Ani słowa więcej
Justyna Hankus
Premierowy zbiór opowiadań Justyny Hankus Ani słowa więcej. Prezentacja w ramach projektu „Pierwsza książka prozą 2020”.
Wieża, w południe
Taras od przepaści oddziela gruba szyba, umocowana na metalowych tralkach. Poniżej znajduje się dach z ceglanych dachówek, jeszcze niżej kolejny, a dalej za wąskim pasmem ulicy można dostrzec czeluść rozpadliny, która niknie w półcieniu rozlewającym się po ostrych skałach porośniętych z rzadka suchą trawą i kikutami kaktusów.
Dna nie widać; tylko czarny i czarniejszy cień, gęstniejący w miarę patrzenia. Nad koronką skał błyszczy w słońcu morze. Z lewej i prawej strony od tarasu wypiętrzają się wysokie i nagie skały obejmujące Pueblo de la Luz. W dzień mają kolor biało-kremowy, wieczorem wpadają w fiolet. Pod szczytem skały z prawej strony widać głuchy kościół, ciemniejszym kamieniem wpisujący się w krajobraz.
W południe oślepiające słońce zawisa centralnie nad tarasem, wycinając w morzu biały fantom, od którego bolą oczy. W takich chwilach, gdy żar oblewa dzień, słowa stają się gęste.
– Tutaj czaszka Jorge spadła z tarasu i odbijając się od dachów poniżej, przetoczyła przez skały i wpadła w morze – powiedziała Marianna, pokazując ręką.
– Zmyślasz – odparła Zoe i ziewnęła.
Marianna zdjęła biustonosz i położyła się na hamaku do połowy ukrytym pod dachem.
– Ugotujesz się tu – odezwała się znowu Zoe; podeszła i podała jej wodę z lodem.
Marianna spojrzała pod światło na jej sylwetkę. Dotknęła ciepłego brzucha, zjechała palcami niżej w zagłębienie między nogami.
Zoe schyliła się i pocałowała ją w usta.
– Idę się zdrzemnąć.
– Spadała z wizgiem, obtłukując się o dachówki.
– Przestań…
W przejściu między domami spał dziad. Zakutany w szmaty podniósł się rano i zabrał torby.
– Widziałem – powiedział do Marianny, gdy z marchwią wyszła przed drzwi.
Na podeście niżej wygrzewały się koty, na najniższym w misce moczyła się stuła. Fioletowy haft puszczał kolor, a ksiądz ubrany tylko w podkoszulek i bokserki przeklinał zakonnice, które wyhaftowały fioletowe winogrona.
Przejście między domami wiodło zygzakami w górę i w dół, schody wyłożone żółtymi płytkami miały wyoblone i poprzecierane stopnie.
– Dziś już nie pójdą – powiedziała Zoe – Może jutro.
– Lubię kozy – Marianna trzymała marchew za nać; ugryzła.
– Możemy wyjść na skały, tam je znajdziemy.
Nie było daleko. Najpierw schodkami w górę, potem na drogę. Roztopiony asfalt zaczynał śmierdzieć gorącą smołą. Nad nim ściśnięty w wąskie pręgi upał tworzył wzdłużne fatamorgany. Powietrze brzęczało nieznośnie.
Doszły do końca drogi i weszły w szerszą rozpadlinę zbocza. Zaczęły się wspinać jedyną drogą na płaski szczyt posiekany uskokami. Na górze kozy skubały suchą trawę, obojętne na słońce i ludzi.
Marianna wysunęła rękę z marchewką przed siebie.
– Taś, taś – babka tak wołała na kaczki, ale to było jedyne zaklęcie, jakie pamiętała.
Zwierzęta na początku nie chciały podejść. Żuły zapamiętale, patrząc czujnie na kobiety. Marianna kucnęła, Zoe stała na skraju szczytu i patrzyła w morze.
Po chwili jedna z kóz, szara, zastrzygła uszami, zabeczała i stukając raciczkami, podeszła skosem do Marianny, po czym ustawiła się do niej bokiem.
– Taś, taś – szepnęła kobieta, próbując jej dotknąć.
Koza wysunęła do przodu brodę, rozchyliła wargi i nieznacznym, skromnym gestem dotknęła czubka marchewki.
Naraz Zoe wydała z siebie stłumiony okrzyk i cofnęła się gwałtownie, w ostatniej chwili, przed dużym czarnym kozłem, który wyskoczył nagle od dołu, wzniecając tuman kurzu. Kozy, mecząc, rozpierzchły się na wszystkie strony. Kozioł o czarnej, lśniącej sierści przysypanej skalistym pyłem schylił łeb i zaszarżował na Mariannę. Ta wstała, a kozioł uniósł się na tylne nogi i przebierając przednimi racicami, szedł, a raczej tańczył przed Marianną, potrząsając prążkowanymi rogami.
– Cały świat twój – Marianna pozwoliła, by zbliżył się do niej, i podała mu marchewkę. Kozioł jednak nie sięgnął po nią, obszedł Mariannę, a potem zagrodził jej jedyne bezpieczne zejście ze szczytu.
W końcu opadł na cztery kopyta.
Stał ze spuszczonym łbem, wpatrując się w kobietę. Powieka nad jego lewym okiem drgała nerwowo. Poziome źrenice wycinały w żółtych tęczówkach czarne prostokąty.
Cicho było, nawet pomruk morza osłabł.
– Co mam zrobić? – odezwała się Marianna.
– Może… – zaczęła Zoe.
Marianna postąpiła w prawo, kozioł nie drgnął. Wobec tego obróciła się bokiem i zaczęła iść przed siebie, chcąc obejść zwierzę. Gdy wydawało się już, że jej się uda, kozioł podskoczył w miejscu na sztywnych nogach i znowu znalazł się przed Marianną.
Ksiądz wykręcił stułę, ściekała fioletową wodą na żółte płytki obejścia. Potrząsnął nią i powiesił na barierce, na słońcu.
– Pójdziesz po chłopców – odezwał się do smagłego nastolatka, który żując źdźbło trawy, siedział na dachu.
– Już? – zapytał chłopiec.
– Za chwilę – odparł ksiądz i wszedł do domu.
Taras wyżej zaszurały czyjeś kroki i z czarnej czeluści drzwi wynurzyła się starowinka w wełnianym czerwonym swetrze otulającym garbate plecy. Zaczęła schodzić mozolnie po schodach, macając stopami kolejne stopnie. Koścista, upstrzona plamami ręka zaciskała się na żelaznej poręczy. Kobieta to pojawiała się w słońcu, to znikała w gęstym cieniu, kiwając się na boki.
– Ja już idę – mruknęła, mijając dom księdza i chłopca na dachu.
– Gdzie mama idzie? – rozległ się męski głos z tarasu wyżej.
– No, idę już – odpowiedziała kobieta.
– Ale dziesiąta dopiero – odkrzyknął mężczyzna.
Staruszka machnęła niecierpliwie ręką, zeszła z ostatniego stopnia i ruszyła roztopioną drogą przed siebie.
– Ciasto mama wzięła? – krzyknął jeszcze mężczyzna, ale kobieta go nie usłyszała. W pełnym słońcu rozłożyła szyfonową chustkę, którą nałożyła na głowę i zawiązała pod brodą.
Droga wiodła zakrętami w górę, zbierała mniejsze przydomowe dróżki jak zlewisko rzeki małe potoki. Przed domami dały się słyszeć ruch i nawoływania; trzaskały drzwi, stukały garnki. Spłoszone koty uciekały spod nóg, chowały się po piwnicach, na dachach. Psy, niespokojne z powodu tej krzątaniny, biegały za ludźmi tam i z powrotem. Na tarasach siedziały kobiety w białych halkach i czesały nawzajem swoje włosy. Mężczyźni pastowali buty, mrużąc oczy od słońca. Starcy siedzieli przed domami już ubrani w naftalinowe czarne garnitury i kapelusze. Tu i tam obok nich stały gotowe już dzieci, dziewczynki w sztywnych, koronkowych sukienkach, chłopcy w drapiących marynarkach. Na wioską snuł się zapach kawy i ciastek.
Ksiądz wychynął z drzwi, spojrzał w górę i kiwnął głową na chłopca. Ten zeskoczył z dachu i pobiegł schodkową drogą do góry.
– Zabierzcie wstążki od donny Lucindy.
Ksiądz pomacał stułę, była jeszcze wilgotna, ale pewnie zaraz wyschnie – ocenił.
Dziad, który nocował przed domem Zoe, dotarł na górę, pod kościół. Jeszcze było tu pusto, nie licząc straganów rozstawionych przy wejściu na plac. Mężczyzna przetoczył się wolno przed kramami, zastanawiając się, czy wyprosi tapas, ale towar był jeszcze zawinięty w płótno, a właściciele wykłócali się o lepsze miejsca. Dziad odszedł na drugi koniec placu, gdzie stała betonowa, częściowo ukruszona ławeczka. Tu rozłożył swoje manatki, rozpiął koszulę i począł się wietrzyć, wystawiając ciało na nikłą, idącą od morza bryzę. Spojrzał w górę na czworoboczną wieżę kościoła z wyciętymi łukami okien, przez które było widać nieruchomy dzwon. W południe jej cień przesunie się tak, że zajmie jedynie niewielką część placu.
Starowinka w czerwonym swetrze przystanęła na drodze do kościoła, przytrzymała się drewnianej balustrady odgradzającej drogę od przepaści, spojrzała na morze, które zabrało jej męża i syna oraz pokarało zięciem. Splunęła, zaklęła, potem przeżegnała się szybko i lękliwie. Do chodaka wpadł jej kamyk, który uwierał ją w piętę, choć była prawie zdrewniała. Poruszyła butem, próbując wytrząsnąć kamyk. But zawisł na czubkach palców, a potem spadł z nogi, osuwając się trochę w dół ze skarpy. Kobieta wymamrotała coś pod nosem, z trudem przykucnęła i na czworakach podpełzła do brzegu drogi.
– Święci pańscy, stara Quesada już nie wie, gdzie góra, gdzie dół…
Ktoś się roześmiał.
– Pani Quesada, pomogę pani, co pani robi, kościół jest tam.
– Vete a la mierda, buta zgubiłam – odparła stara i ruchem ramienia strąciła z barku czyjąś rękę.
– Dobra, chodźmy – ponaglił ktoś inny.
Staruszka dosięgnęła buta i uniosła się z klęczek, patrząc ponuro za grupą roześmianej młodzieży.
Ksiądz ubrał komżę i stułę; fioletowe nitki winogron skurczyły się i zamieniły stułę w wykręcony wiór. Chłopcy już przyszli, czekali z naręczem kolorowych wstążek przed domem. Najmłodszy trzymał pęk ufarbowanych piór. Kapłan zamknął drzwi swojego domu i ruszył schodkami w górę, chłopcy gęsiego za nim. Wyszli na asfalt, potem drogą na wzgórze; nie było daleko.
Upał wznosił się coraz wyżej. Kozioł nie spuszczał wzroku z Marianny; Zoe usłyszała, że ktoś wspina się po zboczu, i dała jej znać, że ktoś idzie.
Najpierw pojawił się ksiądz, za nim czterech chłopców. Największy i najstarszy z nich od razu dopadł kozła, przygniótł go ciałem, pozostali skrępowali mu nogi.
– Już – zawołała Marianna. – Nic mi nie zrobił, hej, nie róbcie mu krzywdy, to jego terytorium, hej, zostawcie! – krzyknęła zdenerwowana.
Nikt nie zwrócił na nią uwagi.
Ksiądz coś do niej powiedział, ale nie zrozumiała. Zoe wdała się z nim w rozmowę w niezrozumiałym, prędkim, sepleniącym narzeczu.
Chłopcy podnieśli próbującego się wyrwać kozła i zaczęli schodzić ze wzgórza.
– Gdzie oni go zabierają? – Marianna rozłożyła ręce, patrząc na kochankę.
– Zostaw – powiedziała Zoe.
W połowie zbocza, na gałęziach suchego, niewysokiego drzewa stały kozy i patrzyły, odwracając głowy za procesją.
Na placu przed kościołem zebrał się tłum. Ludzie tłoczyli się przy drewnianych barierkach, starając się ukryć w cieniu rzadkich drzew oliwnych i kilku cyprysów. Pod bramą kościoła pogrywała orkiestra, w kramach sprzedawano tapas, arbuzy i lemoniadę. Większe i mniejsze dzieci biegały po placu, piszczały i przewracały się – wtedy śmiech był zastępowany przez pełen pretensji płacz.
Pani Quesada usiadła przy dziadzie na zepsutej ławeczce i wsparła brodę na znalezionym nieopodal kiju.
– Mama pójdzie tam ze mną, wzięliśmy mamie krzesełko – zwrócił się do niej zięć i pokazał na grupę ludzi składającą się z kilku kobiet, mężczyzn oraz licznych dzieci.
– Nie trzeba – odparła staruszka. – Zawsze patrzyłam stąd, tu mi dobrze.
Mężczyzna odszedł, machając ręką. Dziad wyjął wyproszony kawałek ciasta i podsunął go staruszce pod nos. Spojrzała ukosem i poprawiła się na ławeczce, zwracając się bardziej tyłem do mężczyzny.
Nagle dało się słyszeć ożywienie tłumu, idące falą od wejścia na teren kościoła aż do końca bariery otaczającej wzgórze i wieżę. Tłum rozstąpił się i na plac wkroczył ksiądz z kropidłem w ręce, a za nim weszło czterech chłopców niosących kozła, który nie przestawał beczeć niskim tonem.
Kozioł miał przywiązane do rogów kolorowe wstążki, które były wstrząsane przy każdym poruszeniu łba. Do końca krótkiego ogona przymocowano pęk kolorowych piór. Najmłodszy z chłopców z każdym kolejnym krokiem przydeptywał niesymetrycznie związaną żółtą wstążkę, której koniec wlókł się po ziemi.
– Bądź pozdrowiony, Boże, Panie i Stwórco, Ty, Jezusie Chrystusie, któryś nas umiłował, oddał za nas życie, i matka Twoja Maria, niepokalanie poczęta.
– Amen – odpowiedział chór głosów.
Kozioł spoczął na ziemi.
Marianna i Zoe przecisnęły się przez tłum do pierwszego rzędu.
Ksiądz modlił się dalej, stuła sztywno odstawała od komży, zmęczony kozioł ucichł.
Niedługą chwilę po chóralnych modlitwach na znak dany przez księdza chłopcy unieśli kozła. Kapłan, śpiewając, wszedł na stopnie kościoła i zniknął w jego czeluści, chłopcy z kozłem weszli za nim. Przez moment było cicho, ale wkrótce śpiew rozległ się znowu, odbijany echem w kamiennych murach. Gdy procesja ukazała się na szczycie wieży, przez tłum przeszedł szmer. Potem zapadła cisza.
Przez okno wieży furknęła żółta wstążka, porwana wiatrem odleciała nad morze.
Wydawało się jeszcze, że u góry na wieży nastąpiło jakieś nieporozumienie, szarpanina, że trwa sprzeczka lub być może rozlegnie się śpiew, ale oto w oknie wieży ukazał się kozioł wzniesiony na wielu rękach, które zachwiały się z wysiłku, a potem pchnęły zwierzę przez okno. Zawisł na chwilę w powietrzu jak czarny obłok na białym niebie, zatrzepotał, wywijając w powietrzu, a potem runął ciężko na plac, gdzie rozpękł się z plaśnięciem niczym dojrzały arbuz.
*
Zoe obudziła Mariannę i powiedziała:
– Idą.
Marianna wyszła przed dom. Dziad już nie spał, żuł jedzenie pod ścianą; po schodkach drogą w górę szły kozy, jedna za drugą – brały schludne zakręty, przystawały na półpiętrach i oglądały się na siebie jak troskliwe damy. Gdy zniknęły, Marianna zeszła na drogę i ruszyła w dół rozpadliną.
Wróciła z czaszką pod pachą. Na nieme pytanie Zoe wzruszyła ramionami.
On
Obudziłem się nad ranem i przestraszony zerwałem na równe nogi… Wydawało mi się, że jestem w domu, i że wrócił ojciec.
Potem usłyszałem windę i mój szalejący puls przeszedł w tryb truchtu.
U nas w bloku nie ma windy.
Poszedłem pod drzwi pokoju dziadka i posłuchałem chwilę; chrapał miarowo, z poświstem. Normalnie bym go obudził i powiedziałbym mu, że chrapie, ale mama nauczyła mnie, żeby tego nie robić.
On spał.
W kuchni nalałem sobie wody, trochę się rozlało po blacie. Gdy piłem, usłyszałem szuranio-człapanie i w drzwiach stanął dziadek.
– Co nie śpisz? – zapytał i dotknął zwisającej z policzków skóry z siwym zarostem.
– Nic – odparłem – Piję wodę.
Pokiwał głową, odwrócił się i poszedł się wysikać przy otwartych drzwiach kibla. Mocz lał się długo, wolno i cienko.
Leżałem. Chwilę potem On się obudził i kazał mi robić obliczenia, więc liczyłem. Musiałem zasnąć, gdy przeliczałem trzeci raz…
Wstałem późno, powlokłem się do kuchni. Dziadek siedział przy stole, a przed nim stała szklanka z zalaną kawą. Wsypał na wierzch grubego kożucha dwie łyżeczki cukru, potem zaczął mieszać długo i starannie, a następnie przykrył szklankę małym talerzykiem.
Przy oknie stało stare, szemrające radio. Trzeszczało.
– Dzwoniła twoja matka – powiedział dziadek. – Pytała, kiedy wrócisz do domu.
Nie odezwałem się.
– Zadzwoń do niej przynajmniej.
– Są jajka? – odparłem, zaglądając do lodówki.
– Są. Tam na dole – odchylił się na krześle, żeby mi pokazać.
– Jadłeś śniadanie? – zapytałem.
– No pewnie – roześmiał się. – Już dawno, prawie jedenasta.
Było dwadzieścia po dziesiątej.
Postawiłem na gazie dwa jajka; sięgnąłem po chleb i pomidory.
– Szynka też jest – powiedział dziadek.
– Nie jem mięsa, już mówiłem.
– A, zapomniałem – machnął ręką.
Ukroiłem trzy solidne pajdy, starannie posmarowałem masłem od brzegu do brzegu, ułożyłem w rządku na talerzu.
– No – On odezwał się szeptem.
Przyjrzałem się, poprawiłem jedną. Pokroiłem pomidory na ćwiartki; było ich osiem. To mnie nie zadowoliło, bo uświadomiłem sobie, że nie będzie symetrycznie. Odłożyłem dwie ćwiartki na mniejszy talerz.
Zacząłem kroić zieloną cebulkę i od razu zacząłem liczyć. Raz, dwa, trzy – jedna. Raz, dwa, trzy – druga. Raz, dwa, trzy – trzecia. Oceniłem wielkość zielonych kopczyków, a ponieważ były równe, mogłem je spokojnie umieścić na kromkach.
Solę też po równo. Dwa ruchy solniczką nad każdą kanapką.
Dziadek siedział i podskakiwał kolanem.
– Minęła dziesiąta trzydzieści – powiedział spiker w radio.
– I co z tego – odezwał się dziadek, a potem zaczął kręcić gałkami.
Radio jęczało i wydawało przeciągłe dźwięki, rozciągnięte jak guma.
– Zostaw – powiedziałem, bo usłyszałem przez moment coś znajomego.
– Nic nie ma – odparł dziadek i wyjął wtyczkę radia z kontaktu – Trzeszczy tylko.
I wyszedł z kuchni.
Gdy skończyłem jeść, poszedłem do siebie, to znaczy do pokoju, który zająłem po przyjściu do dziadka. Kiedyś był to pokój mamy. Usiadłem przy stole z cienkimi, odkręcanymi nogami. Wiem, że się odkręcają, bo On kazał mi je odkręcić i skręcić z powrotem. Zawsze próbuję rozłożyć i złożyć wszystkie przedmioty i meble w moim zasięgu. Ten stół pierwszy raz rozkręciłem, jak miałem sześć lat. Jeden gwint jest wyrobiony i stół kołysze się nieznacznie. Błyszczący, politurowany blat składa się z dwóch rozsuwanych części. Po prawej stronie leżą trzy książki, po lewej cztery. To go rozprasza, więc biorę jedną książkę i kładę na złączeniu, na środku.
Pod oknem jedzie śmieciarka, hałasuje, przechylając kubły, i gruchocze śmieciami. Denerwuje mnie ten wznoszący się i opadający dźwięk, więc zamykam okno i włączam coś przypadkowego z laptopa, nakładam słuchawki.
Dziadek staje w progu.
– Co? – nie wiem, co mówi.
Przyciszam.
– Idę do pani Haneczki – oznajmia dziadek i pyta: – Jak wyglądam?
Ma na sobie sztywną koszulę w paski i krawat.
– Staro – mówię zgodnie z prawdą i zastanawiam się, czy tak można mówić, czy nie.
– Uhm. No, dziękuję ci. Nie biorę kluczy – mówi. – Czy brać? – dodaje z nadzieją. – Może gdzieś wyjdziesz?
– Nie.
– A kto to jest? – jego uwagę przykuwa niemy wykonawca; dźwięk leci przez słuchawki, więc nie jest słyszalny dla dziadka. – Facet czy babka? Bo wygląda jak chuda babka, ale chyba nie babka, co? – dziadek zbliża twarz do ekranu.
Wzruszam ramionami.
– No to idę – dziadek robi krok wstecz, ale nie idzie.
Już go nie słucham; On właśnie coś zobaczył. Przyciąga mnie do kartki. Wezmę drugą, niewyraźnie podsumowałem. Piszę, to On pisze. Obracam kartkę do góry nogami, to nie ja. On szuka kartki z wczoraj. Przesypują się bezwładnie, spadają na podłogę. Zaraz, to nie ta, ta też nie, nie ta, nie ta. Zaczynają mi się trząść ręce, cyfry formują się w kolumny, piętrzą w piramidach obliczenia, spadają pojedynczo w liczbach ujemnych, skreślają się same czarnym długopisem, pomyliłem się, jeszcze raz… Pomyliłeś się, pomyliłeś, On krzyczy na mnie.
– Tadeusz. Tadeusz!
Dziadek chwyta mnie za ręce.
Wracam.
– Co?
– Już dobrze… ułożyć ci to?
– Co? – pytam.
– Zrzuciłeś kartki.
Rzeczywiście. Patrzę w dół, pod nogami stos zapisanych kartek. Spociłem się. Dziadek klęka na podłodze i starannie podnosi po jednej kartce. Składa brzeg do brzegu, odkłada na biurko.
– Tak dobrze? – pyta, wznosząc na mnie blade, załzawione oczy.
Robi mi się go żal, a jednak denerwuje mnie, że w stosie, który uformował, wystaje jedna kartka. On nie jest zadowolony, jest zirytowany, wychodzi mi przez usta. Nagle dociera do mnie, że dziadek wygląda jakoś dziwnie.
*
– Tadek, otwórz – mama puka w drzwi.
Nie otworzę.
– Tadek, otwórz, chcę z tobą porozmawiać.
– Otwieraj w tej chwili! Słyszysz? Bo wyważę drzwi i wtedy pożałujesz, że rozmawiamy! – to ojciec. Uderza w drzwi pięścią, tynk się sypie, za chwilę przyjdzie pani Bożenka z dołu, a jej pies będzie szczekał histerycznie.
On mówi, żeby ojciec się walił, bierze długopis i zapisuje cyfry na moim ręku.
Po chwili słyszę dzwonek.
– Ble blebleble, blebleble, bleble – mówi pani Bożenka.
– Ble bleble, ble – mówi ojciec.
Zatykam uszy. Pies szczeka wysokim falsetem. Odkręcam wodę.
– Tadeusz – mama skrobie w futrynę.
– Odczepcie się! – krzyczy On.
Nalewam wannę pełną wody, wchodzę do środka i liczę, pisząc niebieskim markerem na brzegu wanny. Potem w domu zapada cisza, zasypiam.
Moja skóra jest już cała pomarszczona, woda wystygła. Wycieram się.
Potem ostrożnie zwalniam zamek w drzwiach i przemykam się do swojego pokoju. Jest po północy, kładę się do łóżka wsłuchany w daleki szmer tramwajów na torach.
Wieczorem powiedziałem im, że nie będę chodził do szkoły. Najpierw zapadła cisza, a potem zaczęły się negocjacje. Wyłączyłem się po chwili zupełnie i gdy wstałem, żeby zapisać wynik, który On mi podpowiedział, ojciec wrzasnął:
– Siadaj!
Spojrzałem na niego zdumiony, bo już zapomniałem, o czym rozmawialiśmy. Usiadłem.
– W szkole jest nudno – powiedziałem. – Mówiłem wam już.
– Dziecko, musisz chodzić do szkoły, za rok zdajesz maturę – mama była rozczochrana i miała czerwony nos.
– Dlaczego? – zapytałem.
– Co? Dlaczego?
– Dlaczego muszę chodzić do szkoły?
Patrzyłem to na mamę, to na tatę, i nie rozumiałem nic z tego, co do mnie mówią. Mama starała się przemawiać łagodnie, a tata coraz bardziej podnosił głos.
– Mogę chodzić na matematykę – rzekłem ugodowo, On się roześmiał.
– Ale życie to nie sama matematyka. Matura jest też z innych przedmiotów.
– Nie chcę.
– Ble bleble ble ble ble.
– Nie chcę.
– Ble ble ble.
Ojciec zaczął wrzeszczeć, więc zamknąłem się w łazience.
Na drugi dzień mama umówiła wizytę w poradni. To trzeci ośrodek pomocy psychologicznej, który się mną zajmuje. Może być, choć wolałem panią Kasię, tę poprzednią, mogłem z nią porozmawiać o matematyce. On też. Teraz chodzę do pana B.T.; mam wrażenie, że mnie nie słucha, a jak mu opowiadam o liczbach pierwszych, to mówi tylko: uhm.
Jestem niedostosowany. Lubimy matematykę.
Dali mi zwolnienie ze szkoły i dołożyli jeszcze jedną tabletkę. Czasem je wypluwam.
Tydzień siedzieliśmy w domu, ale potem wróciliśmy do szkoły.
Gdy na lekcji matematyki pani mnie wzywa do tablicy, w klasie zapada cisza. Rozwiązuję zadanie, zapisując niemal całą tablicę, i potem pani mówi:
– Tak, Tadeusz, to jest dobry wynik. Ale żeby do niego dojść, wystarczy zapisać dwie linijki działań, spójrz – i pani zapisuje działanie.
– Mało ciekawe – odpowiadam na to.
Pani się uśmiecha i wzdycha.
–Ale to tak, jakbyś szedł z Warszawy do Krakowa przez Bukareszt.
Nie wiem, gdzie leży Bukareszt.
Potem siadam, pani jakby obudzona przechodzi do dalszej części lekcji, a Adam, mój najlepszy kumpel, rzuca do mnie papierową kulką i mówi szeptem:
– Freak.
Tylko jemu pozwalam tak do siebie mówić, głównie dlatego, że lubi matmę, i czasem razem liczymy, jak wracamy ze szkoły.
W pierwszej klasie liceum Julek, taki największy z klasy i najsilniejszy, nazwał mnie głupkiem, w dodatku przy dziewczynach, które zaczęły się śmiać. Niespecjalnie się zastanawiałem, tylko uderzyłem go pięścią w nos, puściła mu się krew i Adam mnie odciągnął. Wylądowałem u dyrektora, wzywani byli rodzice i zrobił się cyrk, bo rodzice Julka chcieli zgłosić incydent na policję. Miałem wyrazić skruchę. Wyraziłem, choć On powiedział, że to niesprawiedliwe. Nikt nas nie słuchał. Mama uśmiechała się dobrotliwie do mamy Julka, a mój ojciec siedział ze spuszczoną głową.
Do szkoły i ze szkoły chodzę na piechotę, choć mam cztery kilometry w jedną stronę. Nie wsiadam do żadnych środków komunikacji miejskiej ani do samochodów. Samochody stresują mnie do tego stopnia, że zaraz rzygam. W autobusach niby jest więcej miejsca, ale kiedy drzwi się zamykają, to natychmiast robi mi się duszno i miękną mi kolana, nawet jak nie ma tłoku. Czasem jeżdżę rowerem, ale wolę iść na piechotę, bo Adam często wraca ze mną.
*
Niedawno wszystko się zmieniło. Tata wyprowadził się z domu. Pewnego dnia spakował swoje rzeczy i poszedł. Mama powiedziała mi, że muszą od siebie odpocząć. W łazience przy lustrze został przyschnięty ślad po maszynce do golenia.
– A gdzie jest teraz tata? – zapytałem.
– Nie wiem – odparła mama. – Może u Roberta…
Robert to przyjaciel taty.
Tata zadzwonił do mnie kilka dni później i powiedział, że przyjdzie, żeby ze mną porozmawiać. Czekałem na niego, liczyłem.
On siedział pod biurkiem i trącał mnie w nogę.
W tata końcu przyszedł spóźniony, mamy nie było.
– Synu – powiedział do mnie – musisz coś wiedzieć. Ja i twoja matka nie chcemy być dłużej razem, nie kochamy się już i dlatego chcemy się rozstać.
Potem coś mówił jeszcze bla bla bla, ale już nie wiem co. Na koniec pokazał mi śmieszną apkę na telefon, a także zdjęcie Marty, powiedział, że zadzwoni, i poszedł.
W domu zapadła cisza. Światło paliło się tylko u mnie i usłyszałem, jak ściany się rozsychają. W rurach bulgotało, a mrok podchodził coraz bliżej i zaczynał zjadać mi nogi. On usiadł obok i zaczęliśmy liczyć, i liczyłem, aż wróciła mama.
Powtórzyłem jej rozmowę z tatą, to, co pamiętałem, i zacząłem płakać.
Mama zbladła, usiadła na tapczanie, potem zaraz wstała, bo wpadłem w histerię i dostałem spazmów, leżąc na podłodze.
W końcu położyłem się spać i już w łóżku usłyszałem, jak mama mówi do telefonu:
– Ty tchórzu, nie stać cię na to, żeby mi to powiedzieć w twarz? Chciałeś, żeby mi to przekazał nasz syn? Zawiadamiasz mnie, że ode mnie odchodzisz, za pomocą dziecka? Nie, dla mnie to nie było oczywiste, nie po 17 latach małżeństwa. Żałosny jesteś!
Potem słuchała jeszcze chwilę, aż wyłączyła telefon.
Przyszedłem zaraz i położyłem się do jej łóżka.
Płakaliśmy razem, tak jest łatwiej.
Zanim zasnąłem, spytałem jeszcze, gdzie jest tata.
– U kochanki – powiedziała mama.
Zasnąłem i śniły mi się działania algebraiczne, których nie umiałem rozwiązać. Pani z matematyki śmiała się ze mnie, a Julek pokazywał mnie palcem.
Rano mama siedziała w szlafroku na balkonie i paliła papierosa, chyba w ogóle nie spała. Nie poszedłem do szkoły. Mama nie poszła do pracy. Cały dzień spędziła na tapczanie i na balkonie, i rozmawiała przez telefon, ale nie z tatą, wiedziałbym.
Na drugi dzień przyjechał dziadek. Wszedł, otworzył okna w całym mieszkaniu i kazał mamie iść do łazienki, wziąć kąpiel. Potem zrobił bigos wegetariański i galaretkę owocową.
Zjadłem bigos i poszedłem odrabiać lekcje, ale mama nie chciała jeść. Dziadek zaparzył jej melisy, a sobie nalał wina. Potem się pomylił i wino dał mamie. Mówił do niej cały czas, różne rzeczy, bez ładu i składu, ale mówił, i mama w końcu powiedziała, że jest głodna.
Dziadek mieszał wielką łyżką w garnku. Przesypywał ten bigos, mieszał, jakby odprawiał czary. Wreszcie nałożył mamie bigosu na głęboki talerz, dał jej kromkę chleba, oparł złożone ręce na stole i przyglądał się jej, podskakując jednym kolanem. Jedzenie spadło mamie z widelca, zaplamiło bluzkę.
– Cholera – mruknęła.
– Eee, nic, wypierze się, ledwo plamka – roześmiał się dziadek i niósł z nią do ust każdy kęs nadzianej na widelec kapusty.
– Ja też zjem – powiedziałem i dosiadłem się do nich.
A potem mnie coś podkusiło i dodałem:
– Chciałbym, żeby tata tu był, chciałbym, żeby było jak dawniej.
Nie wiem, kto to powiedział, ja czy On.
– O Jezus, Tadeusz – powiedział dziadek.
Mama zaczęła znowu płakać.
*
No i właśnie tak to wygląda. Ja mieszkam z mamą. Tata z Martą, swoją nową dziewczyną, choć mama powiedziała, żebym nie mówił o „tej osobie: nowa dziewczyna”. Nawet lubię tę Martę, bo ma fajnego psa, który teraz mieszka z tatą zamiast mnie. Pies ma na imię Fifka.
Moi rodzice są już po rozwodzie. Ja co drugi weekend spędzam z tatą. I z Martą, i psem. No i właśnie byłem u taty na weekend. Nie mogę się przyzwyczaić do widoku taty z nagim torsem, śpiącego w łóżku z Martą, która ma na sobie tylko majtki i koszulkę na ramiączkach. Przez materiał prześwitują grube piersi, staram się na nie nie patrzeć.
Wczoraj siedziałem spokojnie i liczyłem, tak jak On mi mówił. Nie chciałem iść z nimi i z psem na spacer. Tata się trochę złościł, mówiąc, że to dziwaczne, by nie mieć potrzeby wyjścia z domu, ale dał mi spokój. Gdy wrócili, właśnie kończył mi się zeszyt, więc sięgnąłem po kartki leżące na półce. Liczyłem dalej.
Potem podeszła do mnie Marta i kiedy zobaczyła, po czym piszę, pisnęła tak cienko, że aż zerwałem się na równe nogi. Fifka zaszczekała.
Tata podbiegł zaraz i zaczął mnie opierdalać, a Marta zabierała ze stołu popisane przeze mnie kartki.
– Czy ty możesz myśleć, głupku? – wrzeszczał ojciec. – Gdzie masz oczy? Nie widzisz, że to jest coś ważnego, jak ma pieczątkę?
Nie widziałem, że to coś ważnego.
– Nie rób z siebie większego idioty, niż jesteś! Wszystko przez twoją skretyniałą matkę.
Wtedy poczułem coś dziwnego i byłem pewny, że to ja, nie On. Moje serce załopotało gdzieś w brzuch, ręka sama się wyciągnęła i schwyciła ojca za gardło. Jestem tego samego wzrostu, co tata, ale mam dłuższe ręce, więc kiedy go chwyciłem i wyprostowałem ramię, to z łatwością docisnąłem go do ściany.
– Nigdy tak o niej nie mów, ty gnoju! – powiedziałem, a mój głos zapiszczał.
Ojciec wyrwał mi się i trzasnął mnie w twarz tak silnie, że aż przysiadłem. Z nosa puściła mi się krew. Tata stał pod ścianą, dysząc. Marta stała, trzymając się za usta, a Fifka szczekała.
Zabrałem kurtkę i torbę, i po cichu wyszedłem.
Poszedłem przed siebie i pomyślałem, że mógłbym iść do dziadka. Z tego, co się orientowałem, miałem do przejścia 20 kilometrów. Wyciszyłem połączenia, włączyłem Google Maps i ruszyłem.
Dotarłem do dziadka o 00.10 z soboty na niedzielę.
*
– Dziadku, źle się czujesz? – dziadek jest blady.
Pożyłowana ręka z sękatymi palcami zaciska się na krawędzi stołu, mnąc moje kartki z obliczeniami.
Biorę dziadka pod łokcie i opieram o ścianę. Dyszy ciężko, potem bezwładnie zwala się do przodu. Amortyzuję ten upadek. Układam go na lewym boku, ma torsje. Podkładam mu swój podkoszulek.
Rozglądam się za telefonem i przypadkowo wyszarpuję słuchawki z laptopa; muzyka wdziera się ostro i nienaturalnie do pokoju, boli. On na mnie krzyczy. Trzaskam pokrywą laptopa.
Wykręcam numer pogotowia, trzęsą mi się ręce.
Czekam długo przy słuchawce.
Dziadek się nie rusza, ale oddycha.
Wreszcie ktoś się zgłasza. Mam trudność z podaniem wszystkich danych, ale udaje mi się podać prawidłowo adres oraz nazwisko i powiedzieć, że dziadek jest nieprzytomny.
Chce mi się płakać i w nagłym olśnieniu widzę, że mam obliczenie tego działania algebraicznego, nad którym siedziałem od wczoraj. On bierze długopis, a ja głaszczę dziadka, trzymam go, żeby mi nie odszedł, mówię do niego.
Słyszę z daleka sygnał pogotowia, otwieram drzwi; potem szczęk windy, szum, drzwi się rozsuwają i dwie osoby na czerwono, niczym roboty, idą, kołysząc się z boku na bok, przechodzą, pochylają się nad dziadkiem.
– Mądrze zrobiłeś – mówi doktorka, zakładając dziadkowi na twarz maseczkę z tlenem.
Zabierają dziadka na noszach, do windy, biegnę na dół schodami i już czekam przy drzwiach.
– Proszę się odsunąć!
Ładują go do samochodu, zamyka się jedne skrzydło, drugie.
Podbiegam i łapię za klamkę.
– Nie – doktorka, zagradza mi drogę. – Nie możesz jechać karetką.
– Mogę – mówię. – Dam radę.
Odpycha mnie.
– Muszę! – krzyczę i napinam się jak do skoku, gotów uchwycić się klamki i dać się ciągnąć za samochodem.
Kobieta otwiera usta, a potem rezygnuje i wpuszcza mnie do środka.
Drzwi się zatrzaskują i samochód rusza z piskiem opon, jednostajnie bucząc wysokim sygnałem. Słyszę ten sygnał w całym ciele, jak wibruje mi w płucach, jak spłaszcza mózg, ale nie mogę przysłonić uszu, bo obiema rękami trzymam dziadka za dłoń. Przełykam dławienie w gardle z powodu zamknięcia, czuję, jak po skroni spływają mi krople potu. On płacze, płaczemy razem, ale nie mam łez.
Dziadek uchyla powieki, nie może nic powiedzieć. Ściskam go za rękę i szukam go w tych przymrużonych oczach, szepcząc: „zostań ze mną, zostań ze mną”.
Dojechaliśmy. Długi korytarz z beżową lamperią; plastikowe krzesła, ostre światła u sufitu. Ktoś mnie odepchnął, zostałem sam na korytarzu.
Poszedłem do łazienki umyć się zimną wodą.
Zadzwoniłem do mamy i poprosiłem pielęgniarkę o długopis.
Mama przyjechała po godzinie, gdy rękę miałem już całą zapisaną działaniami. On miotał się po całym korytarzu, widział jasno wszystkie obliczenia, ja czułem, że nie mam siły, ale pisałem, dziadek był na stole operacyjnym.
Mama przytuliła mnie i kichnęła mi w tors.
– Przepraszam – powiedziała, usiłując zapanować nad głosem. – Co to jest? – przyjrzała się mojej twarzy z siniakiem.
– Nic – wzruszyłem ramionami.
Nie pytała więcej.
Nie robiła mi wymówek, że zniknąłem bez słowa z mieszkania ojca.
I potem, gdy tak siedzieliśmy w trójkę na korytarzu, czekając, aż lekarze skończą operować, mama jakby się ocknęła i zapytała:
– Ale skąd się tu wziąłeś? Biegłeś za karetką?
– Nie, przyjechałem z dziadkiem – odpowiedziałem i uśmiechnąłem się.
– Naprawdę? Ale jak to?
– Bez dziadka już nic nie byłoby takie samo, musiałem go pilnować.
Mama mnie przytuliła, nie, to ja przytuliłem ją. On siedział obok.
– Tata powiedział, że jestem głupi.
Mama wydała z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk.
– Jeśli jestem za głupi, żeby żyć normalnie, i za mądry, żeby dać umrzeć dziadkowi, to kim ja jestem?
On się roześmiał i powiedział, że źle zapisałem wynik.
O autorze
Justyna Hankus
Urodziła się w głębokim PRL-u w Żywcu. Ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie i katowicki Wydział Grafiki. Artystka, projektantka, rysowniczka, copywriterka. Matka, kucharka, nauczycielka, doktorka-amatorka, żona, tęczowa cyklistka. Mieszka w Warszawie. Pracuje jako art director w agencji marketingu medycznego. Publikowała w „Nowej Fantastyce”.