utwory / premiery w sieci

Trash Story

Mateusz Górniak

Premierowy fragment książki Mateusza Górniaka. Prezentacja w ramach projektu "Pierwsza książka prozą".

Coming of age 1 (fragment)

 […]

Nie jesteś już, dzię­ki bogu, sobą. Two­je imię: Carl John­son. Two­je mia­sto: Los San­tos. Two­ja misja: doświad­cza­nie przy­jem­no­ści. Mówi doświad­cze­nie przy­jem­no­ści: zobacz­cie, dokąd ucie­ka­my, mówi: ucie­kaj­my, wska­zu­jąc ci swo­ją dłoń do muska­nia, a potem, nie­spo­dzie­wa­nie, smy­ra cię nią po plec­kach. Ten­pen­ny i Pulaw­ski (co za debil­ne nazwi­ska), gli­nia­rze w gar­ni­tu­rach, zgar­nia­ją cię na lot­ni­sku. Zabie­ra­ją ci broń i pie­nią­dze (nawet tego nie widzisz), spusz­cza­ją wpier­dol (kil­ka kro­pel krwi) i zosta­wia­ją w jakimś podej­rza­nie wyglą­da­ją­cym zauł­ku. To twój dom. Masz na sobie bia­ły bez­rę­kaw­nik i to było­by na tyle. Rodzisz się (nie boli), a potem szyb­ko roz­glą­dasz (jest dzień). Widzisz zie­lo­ne­go bob­ca­ta, wycią­gasz z nie­go kobie­tę wyglą­da­ją­cą jak sekre­tar­ka, a potem kopiesz ją w brzuch. Leży, a ty kopiesz raz za razem (brzuch wyglą­da jak gar­nek z zupą, z któ­re­go kipi krew). Wsia­dasz do bob­ca­ta i szyb­ko jedziesz na par­king. Tam nikt nie może cię zoba­czyć. Wysia­dasz z bob­ca­ta i bie­gasz chwi­lę po par­kin­gu. Wyglą­dasz za róg, żeby spraw­dzić, czy wszyst­ko w porząd­ku. Wokół cia­ła gro­ma­dzą się ludzie, ale nikt nic nie robi. Nie jesteś poszu­ki­wa­ny. Pod­bie­gasz do zie­lo­ne­go bob­ca­ta i roz­bi­jasz pię­ścią luster­ko. Wska­ku­jesz na pakę i chwi­lę po niej ska­czesz, a potem usi­łu­jesz roz­bić tyl­ną szy­bę swo­je­go wozu. Nikt nigdy nie roz­bił tyl­nej szy­by bob­ca­ta. Zeska­ku­jesz na zie­mię (mięk­kie lądo­wa­nie na pro­ste pode­szwy na asfal­cie par­kin­gu w żół­te linie). Zno­wu się roz­glą­dasz (jest sza­ry mur i jest szpa­ra, przez któ­rą widać ludzi). Kopiesz zie­lo­ne­go bob­ca­ta. Kopiesz go zno­wu. Na tym par­kin­gu wyrze­kasz się prze­mo­cy (już na zawsze). Wsia­dasz do samo­cho­du, któ­ry nie został oku­pio­ny śmier­cią (któ­ra była­by zasko­cze­niem, jękiem i mięk­kim upad­kiem gdy­byś miał pisto­let). Śmier­cią jak kopa­nie kogoś po brzu­chu. Twój nowy wóz to nie­win­ny błę­kit­ny hun­tley (może być wszę­dzie, może być cichy i mięk­ki). Wjeż­dżasz w szpa­rę w murze, mijasz ludzi, któ­rych już nie chcesz krzyw­dzić. Twój nie­win­ny błę­kit­ny hun­tley patrzy w smut­ne oczy Gan­ton (repre­zen­tu­jesz bie­dę repre­zen­tu­jesz smut­ne dzie­ciń­stwo koszy­ków­kę nug­get­sy). Włą­czasz się do ruchu dro­go­we­go, chcesz być jak inni. Ruch dro­go­wy sta­je się two­im tęt­nem (two­im ser­cem, co pom­pu­je trak­ty wejść i wyjść). Włą­czasz się i jedzie­cie razem. Jesteś wdro­żo­ny, suniesz swo­im wozem wśród przy­droż­nych palm. Liczysz… pięć, sześć, sie­dem, a czwar­ta i trze­cia już za tobą zni­ka­ją. Kobie­ta z K‑Rose na pew­no ma zie­lo­ne oczy (na pew­no ner­wo­wo sku­bie skór­kę na pal­cach, kie­dy mówi ci o Los San­tos i nie wie, czy może czuć się bez­piecz­na). Musisz skrę­cić w lewo, żeby zoba­czyć most. Przy moście Ten Gre­en Bot­tles (przed wej­ściem jest sza­ra pla­ma). Nikt się tam nie krę­ci, prze­chod­nie nie odwra­ca­ją gło­wy. W godzi­nie słoń­ca neo­ny są nie­wy­raź­ne. Na moście samo­cho­do­wy krwio­obieg przy­spie­sza (sznur­kiem łapie­cie bry­zę, co pod mostem). Zjeż­dżasz z mostu, sto­icie na świa­tłach. Bru­nat­ny land­stal­ker się nie­cier­pli­wi. Baner Inter­na­tio­nal ma kolo­ry ścią­gnię­te z ame­ry­kań­skiej fla­gi. Zie­lo­ne uru­cha­mia krwio­obieg, pły­nie­cie wciąż do przo­du, ku mia­stu. Boun­ce FM jest jak: skręć trzy razy w lewo (weź przy­spiesz na tym sza­rym dywa­nie). Widzisz Playa del Sevil­le, rodzi­ny z Gro­ve Stre­et sto­ją roz­sia­ne i spo­koj­ne (opi­ci krwią nie tań­czą). Zatrzy­mu­jesz się na pasach, sele­dy­no­wy chło­piec idzie do swo­je­go her­me­sa (myślisz, jak pięk­ne żony muszą cze­kać na Var­rios Los Azte­cas). Szu­kasz auto­stra­dy jak odde­chu. Będzie tam, gdzie krwio­obieg nie­znacz­nie przy­spie­sza. Musisz nauczyć się szu­kać, czuć puls ruchu dro­go­we­go (marz go jak rze­kę). Musisz nauczyć się pły­wać. Jesteś nie­win­nym błę­kit­nym hun­tley­em (już nigdy nikim innym). Four Dra­gons trzesz­czy świa­tłem, zaczy­na zmierzch. W Los San­tos zmierz­cha powo­li. Sły­szysz K‑DST w żyłach, two­ja krew to olej (bar­wisz go, jak chcesz). Czu­jesz naj­wyż­sze tęt­no i w koń­cu sznu­rek jest wcią­ga­ny przez auto­stra­dę. Przy­spie­szasz. Obok roz­cią­ga się pla­ża, swo­ją pręd­ko­ścią robisz z niej pro­jek­cję kolo­rów na żół­to-gra­na­to­wej płach­cie. Wpa­dasz w punkt wyj­ścia, pęk­nię­cie żyły, wypły­wasz na pla­ży. Nie­win­ny błę­kit­ny hun­tley patrzy na nie­bo (chło­nie go pla­ża, a na niej ludzie). I tyl­ko pyta­nie, czy ten Wiel­ki Papa zmie­nia swo­je żół­te chu­s­ty (może zmie­nia mu je chło­piec Fred­dy w czar­nych butach). Tłum ludzi na pla­ży prze­su­wa się w bez­sen­so­wa­nych czyn­no­ściach. Wzno­sisz koła­mi małą burzę pia­sko­wą. Spo­koj­nie omi­jasz ludzi, kie­ru­jesz się w stro­nę morza. Pędzisz brze­giem, fale muska­ją two­je fel­gi (mają oczy jak księ­ży­ce). Zasta­na­wiasz się, kim był­by nie­win­ny błę­kit­ny hun­tley, któ­ry posta­no­wił wje­chać w morze (dać się morzu wsu­nąć się tam). Skrę­casz w lewo, wyjeż­dżasz tam, skąd wypły­ną­łeś, ale jedziesz w odwrot­nym kie­run­ku, czy­li tam, gdzie już byłeś. Para­li­żu­je cię nie­okre­ślo­ny strach. Włą­czasz się w krwio­bieg ruchu dro­go­we­go, czu­jesz nad­psu­tą krew. Pędzisz tak, żeby żyła pękła. Nie pęka. Pędzisz na wde­chu, ode­tchniesz, widząc zjazd (zjazd jest śli­ma­kiem, co ma słod­kie oczy). Zno­wu jedziesz tam, gdzie jesz­cze nigdy nie byłeś, i wła­śnie wte­dy zapa­da zmrok. Karo­se­rie lśnią w nowych wspa­nia­łych świa­tłach. Con­tem­po­ra­ry Soul Radio 103.9. Te świa­tła są lep­sze niż tutej­sze słoń­ce. Mają swo­je cudow­ne przy­cią­ga­nie, wszyst­ko osa­dza­ją tro­chę niżej. Coś jak skok pła­skiej pode­szwy na sza­ry asfalt w żół­te linie (pła­ska pode­szwa zasta­je tram­po­li­nę kie­dy tyl­ko zechce). Błę­kit­ny i nie­win­ny, i te świa­tła, i my, hun­tley, wszy­scy się na chwi­lę roz­dzie­la­my, żeby pręd­ko znów spo­tkać (cali roz­anie­le­ni bie­gną do sie­bie). I kie­dy wresz­cie się spo­ty­ka­my, zbi­ja­my się jesz­cze gęściej. Jedziesz. Latar­nie odbi­ja­ją świa­tło nie­win­ne­go błę­kit­ne­go hun­tleya, w odda­li widzisz migo­ta­nie Los San­tos. Wjeż­dżasz po śli­ma­ku coraz wyżej. Na pustej uli­cy czu­jesz jej wydrą­żo­ne tęt­no. Dosto­so­wu­jesz się przy­spie­sze­niem, żeby dozna­wać ostrych zakrę­tów. Z mija­nych samo­cho­dów robią się szyb­kie impul­si­ki (czas emi­sji  jest zaje­bi­sty, wszyst­kim chce się tań­czyć). Zakrę­casz jak auto­mat do zakrę­ca­nia (jak ty nie­win­ny). Pędzisz coraz wyżej. Widzisz przy­droż­ny par­king, zatrzy­mu­jesz się tam, żeby wyre­gu­lo­wać oddech. Kie­ru­jesz świa­tła w stro­nę mia­sta roz­cią­ga­ją­ce­go się na dole. Chciał­byś być czę­ścią tej makie­ty (jej bły­skot­ką albo ceki­nem). Z dołu nad­jeż­dża brzyd­ki brą­zo­wy sadler. Poże­ra krę­tą dro­gę wol­niej niż pozo­sta­li. W jego ruchach jest roz­kosz jaz­dy doświad­cza­nej kawa­łek po kawał­ku (jest pięk­no mil­czą­cych). Nie­zgrab­nie bie­rze zakręt, a ty ruszasz za nim. Chcesz, żeby brzyd­ki brą­zo­wy sadler nauczył cię swo­je­go spo­ko­ju. Następ­ny zakręt bie­rze­cie razem, zaczy­nasz poj­mo­wać jego rytm. Jego tyl­ne świa­tła świe­cą obiet­ni­ca­mi inne­go życia. Czu­jesz, że two­ja karo­se­ria robi się śli­ska. Chcesz zatrzy­mać się z nim na par­kin­gu (świa­tła­mi patrzeć w świa­tła, z każ­dej stro­ny, jak psy, co się wącha­ją). Przy­spie­szasz, ale brzyd­ki brą­zo­wy sadler woli poko­ny­wać wznie­sie­nie na swo­ich zasa­dach śla­ma­zar­no­ści. Pod­da­jesz się, nigdy nie będzie­cie jed­nym. Przy­spie­szasz, żeby go wyprze­dzić. Widzisz jego pory­so­wa­ną karo­se­rię (łzy żmud­nych powro­tów). Nagle spo­śród drzew wypa­da roz­pę­dzo­ny fio­le­to­wy hotk­ni­fe. Roz­bi­ja się jak zabaw­ka o bied­ne­go ban­shee, któ­ry nie miał szans. Kozioł­ku­ją po zbo­czu, zni­ka­ją z pola widze­nia, a ty posta­na­wiasz spraw­dzić, czym może być pręd­kość (powie­trze wokół zaczy­na się roz­ta­piać). Nagle koń­czy się śli­ma­czy pod­jazd. Z przo­du widzisz dom, za ple­ca­mi masz dro­gę, na któ­rej już byłeś. Dom nie jest twój, na dro­gę nie chcesz wró­cić. Po lewej jest zie­lo­ny dywan, na nim drze­wa z brą­zo­wy­mi pnia­mi. W odda­li widać sar­nę. Po pra­wej jest usia­ne sza­ry­mi kamie­nia­mi zbo­cze, kie­ru­jesz w jego stro­nę świa­tła. Czy sza­ry kamień może być ram­pą, na któ­rej ty, nie­win­ny błę­kit­ny hun­tley, wysko­czysz wyso­ko (wyso­ko wyso­ko)? Two­je koła przez chwi­lę drą­żą w miej­scu, a potem roz­ta­piasz powie­trze w dół zbo­cza, cze­kasz na swój kamień, na swo­ją ram­pę. Wszyst­ko falu­je i nic nie zapi­su­je cię w żad­nej chmu­rze.

O autorze

Mateusz Górniak

Urodzony w 1996, pisze fikcję literacką i teksty dla teatru. Były redaktor „Stonera Polskiego”, współpracuje z 01 Gallery. Publikował między innymi w „Małym Formacie”, „Wakacie” i „Wizjach”, współrealizował dwa projekty teatralne w Narodowym Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie (Moralność Pani Dulskiej i online – Kanon: pieśni do pracy).