1
Może trzeba zacząć od dzieciństwa, od czasu, kiedy wrażenia odciskają w nas niezatarte piętno, jak stopy w tężejącym betonie. A teraz – doznania są smugą błota, którą łatwo zmyć. Jestem placem wybrukowanym do ostatniej kostki, szczelnie pokrytą płytkami promenadą, ulicą wylaną asfaltem. Stwardniałam na kamień. Obce kroki już tylko ślizgają się po mnie, ich ślady ściera wiatr. Przeszłość ma kształt domu, do którego czasem wpada nieostrożna myśl, wspomnienia uginają się w nim niczym kartonowe ściany od nadmiaru obrazów.
Chodziłam wzdłuż brzegu i zbierałam muszle. Matka miała pretensje, bo spaliłam plecy. Skóra mi pociemniała, spękała, napięła się do granic wytrzymałości. Nic nie czułam. Ale to działo się później. Teraz byłam skupiona na szukaniu. Moje oczy polowały jak drapieżniki, przyciągały jak magnes i prosiły jak doświadczeni żebracy. Muszle chowały się wśród kamieni i trzeba je było wymacywać palcami. W środku połyskiwały perłową bielą – kolorem mojego brzucha – a z zewnątrz zalegał na nich mat w kolorze moich opalonych pleców. W kolorze życia, które przychodzi nie wiadomo skąd, rodzi się w główkach dziewczynek i opalizuje bielą wnętrza muszli.
Dziewczynki w strachu i napięciu czekają na obrót rzeczy.
Ślub był skromny. Bez bieli. Bez pereł. Muszelka nie rozwarła się do końca. Krawędź okazała się zbyt ostra. Przecięłam sobie palec. Słona woda wżarła się w moją krew. Zapiekło. Palec wetknęłam do wody, żeby matka nie zobaczyła skaleczenia. Morze ssało moje soki, zabrało mi część mnie, dając jednak w zamian trochę siebie. Wymieniliśmy się płynami. Pewnie dlatego wciąż ciągnę ku nieznanym brzegom, a na ich widok aż kręci mi się w głowie z podniecenia. Promień, liżąc moją skórę, mówi, że nigdy nie dotykał z tak słonej kobiety. „Jakbyś się wykąpała w solance”.
Tak, drzemie we mnie coś bardzo słonego. Uwięzione morze komórkowe.
Matka wytęża wzrok niby mewa, która zaraz wbije szpony w naiwną ofiarę. Wystarczy jeden nieostrożny ruch, a mój romans ze słońcem będzie skończony. Matka zatrzepocze skrzydłami, dosięgnie mnie dziobem i przeniesie w cień. Pod zielony tamaryszek. Pod sosnę smołową. Pod figę, której niedojrzały owoc wypuszcza lepkie mleko.
Nasze sublokatorskie mieszkanie było ciasne, zatęchłe i bezpieczne. Z dala od morza. Na półkach układałam muszelki. Zewsząd napierały ściany. Czułam ich bliskość. Przytulne było zaplecze, gdzie trzymałyśmy zastygłe powietrze i słoiki z dżemem. Kiedy tam zaglądałam, opowiadało mi historię biedy i głodu.
Drżąc na całym ciele, wyglądam przez okienko na szarą drogę. Morze jest daleko, ale i tak słyszę przypływy i odpływy. Pływy i sztormy. I poranki z rybami wyrzuconymi na brzeg. Coś rośnie.
Pewnego dnia to coś ze mnie wypłynie.
Ty zsunęłaś się po moich słonych udach, wykąpanych w morskiej wodzie i krwi. Część mnie wyślizgnęła się tobie, cześć ciebie wślizgnęła się we mnie. Szumiałyśmy. Obie latem zbierałyśmy muszelki. W twoich oczach dostrzegłam ten sam blask, żądzę przygód, pragnienie poszukiwań perłowej bieli. Między kamieniami.
Matka była wściekła, kiedy w drodze do domu bardzo się ociągałam. Specjalnie zwalniałam kroku, bo w powietrzu wisiały kłopoty. Przystawała, czekała na mnie. W końcu dostałam lanie. Nieopatrznie zdradziłam sąsiadowi rodzinną tajemnicę. Powiedziałam to, czego nikomu miałam nie mówić.
O nas.
O tym, co w rodzinie.
Co w czterech ścianach.
Co tylko nasze.
Zdradziłam.
Pytał. Byłam szczera. Myślałam, że w każdym domu jest tak samo, ludzie się okłamują, bo chcą uniknąć przykrości.
Nic z tego nie rozumiałam.
Ale bolało.
Lepiej więc milczeć. Manto nie nauczyło mnie rozumu.
Nie warto było.
Ślub urządzono skromny. Matka przechyliła głowę w jedną stronę, ojciec w drugą.
Szedł na ryby. Prosiłam, żeby wziął mnie ze sobą, ale matka była przeciw. – To niebezpieczne brać dziecko na otwarte morze – mówiła – może być sztorm, już wieje. – Uparłam się. – Powariowaliście, nie pozwalam! – A jednak poszliśmy. Na kutrze byli jeszcze inni mężczyźni. Tryskali humorem. O świcie kostniały nam ręce, potem zrobiło się gorąco. Od słońca pierzchła skóra. Byłam jedną z nich. Złowiliśmy mątwę. Czarna wydzielina zalała pokład. Nie brzydziła mnie, nie bałam się, że się ubrudzę. Oni też się nie bali.
Brud nie był im straszny nawet wtedy, kiedy tkwiąc po uszy w czarnej ziemi, patrzyli na siebie z obu stron frontu. Wstawali wcześnie. Zapalali papierosy i wychodzili, jak na ryby. Ale wtedy ja już się bałam, i to bardzo.
Już nie byłam jedną z nich.
Czarna wydzielina, czarny atrament, historia pod wodą.
– Wstydź się – powiedział ojciec. – Wstydź się. – Wstydziłam się. Za błędy. Musiało ich być naprawdę dużo. Cały wór po kukurydzy, którą wydziobały kury. Czas wymazał błędy, lecz ja wciąż się wstydzę. Ojciec zresztą też. I jemu mówili „wstydź się!”. „Ukradłeś cytrynę, zniszczyłeś płot, rozbiłeś sąsiadowi okno”. Wstydzi się także z tego zdjęcia wiszącego na ścianie, na którym mama przechyla głowę w jedną, a on w drugą stronę. Na ich ślubie.
– Boże, jakie wielkie! – Zaszedł mnie od tyłu. Spróbował wziąć je na ręce. – Może trzeba ci pomóc? Zaniosę, bo jeszcze wykrzywisz sobie kręgosłup. – Chciałam się jakoś wykręcić. Bezskutecznie. Ruszył za mną, a razem z nim jego meduzowate palce, klejące się do powietrza i do skóry, kradnące oddech. – Masz chłopaka? Dotyka cię? – Dlaczego meduzy tak lgną do piersi, do serca, dlaczego tak parzą? – Kiedy byłem młody, wszystko wyglądało inaczej. Wiesz, ona nie chce ze mną spać. – Meduzy są smutne, przezroczyste, toksyczne i zawsze kręcą się przy dzieciach, ale dzieci nie opowiadają o nich rodzicom, bo rodzice i tak stanęliby po stronie meduz.
– Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamień – westchnął ojciec melancholijnie i sam plasnął się w czoło.
– I nigdy więcej nie rozpowiadaj, co usłyszałaś w domu – syknęła matka. – Nigdy!
„Co usłyszałaś, co usłyszałaś?”, szumiało we mnie.
– Słyszałaś, co o tobie gadają? – zapytała moja córka, patrząc mi prosto w oczy.
– Wiem, co gadają – odparłam. I zaczęłam się śmiać. Córce nie podobał się ten śmiech. Ten typ śmiechu nikomu się nie podoba. Nerwowy, przerywany, wymsknął mi się mimowolnie.
Fotograf krzywo stanął. Tak to sobie tłumaczę, bo na zdjęciu ślubnym oboje jesteśmy trochę przegięci. Mimo że on nigdy się nie krzywił. Jeśli ktoś chciałby się dowiedzieć, czym jest kąt prosty, powinien zobaczyć jego ramiona. I szyję. Zawsze prężył się jak struna. To ja przechyliłam głowę w przeciwną stronę. A fotograf przekrzywił aparat. Dlatego tak wyszło.
W moim brzuchu pływa ryba, która jeszcze nic nie wie o swoim istnieniu.
W morzu matki szamotałam się, jeszcze nic nie wiedząc o swoim istnieniu.
Uroczystość była skromna, bez perłowej bieli. Sublokatorski pokoik w suterenie czekał na zmęczone ciała, z których stęchlizna miała wyprzeć młodość.
Ślubu udzieliła kobieta, na oko pięćdziesięciolatka. Matowe lustra jej oczu bez wyrazu odbijały wciąż te same słowa: „tak, „tak”, „tak”, „tak”, „tak”, mimo że pod nimi kryło się „nie”, „nie”, „nie”, „nie”, „nie”.
Ryba połknęła haczyk. Silnik kutra przyjemnie mruczał. Mężczyźni tryskali humorem. Pili, rechotali. Wszystko skończyło się dobrze. Kobiety zawsze boją się na zapas. I strasznie marudzą. Złościłam się na matkę, że nie umie cieszyć się tak jak ci mężczyźni na otwartym morzu. Ryby leżały w koszu. Ja też łowiłam. Byłam z siebie dumna. Nie mogłam odwrócić wzroku od czarnej wydzieliny rozlanej po pokładzie, miękkiej i lepkiej. Mątwa miała w sobie jakąś potężną grawitację, dzięki której trzymaliśmy się razem.
My, weseli mężczyźni, w których nagle obudziła się kobieta.
Zostaliśmy złapani w kadr. (Wszyscy przekrzywieni).
– Powiedziałam ci, żebyś nikomu o tym nie mówiła – syknęła matka. Za nic nie mogłam sobie przypomnieć o czym. O czym, do cholery, powiedziałam. I komu? Temu facetowi, który brał dzieci na spytki? Voyeurowi, czerpiącemu przyjemność z poznawania rodzinnych tajemnic sąsiadów? Ale czy nasza rodzina ma w ogóle jakieś tajemnice? Jesteśmy przecież tacy zwyczajni. Cudownie nudni. I krzywo sfotografowani. Tu, w środku, jesteś ty, a w tobie jestem ja. Ta cebula ma wiele warstw. Tak, porównanie do cebuli, takie banalne, zmusza do łez. Jakbym ją obierała.
– Płacz! – rozkazałam sama sobie. I płakałam, aż skąpałam się w kałuży spod mątwy.
Ale wcześniej, nim do tego doszło, nim jej białe ciało błysnęło mi na dłoni, nim z bratem pobiegliśmy po nią uradowani, że będziemy mogli ofiarować ją naszemu kanarkowi; nim wypłynęliśmy na połów i świat rozsypał się na strony ku najdalszym przylądkom, o których dotąd nie mieliśmy zielonego pojęcia; nim otworzył się przed nami ocean łez, zaczęły nas nękać ciężkość i lekkość, zegary w pokoju matki ucichły, a rzeczy pokryły się kurzem – zanim to wszystko nastąpiło, istniała jedna wielka teraźniejszość, a w niej my, ludzie grzejący się blaskiem jej czułości.