21/12/20

Kartoteka 25: Wiersze (4)

Karol Maliszewski

Strona cyklu

Kartoteka 25: Wiersze
Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Mar­cin Świe­tlic­ki

Pio­sen­ka ozdro­wień­ca

ale,
cho­ro­ba pozo­sta­je,
gdzieś jest,
plam­ka mro­ku, co się wymy­ka,
lecz gdzieś jest, przy­cza­jo­na, lecz gdzieś jest, w języ­ku,
niby jasno­ści śnią się, ale cień jest, cień jest
i we śnie, gdzieś jest;

bo
pozo­sta­je, bo
gdzieś jest, bo musi być, śnieg spadł, nie jest jak śnieg,
nie jest jaśniej, gdzieś jest
przy­czy­na;

teraz będzie­my gadać, zaga­dy­wać to,
teraz będzie­my odda­wać się róż­nym
zaję­ciom we wła­da­nie, teraz się będzie­my
poru­szać szyb­ko, jeź­dzić tram­wa­ja­mi
do
upa­dłe­go.

[z tomu Wier­sze wypra­ne, Legni­ca 2002]

Sta­ra śpiew­ka, ale zawsze miło wysłu­chać nowej wer­sji. Zosta­je ślad. Po wszyst­kim ślad. Po dobrym i złym. Nigdy nie jesteś do koń­ca wyle­czo­ny. Dozna­ne, prze­ży­te, „odcho­ro­wa­ne” się osa­dza. Cho­ciaż pozor­nie tego w tobie nie ma, w two­im języ­ku, patrze­niu na świat. Bez prze­rwy „idzie nowe”, usta­na­wia­jąc swo­je świa­tło. Ale obok tego „leży sta­re”, głę­bo­ko, moc­no, i rzu­ca cień. Każ­da cho­ro­ba zosta­wia ślad. Doty­czy to cia­ła. Stąd „pamięć cia­ła”, zapi­sa­ne w nim prze­by­te cho­ro­by. Lecz jest też „pamięć duszy”, zapi­sa­ne w niej przej­ścia. Zapo­mnie­nie jest tyl­ko doraź­ne, w głę­bi rzą­dzą „sta­re cie­nie”. Kie­dy bolą, zaga­du­je­my je, odda­je­my się zaję­ciom. Do upa­dłe­go, z któ­re­go trze­ba będzie jakoś wyjść. Pozor­nie zapo­mnieć. I tak w kół­ko – od upa­dłe­go (zacho­ro­wa­ne­go) do upa­dłe­go. Mię­dzy nimi rzad­kie okre­sy zdro­wia. Taka prze­pla­tan­ka. Dia­lek­ty­ka. Oczy­wi­ście, jako ozdro­wie­niec możesz śpie­wać swo­je pio­sen­ki.


Dariusz Sośnic­ki

W kolej­ce do kse­ro

Sto­imy za nią w kolej­ce do kse­ro
z pli­kiem wycin­ków. To jest kla­sa czwar­ta
w tym roku szkol­nym, któ­ry się zaczy­na
w Roku Bachow­skim, w dru­gim tysiąc­le­ciu,
a koń­czy w trze­cim. Sto­imy w kolej­ce

z pli­kiem wycin­ków, jak ona. Dziew­czyn­ki
wie­dzą o doj­rze­wa­niu już wszyst­ko w tym wie­ku,
któ­ry jest wie­kiem infor­ma­cji. Chłop­com
też powie­dzia­no i cho­ciaż pyta­li
o każ­dy szcze­gół, nie moż­na powie­dzieć,

że zro­zu­mie­li. To pyta­nie po to,
żeby obwie­ścić swój brak skrę­po­wa­nia
i mieć to z gło­wy. Jedy­nie muta­cja
szcze­rze ich drę­czy. Strach o srebr­ny gło­sik,
dzię­ki któ­re­mu nawet drob­ne kłam­stwo

nie razi ucha. I kie­dy na przy­kład
nie mia­ło się zeszy­tu we wto­rek, a w pią­tek
pani nie­ste­ty cią­gle to pamię­ta
i dopi­su­je pod tona­cją gamy
strasz­ne post scrip­tum: „Wto­rek – brak zeszy­tu”,

gdy się tym­cza­sem wyćwier­ka­ło w domu:
„Jakoś we wto­rek nic nie pisa­li­śmy”,
trze­ba doce­nić war­tość tego skar­bu
i z lękiem myśleć, czy aby nie znik­nie
już dzi­siaj w nocy albo jutro rano

i czy nie trze­ba będzie wypo­wia­dać skru­chy,
jak by się chcia­ło wypo­wie­dzieć woj­nę.

[z tomu Syme­tria, Legni­ca 2002]

Pod­miot lirycz­ny kon­ty­nu­uje opo­wieść o naj­bliż­szym świe­cie wła­sne­go osie­dla. Wła­śnie takie wier­sze weszły w skład tomi­ku Syme­tria. Mówi się w nich wie­le o obser­wo­wa­nych przez okno dzie­ciach. Mówi się w nich o doj­rze­wa­niu syna, o jego szko­le i kla­sie. Obra­zek pod­su­nię­ty przez życie – ocze­ki­wa­nie w kolej­ce nasu­wa myśli i sko­ja­rze­nia. Kolej­ka wol­no prze­su­wa się do przo­du, tak jak w umy­śle boha­te­ra prze­su­wa­ją się porów­na­nia doty­czą­ce odmien­nych płci. Dziew­czyn­ki wie­dzą wię­cej i wie­dzą wcze­śniej. Chłop­ców ta wie­dza o życiu i roz­wo­ju płcio­wym na razie nie eks­cy­tu­je. Lęk przed tym czymś nie­zna­nym, odsu­wa­nym i igno­ro­wa­nym, jed­nak się ukon­kret­nia – muta­cja prze­kre­śli nie­win­ność i czy­stość gło­su, któ­rym moż­na było bez­kar­nie kła­mać, uda­wać nie­wi­niąt­ko. Nagła doj­rza­łość (zmia­na gło­su) będzie pierw­szym kro­kiem w stro­nę świa­ta nie­prze­zro­czy­ste­go, pro­ble­ma­tycz­ne­go, obce­go. Ten wiersz pod­su­wa mi obraz prze­mi­ja­ją­cych, nastę­pu­ją­cych po sobie poko­leń. Sta­nie w kolej­ce i kse­ro­wa­nie wycin­ków to jak­by sym­bo­le powta­rzal­no­ści losów, doświad­cza­nia tajem­ni­cy życia.


Kry­sty­na Miło­będz­ka

[zapi­sa­na w świa­dec­twie chrztu]

zapi­sa­na w świa­dec­twie chrztu, wpi­sa­na na listę uczniów,
przy­pi­sa­na do szczo­tek i pral­ki, skre­ślo­na wypi­sa­na (skąd?)

cór­ko mat­ko żono, nie­dziel­na pisar­ko, łyżecz­ko po lite­rze,
liter­ko po łyżecz­ce

(notu­je to na nie­po­trzeb­nych kopiach maszy­no­pi­sów i po
dru­giej stro­nie kwi­tów za gaz, nie wie­rzy żeby prze­trwa­ło
dłu­żej od tam­te­go po tam­tej stro­nie, ale chcia­ła­by wresz­cie
prze­czy­tać coś praw­dzi­we­go o sobie)

[z tomu Po krzy­ku, Wro­cław 2004]

Zwy­kłe związ­ki mię­dzy sło­wa­mi są oba­la­ne w imię ich „praw­dzi­wych” sto­sun­ków (nie­do­kład­nie cytu­ję Merleau-Ponty’ego) w wie­lu wier­szach Miło­będz­kiej. Arty­sta tej mia­ry usta­la za każ­dym razem od nowa zakres „praw­dzi­wo­ści”. Poet­ka tej mia­ry zapi­su­je spo­łecz­ne „zapi­sa­nie” poszcze­gól­ne­go, zaksię­go­wa­nie w okre­ślo­nej rubry­ce, z któ­rej trud­no się wyplą­tać. To nie­raz trud całe­go życia, sens twór­czo­ści wie­lu kobiet. Żeby się z cze­goś wypi­sać, trze­ba wie­le zapi­sać, nad­pi­sać, dopi­sać, zakwe­stio­no­wać odwiecz­ne przy­pi­sa­nie. Wszyst­ko po to, żeby doko­pać się do praw­dy (do cze­goś praw­dzi­we­go) o sobie, do „praw­dzi­wych” sto­sun­ków mię­dzy sło­wa­mi, ludź­mi, rze­cza­mi. I tak wciąż z mozo­łem liter­ka po liter­ce, łyżecz­ka po łyżecz­ce (jak­by odby­wa­ło się jed­no­cze­śnie pisa­nie i kar­mie­nie). Nawet mimo nie­wia­ry, że to prze­trwa i że będzie sze­rzej zna­czyć.