03/05/21

Kartoteka 25: Wiersze (9)

Karol Maliszewski

Strona cyklu

Kartoteka 25: Wiersze
Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Jacek Deh­nel
FOTO-FILM, A. Cech­now­ski,
ŁÓDŹ, Prze­jazd 24, tel. 457–23

Jest jesz­cze Żyd z weł­ni­stą bro­dą, pod koł­pa­kiem
przy­mo­co­wa­ną zmyśl­nie sznur­kiem, i jest Turoń
w futrze – reszt­ce parad­nej szu­by z Peters­bur­ga,
jest Ksiądz, zupeł­nie żywy, cho­ciaż już na czar­nym
tle tabli­cy; Kró­lo­wie, jak przez wszyst­kie wie­ki
szkol­nych przed­sta­wień: kar­ton z pozłot­ką i ber­ła
z toczo­nych nóg od krze­seł. Obok Pastusz­ko­wie
w wyszy­wa­nych kubra­kach, jeden z kape­lu­szem
zawa­diac­ko spusz­czo­nym na dzie­wię­cio­let­nie
oko. Jest góra bie­li i szy­chu i pie­rza:
krąż­ki twa­rzy w ogól­nym puchu aniel­sko­ści,
prze­pa­ski z pro­my­ka­mi na lśnią­cych, dokład­nie
wyszczot­ko­wa­nych wło­sach – a im wyżej w górę,
tym wię­cej Gwiazd, pod sufit ich gra­nia­ste gło­wy
(grać ogo­ny w Jaseł­kach – choć­by i kome­ty –
cóż, to może nazna­czyć raz na całe życie).

Tyl­ko ona, w zawo­ju, z pla­sti­ko­wą lal­ką,
patrzy dalej i głę­biej i moc­niej i strasz­niej
nad pudłem apa­ra­tu, gło­wą pre­cep­to­ra;
jest rok trzy­dzie­sty siód­my. Bra­ku­je w obsa­dzie
Dia­bła i Śmier­ci. Idą przez sku­te jezio­ra.

War­sza­wa, 2 IX 2005

[z tomu Brzy­twa oka­mgnie­nia, Wro­cław 2007]

Z tego, co kolek­cjo­nu­je poeta, nie­raz coś waż­ne­go wyni­ka dla upra­wia­nej prze­zeń sztu­ki. W moim ulu­bio­nym tomi­ku Deh­ne­la w kil­ku miej­scach natra­fia­my na inte­re­su­ją­ce efek­ty kolek­cjo­no­wa­nia sta­rych foto­gra­fii. Kolek­cjo­no­wa­nia i komen­to­wa­nia. Trud­no o lep­szy, bar­dziej poru­sza­ją­cy opis. Dzię­ki poecie ta foto­gra­fia oży­ła i już nigdy nie wró­ci do bez­ru­chu, będzie żyć zawsze, ile­kroć zaj­rzy­my do wier­sza. Ekfra­za musi być po coś, musi wstrzą­sać, ina­czej sta­je się tyl­ko ćwi­cze­niem sty­li­stycz­nym. Suge­styw­ny opis każ­dej posta­ci po kolei i wresz­cie całej gru­py w pierw­szej czę­ści zde­rza się nie­sły­cha­nie moc­no z opi­sem tej jed­nej, samot­nej, drob­nej posta­ci w dru­giej czę­ści utwo­ru. Bo co inne­go „grać ogo­ny w Jaseł­kach”, zaś coś zupeł­nie inne­go być choć raz Mat­ką Boską i „patrzeć dalej i głę­biej i moc­niej i strasz­niej”. Tak, jak patrzy Deh­nel w swo­ich naj­lep­szych wier­szach. Bo zawsze coś idzie przez „sku­te jezio­ra”, upo­mi­na­jąc się o miej­sce w obsa­dzie, a potem obra­zie. Poeta jest po to, by zauwa­żyć to wcze­śniej, by dzwo­nić na trwo­gę. Ale kto go teraz słu­cha?


Roman Honet
ta czerń nazy­wa się zie­mia

a jej trum­na –
łuna, nad któ­rą goi się nie­bo. chłop­cy
uno­szą zwę­glo­ne rowe­ry, soczy­stą uprząż
ostrę­żyn. to odda­la­nie się od pierw­szych
dokład­nie zazna­czo­nych miejsc na pla­nie
pew­ne­go odle­głe­go wie­czo­ru, rubin
mosz­czą­cy się w butlach, blask
cyny. wkrót­ce ktoś po nas przyj­dzie
i z żar­li­wo­ścią będzie odtwa­rzał prze­bieg sezo­nów,
wyja­śniał zawi­łe gry. na razie
war­to doty­kać wytar­tej skó­ry na łok­ciach,

trwać w tra­wie,
grze­bać w gro­bach

[z tomu moja, Wro­cław 2008]

Waż­ne są sepio­we foto­gra­fie – wspo­mnie­nia pew­ne­go lata. Cień śmier­ci dookre­śla poin­ty. Kolor czar­ny rywa­li­zu­je z czer­wo­nym. I jest wte­dy tak, jak­by nad czar­ną zie­mią uno­si­ła się czer­wo­na łuna, tutaj okre­śla­na jako trum­na. „Jej trum­na” to trum­na zie­mi czy kogoś, kto umarł tego pamięt­ne­go lata? Jak widać, zaczy­na­ją się kło­po­ty, ale to wła­śnie sta­no­wi o inte­re­su­ją­cej wie­lo­znacz­no­ści tej poezji. Lato sta­je się figu­rą dzie­ciń­stwa i tego wszyst­kie­go, co było kie­dyś soczy­ste i świe­że, zaś obec­nie jawi się jako zwę­glo­ne, spo­pie­lo­ne. Mowa jest o kimś, kto pod­su­mu­je i zbie­rze doświad­cze­nia dzie­ciń­stwa, czerń i czer­wień. Ta ostat­nia koja­rzy się nie tyl­ko z prze­la­ną krwią i dzie­cię­cym bli­zna­mi, ale rów­nież z winem „mosz­czą­cym się w butlach”. Wino doj­rze­wa, a boha­te­ro­wie dzie­cię­cych zabaw dora­sta­ją, uno­sząc w ser­cach „dokład­nie zazna­czo­ne miej­sca”. Cie­ka­wa będzie kon­fron­ta­cja naszych pry­wat­nych histo­rii z opi­sem kogoś, kto po latach z dystan­su „będzie to odtwa­rzał” i „będzie to wyja­śniał”. W grun­cie rze­czy pozo­sta­je tym­cza­so­wość – trwa­nie i grze­ba­nie pośród wspo­mnień i kolo­rów.


Krzysz­tof Jawor­ski
Miej­sce uro­dze­nia

Był tu Gins­berg, Jaru­zel­ski i papież.
Gins­berg jest peda­łem, Jaru­zel­ski gene­ra­łem a papież Pola­kiem.

Lite­ra­tu­ra też łaska­wa, parę nie­po­chleb­nych wier­szy
z nazwą w tytu­le: Wit­ka­cy, Lenar­tow­ski; kil­ka
pomni­ków, kil­ka ulic, któ­re jesz­cze
nie noszą moje­go nazwi­ska.

Dzień swo­je dło­nie pra­co­wi­cie zacie­ra. Natchnie­nie
trze­ba tu czer­pać z wybrzu­szeń tere­nu, zasa­dzić
dom, spło­dzić drze­wo, zbu­do­wać syna. Błą­kam się
jak tram­waj i myślę. Jakie to życie głu­pie –
Wit­ka­cy się otruł, Lenar­tow­ski mnie stra­szy
trzy­dziest­ką i Kar­czów­ką.

Osta­tecz­nie niech stra­cę, wdra­pu­ję się na pię­tro,
wysta­wiam łeb przez okno a tam pta­ki
jakieś takie chu­de, postrzę­pio­ne,
sie­dzą na ante­nach. Za gra­ni­cą w pew­nym
muzeum kul­tur wschod­nich też widzia­łem pta­ka.
Stał na jed­nej nodze na kamie­niu i ćwi­czył zen.

Spraw­dza­łem co pięć minut czy się nie rusza.
Poda­wa­no wschod­nie her­ba­ty. Nie ruszał się.
Ćwi­czył zen. Ale to było kłam­stwo, bo oka­za­ło się
kie­dy wycho­dzi­łem, że ptak był wypcha­ny.
No i tak. Andrzej chce wyje­chać
do Kudo­wy.

Czy tam wypy­cha­ją pta­ki?

[z tomu Draż­nią­ce przy­jem­no­ści, Wro­cław 2008]

Nie­dłu­go któ­raś z kie­lec­kich uli­czek będzie nosić nazwi­sko Krzysz­to­fa Jawor­skie­go. Świę­cie w to wie­rzę. Uwa­żał­bym jed­nak z tą świę­to­ścią. W lite­ra­tu­rze nie ma nic świę­te­go – to jed­no z pro­gra­mo­wych haseł poezji kie­lec­kie­go twór­cy. Ale fak­tem jest, że mało kto pamię­ta Andrze­ja Lenar­tow­skie­go czy Hen­ry­ka Jachi­mow­skie­go, a o Krzysz­to­fie Jawor­skim wciąż się mówi. Gdy­by zapy­tać prze­cięt­ne­go czy­tel­ni­ka o kie­lec­ką lite­ra­tu­rę, to pobladł­by śmier­tel­nie. Został tyl­ko Jawor­ski. Co za iro­nia losu – naj­więk­szy sowi­zdrzał i prze­śmiew­ca tak­że mitu „małej ojczy­zny” zosta­je jej „czo­ło­wym przed­sta­wi­cie­lem”. I rze­czy­wi­ście zasłu­gu­je na swo­ją uli­cę, a może nawet już cały plac. Teraz to widać wyraź­nie. W tym wier­szu jest sto­no­wa­ny, spo­koj­ny, naj­mniej drwią­cy, reflek­syj­ny, wręcz melan­cho­lij­ny – choć to brzmi głu­pio, gdy czy­ta się inne wier­sze z tomu. Fra­za „oka­za­ło się (…), że ptak był wypcha­ny” dłu­go cho­dzi za czy­tel­ni­kiem. Mnie wciąż nie opu­ści­ła, mimo tylu lat od pierw­szej lek­tu­ry. To naj­lep­sza meta­fo­ra wszyst­kich naszych roz­cza­ro­wań.