje kilkoma symbolami i metaforami, które co rusz – delikatnie przetworzone – powracają w tekście, ukazując różne swoje oblicza i „warstwy”. Jednym z nich jest motyw gardła, który pojawia się na krótko w pierwszej części opowiadania, by znaleźć swoje nieoczekiwane dopełnienie w samym jego zamknięciu w obrazie Wodospadu Małych Gardzieli. Figura gardła wprowadza problematykę głosu, a zatem i języka, jakim mówią ludzie – i jakiegoś innego, pozaludzkiego języka natury. Wspomniany już strumień – tajemniczy, do samego końca nieprzenikniony żywioł – znika pod ziemią, choć „cały czas coś mówi, ale jego słowa pozostają nieznane…”. Porządek mowy – i porządek literatury (zasygnalizowany w tekście marginesową, jednozdaniową, ale jakże ważną z punktu widzenia całego opowiadania wzmianką o śnie Coleridge’a) – ustępuje siłom natury (a może stapia się z nią w jedno?), podobnie jak dzieje się to ze światem ludzkich domostw, które z czasem muszą uznać prymat tego, co pozaludzkie, na powrót stając się częścią świata natury, z którego się wyłoniły.
Dwie przechadzki rozpisane na kilkanaście mistrzowskich akapitów, które doskonale pokazują, jak znakomicie Bishop władała językiem prozy (którym posługiwała się właściwie od samego początku swojej pracy pisarskiej), a także jak często w jej opowiadaniach zbliżał się on do języka poezji. W tym liczącym niewiele ponad półtora tysiąca słów szkicu jak w soczewce skupia się to wszystko, za co Bishop jest dziś tak ceniona: umiłowanie detalu, dyskretna zmysłowość i niespotykana, tak niepowtarzalna wrażliwość i uważność; dwudziestominutowa przechadzka – pod piórem Bishop – w zupełności wystarczy, by świat mógł się objawić w całym swym przepychu i niejednoznaczności.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych