Nadajemy muzykę taneczną nocą
Jestem ognikiem papierosa
i rytmem muzyki jazzowej,
szybkim, lekkim, ale z pogłosem
śmierci.
Jestem przestrzenią podłóg
i restauracji
– echem królującego tam tańca,
wolnego, ale z pobrzmiewającym
rytmem stworzeń,
twardym, gorącym, milczącym.
Jestem powiewem ognia
w waszych nerwach, które się szamocą –
sensem drogi, po której
błądzicie za dnia i nocą.
Jestem sam w sobie rytmem –
wesołym – bez szczęścia –
twardym, gorącym, milczącym.
Nie jestem już rytmem
białych drżeń kielicha kwiatu.
Ani grą rytmów ziemi,
ani pieśnią płynącą przez zboże,
ani rytmem radosnym
nadchodzącej i rozkwitającej
wiosny.
Ani rytmem globu i natury,
dobrym, bliskim, miłym,
wielkim, wiecznym i nieugiętym
– jestem rytmem i refrenem tanecznych melodii
głodu, czasu, śmierci.
Przeznaczenie
To ten ogień, co się śmieje w twoich oczach
i w mych rękach igra chłodno i wytrwale,
sieć oporu w nas przepala i tak płonąc,
w lodowatobłękitne przemienia się fale.
Fala niesie nas ku sobie i jak piana
nasze dłonie się splatają, twoje, moje.
Nie chcieliśmy niczego, gdy to się zaczęło.
Jak się skończy, teraz wiemy już oboje.
Dryfujemy tak ku temu, co się zdarzy,
zapłacimy marzeniami, to możliwe.
Wciąż czekamy, lecz wiedzieliśmy od razu.
Słowa nie są ani twarde, ani tkliwe.
I słuchamy. I w skrytości ogień płonie.
Niczym piana się splatają nasze dłonie.
Dryfujemy tak ku temu, co nas spotka:
ogień cichy jak ocean, kiedy płonie.
Wchodzimy w gwiazdę –
Noc jest jasna, choć chmury
dryfują pod księżycem.
Śpiące kwiaty wiatr kołysze
na zboczach trawników.
Bzy już przekwitły, lecz róże
krwawią nieprzerwanie,
tak słodko i boleśnie jak dwojga ludzi
kradzione spotkania…
Noc wszystko przybliża.
Pustka w oddali dźwięczy.
– – A my wchodzimy w gwiazdę,
trzymając się za ręce.
Śmierć
Spotkałem śmierć, gdy byłem małym chłopcem,
lecz tylko jako ciszę wokół kogoś, kogo kochałem.
Nigdy jako chłód albo cień czający się obok,
którego nikt nie nazywa i się mu nie wymknie.
Nigdy jako chłód obcego przedmiotu.
Sztywniejących mięśni głębię za głębią.
Jakbym trzymając czyjąś zimną dłoń w swojej dłoni,
wpadał i wpadał w chłód bezprzestrzenny.
Teraz ją rozpoznaję, tu i wszędzie wokół.
Stoi w lesie cicha, osnuta świetlistym woalem.
Idzie jak oszałamiająca dal po letnim niebie,
na ustach śpiącego kładzie się żalem.
Czeka, zawsze jakby z boku rzeczy,
cień ukryty wśród drzew, żył, nad urwiskiem.
Wzbogaca o nowe sekundy i więcej bólu.
I zawsze jest przy mnie blisko.
Lecz rozmów ze sobą nie prowadzimy,
ani za dnia, ani gdy gwiazdy chodzą chmarami.
Oboje tylko wiemy, że to drugie jest obok.
Nic więcej nie trzeba. Na pewno się spotkamy.
W podróży
Bez wspomnień, spokojny i sam jeden idę,
w pustkę przestrzeni mierzą ramiona,
nabrzmiewają ciężkie, głuche echa miasta
i rozbryzgują się w biel i pył jak fala, kiedy kona.
Idę na granicy bezkresu, wśród
zmilkłych rzeczy, lecz bez nadziei i bez lęków wojny,
bo nigdy nie byłem tak bezbrzeżnie sam
i nigdy nie czułem się tak spokojny.
Niczego nie zabrałem. Stos papierów
leży na stole chwiejnym ze starości,
ukryte w atramencie, zapomniane słowa
zostaną tam i będą żyć w obcości.
I nie ma strachu, i nie ma radości
wybuchających śniegiem, ogniem, łzami
– są tylko oczy wpatrzone w pustkę,
przestrzeń świata z moimi spiętymi żyłami.
– – Garstka wierszy. I subtelny chłód w tym roku.
I te puste ławki. I te sztywne drzewa:
Zimowy zmierzch, w rozgałęzionym mroku
poświata lamp tramwajów tylko śpiewa.
A wokół mnie na mile szerokie światy:
wynajęty pokój, Ziemia kręci się i mieni,
a z nią walizki gotowe do drogi.
I wokół ramion przeciągły szum przestrzeni.
Słyszę tylko, jak łomocze moje serce –
Tu rosną świerki i rząd białych brzóz,
i znów jest letnia noc. Mokre kobierce
jak szept bawią się źdźbłami u mych ust,
wszechświat jest tuż i toń błękitu nieba,
– słyszę tylko, jak łomocze moje serce.
Leżę wśród wszystkich moich rzeczy.
Jutro powoli rozpłyną się w toni,
wśród strachu, który znów rośnie –
znów ludzkie losy przerwie jazgot broni,
dwie pary rąk zostaną rozdzielone
i strachu psy szalone będą gonić.
To dzieje się znowu –
a ja jestem bez broni.
Leżę wśród wszystkich moich rzeczy.
Jutro powoli rozpłyną się w toni.
Już palce obejmują kamień
i zaciskają się na lancy dłonie.
I rośnie strach,
kiedy białego słońca naszych dni nadchodzi czas,
i nim usłyszę, że kogut pieje
trzeci raz.
Dziś w nocy rośnie na tej wyspie trawa.
Jutro strach przed śmiercią znów wypełni trzewia,
– a my wciąż w drodze, wciąż w drodze,
dokąd, nikt nie wie.
Ale tutaj są świerki i nieme białe drzewa.
Słyszę tylko, jak łomocze moje serce.
I niebo jest blisko, tak blisko, i w swoją głębię
spowija mokrych traw kobierce.
Bardziej niż kiedykolwiek
W mrocznym mroku – kiedy życie tak bolesne jest i nieme,
my uczymy się, jak szczęściem i uśmiechem promienieje.
Teraz, gdy już wiemy, że w sekundę może nadejść śmierć,
patrzeć się uczymy w wielkie serce świata
i słuchamy, jak się śmieje.
Po zielonych, wielkich łąkach chodzić się uczymy
i oddechów trawy słuchać, kiedy się zieleni,
i podnosić do rozwianych gwiazdozbiorów głowy,
i na polu siedzieć, i nerwowym liniom dłoni kazać gładzić
garść od deszczu mokrej ziemi.
Uczymy się kochać – kochać mocniej i goręcej –
nie płeć tylko, usta, dłonie, ciała zakamarki wszystkie.
Lecz cichutko u dziewczyny ukochanej leżeć boku
i w jej serce się wsłuchiwać, gdy w nim nocą ogień płonie,
i radośnie bije żywe, bliskie.
Czeszesz włosy
Czeszesz włosy po walce. Jesienne deszczowe niebo
za walczącymi drzewami ciężkie od ciemności
– tło jak z Rembrandta i obce światło w twojej twarzy,
niespokojne, z łuną palącej samotności.
Ręka trzymająca grzebień – taka samotna na tle mroku,
głębi, dali – jakby przy mojej piersi szukała schronienia.
A w twoim zamkniętym sercu budzi się marzenie
i wychodzi naprzeciw pustej przestrzeni.
Teraz siąpi deszcz. I znowu jest z tobą samotność.
Twoja droga to szukanie, jak moja. A także ucieczka
w górę do pustego, szumiącego nieba i w głąb duszy
– do czegoś nieomylnie silnego i pięknego.
Publikacja powstała dzięki wsparciu Duńskiej Fundacji Sztuki