31/05/21

Kartoteka 25: Wiersze (10)

Karol Maliszewski

Strona cyklu

Kartoteka 25: Wiersze
Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Dariusz Suska
Nazy­wa­łem to życiem

Nazy­wa­łem to życiem, a życia nie było.
W reszt­ce słoń­ca, w pośpie­chu, pła­cąc za ben­zy­nę,
Zoba­czy­łem: to nie ja. Zamiast mnie coś żyło.
Z soczy­stej sztucz­nej tra­wy wyra­sta­ły żywe
Orga­ni­zmy prę­tów. Ran­ną tkan­kę sta­cji
Chro­nił, jak mógł, żywo­płot z kwit­ną­cych for­sy­cji.
To jest wła­śnie życie? Prze­siąk­nię­te świa­tłem
Ciem­no­żół­te kwia­ty, kur­czą­ce się w szy­bach
Rusza­ją­cych wozów?
– Czym pan pła­ci? – Niczym. I to wszyst­ko? Życie?
Obro­ty pla­sti­ku, kod do wykre­śle­nia,
Bo skoń­czą się wpły­wy z godzin do zabi­cia.
A co z innym życiem? Było? Nie jest? Ściem­nia się
Wcze­śniej i wcze­śniej, minu­tę po siód­mej
Deszcz i patrzę w nie­bo, w poza­ludz­ki rejestr.
Oddy­cha­li do zdję­cia, a byli nie­ży­ciem,
Bo jak pona­zy­wać to, co było. Nie jest.
Widok z samo­cho­du. Łąka żół­tych mle­czy.
Prze­zro­czy­sty chło­piec w prze­zro­czy­stym świe­tle
Gonił za świersz­cza­mi, jak­by były życiem.
A życia nie było. Zmie­nio­ne w powie­trze,
Coś jesz­cze rzad­sze­go, coś nie­by­wa­łe­go,
Bro­dzą­cą istot­kę. I nie było chłop­ca.
Mię­dzy lewym pasem a star­tym chod­ni­kiem
Nie­ży­cie mu bie­gło, w koni­czy­nie, w ostach

[z tomu Czy­sta zie­mia, Wro­cław 2008]

„Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr”. A jed­nak się pisze. To sta­ła obse­sja poetów, tutaj dodat­ko­wo wspo­ma­ga­na przez siłę oddzia­ły­wa­nia wspo­mnia­ne­go zwro­tu fra­ze­olo­gicz­ne­go, rymo­wa­ne­go powie­dzon­ka. Więc może rym oca­la, może jest uprosz­czo­ną for­mą pro­ce­du­ry magicz­nej? U Suski w wie­lu wier­szach tak jest. Zaklę­cia mają rze­czy­wi­ście prze­bić sko­ru­pę cza­su, mają pomóc w powro­cie do źró­dła, do źró­dło­we­go momen­tu wstrzą­su i reflek­sji. Sta­cja ben­zy­no­wa, pła­ce­nie kar­tą i zaraz ten wstrząs z wido­kiem na jedy­nie słusz­ne, jedy­nie praw­dzi­we żół­te kwia­ty for­sy­cji. „Zamiast mnie coś żyło” – za taką fra­zę jestem w sta­nie wie­le oddać. I jesz­cze „skoń­czą się wpły­wy z godzin do zabi­cia”. Już się koń­czą. I nie ma wiel­kie­go zna­cze­nia, jak to nazwiesz. Nie­ży­cie i życie pole­ca­ją się z ukry­cia. Tu doszło do odsło­nię­cia tego w jed­nym bły­sku.


Jerzy Jar­nie­wicz
Zapis

Zagraj ze mną wstęp­nie. Mam samo­wy­zwa­lacz.
Wstą­pi­my do zdjęć czar­nych i bia­łych.
Zaj­rzy­my przez dziur­kę w migaw­ce. Spi­sze­my
sło­wa, słod­kie i sło­ne, sobie nawza­jem,
na sto­pach nie­obu­tych i ruchli­wych nad­garst­kach.
Napi­sze­my na lędź­wiach: Sta­wy ud two­ich
są jak naszyj­ni­ki. Albo: Pępek twój
nigdy nie jest bez napo­ju. A może: Brzuch
jak bróg psze­ni­cy oto­czo­ny lilia­mi? Dosyć,
język się nie­cier­pli­wi, stu­ka po pod­nie­bie­niu i ude­rza
w zęby, jak­by zapo­mniał o miej­scach, do któ­rych
wkrót­ce doj­dzie­my. Popro­wa­dzę ci rękę,
przy fle­szu. Trzask fle­sza. Nie czy­taj już wię­cej.
Pisz.

[z tomu Maki­jaż, Wro­cław 2009]

Do cze­go doj­dzie­my z nie­wi­dzial­ną part­ner­ką, nie­wi­dzial­nym part­ne­rem? Na razie są pró­by, „gra się wstęp­nie”. Będzie o cie­le, cały czas jest o cie­le. Nawet ten „samo­wy­zwa­lacz” brzmi jak „samo­opa­lacz”. Spro­sto­wa­nie: cia­ło jest jak naj­bar­dziej widzial­ne. Będzie jesz­cze bar­dziej, gdy je utrwa­li­my – na kli­szy, na kart­ce papie­ru. Pro­ces utrwa­la­nia-zapi­sy­wa­nia jest świet­nie pod­pa­trzo­ny, wymy­ślo­ny. Nawet uję­to nie­cier­pli­wie­nie się migaw­ki, nie­cier­pli­wie­nie się słów. Jed­no i dru­gie potrze­bu­je wła­ści­we­go momen­tu, szu­ka się dla nich języ­ka. Dla­te­go odrzu­ca się hie­ra­tycz­nie brzmią­ce (wyglą­da­ją­ce) dłu­ży­zny. Przez dziur­kę w migaw­ce widać tyl­ko pew­ne sło­wa. Dla­cze­go te? Tajem­ni­ca pisa­nia, trza­sku fle­sza.


Piotr Maty­wiec­ki
Powrót

pierw­szy pora­nek waka­cji
bie­gnę po pła­skich kamie­niach
boso wpa­dam na łąkę
lecę do stru­mie­nia

bły­ska na bia­łych kamie­niach
sekun­da sta­ra i szyb­ka
nie­ru­cho­my szum zie­mi
nad nią porost rosy
mięk­ki wod­ny mech

bie­gnę i sie­bie wyprze­dzam
wpa­dam do zim­nej stru­gi
czu­ję na pier­siach napór wód
odry­wa nogi od kamien­ne­go dna
szar­pię się w gęstej zgu­bie

wte­dy zamy­kam oczy
wte­dy mogłem umrzeć
dzi­siaj je otwie­ram

[z tomu Zdar­te okład­ki (1965‒2009), Wro­cław 2009]

Z boga­tej twór­czo­ści wybrać tyl­ko dro­biazg? Tego nie robi się poecie. Nie­raz tak wła­śnie trze­ba. Szcze­gól­nie wte­dy, gdy jego poety­ka na dro­bia­zgach się opie­ra. Na szcze­gó­łach, któ­re opla­ta się reflek­sją, zme­ta­fo­ry­zo­wa­nym opi­sem. Albo two­rzy szyb­ki, „zni­kli­wy” film. Tak jak tu. Klat­ka po klat­ce prze­su­wa się, wspi­na obraz, by na koniec ude­rzyć tym wstrzą­sa­ją­cym „wte­dy zamy­kam oczy/ wte­dy mogłem umrzeć/ dzi­siaj je otwie­ram”. Zamy­ka­łem, bojąc się śmier­ci. Dzi­siaj je otwie­ram, bo tam­ten strach prze­stał być waż­ny. O śmier­ci i lęku z nią zwią­za­nym pisa­ło wie­lu. Maty­wiec­ki potrze­bo­wał tyl­ko kil­ku słów, żeby zasu­ge­ro­wać jej afir­ma­cję.