14/11/21

Kartoteka 25: Wiersze (16)

Karol Maliszewski

Strona cyklu

Kartoteka 25: Wiersze
Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Julia Szy­cho­wiak
Bez tytu­łu

Co roku szli­śmy przez pole kuku­ry­dzy
kąpać się nad jezio­ro.
Nie pamię­tam, kie­dy z tego wyro­śli­śmy,

ale było to mniej wię­cej wte­dy,
gdy wyro­śli­śmy z gry w palan­ta
na boisku, któ­re­go też już nie ma.

Mniej wię­cej wte­dy wyra­sta­li­śmy na ludzi.
Do gra­nic absur­du. Wyro­śli­śmy
z ludzi.

[z tomu Dni powsze­dnie, świę­ta, Stro­nie Ślą­skie 2018]

Zawsze wzru­sza mnie ta suro­wa adno­ta­cja poja­wia­ją­ca się przed nie­któ­ry­mi wier­sza­mi, a brzmią­ca „bez tytu­łu”. Tutaj utrwa­lo­no ją, utwar­dzo­no i uczy­nio­no z niej tytuł. „Bez tytu­łu” brzmi w moim uchu jak „bez tytu­łu do szcze­gól­nej chwa­ły”, bez pra­wa do cze­goś tam… Bez tytu­łu do pra­wa wyróż­nia­nia swo­je­go życia, wysu­wa­nia na pierw­szy plan, czy­nie­nia z nie­go zja­wi­ska emble­ma­tycz­ne­go, wyjąt­ko­wej meta­fo­ry. Tutaj tej egzy­sten­cjal­nej skrom­no­ści, tego cho­wa­nia się w cie­niu słów aż nad­to. Prze­cież tekst budu­je się z jakichś słów, a tutaj bar­dziej zwra­ca uwa­gę cień, któ­ry się za nimi wle­cze. I sta­wia pyta­nia: czy jezio­ro prze­trwa­ło, co z polem kuku­ry­dzy, kto o tym mówi, na kogo wyrósł (wyro­sła), jakie są gra­ni­ce absur­du? I wszyst­kie one wybrzmie­wa­ją nie tyl­ko w cie­niu wiel­kich słów, ale w ciszy po nich. Jak­by „wiel­kie” sło­wa już zosta­ły wypo­wie­dzia­ne, poru­sza­my się pośród ich nie­wiel­kich odbić. Bez tytu­łu do chwa­ły bycia poetą, poet­ką, kimś takim. I na kogo wła­ści­wie się wyra­sta? I z cze­go?


Mar­ta Pod­gór­nik
Gdy na począt­ku jest sło­wo, niech sta­nie się cisza

Gdzieś­kol­wiek jest, jeśliś jest. Miej odwa­gę patrzeć
na mnie z salo­mo­no­wych wzgórz, znad par­ty­jek
tryk­tra­ka. Mię­dzy trans­mi­sja­mi hura­ga­nów, powo­dzi
i rela­cją live z trzy­stu i sied­miu plag

glo­bal­nej pół­kul­tu­ry. Znad zagład wszech­świa­ta.
Pozwól mi rzew­nie pła­kać przy sła­bych seria­lach i w
prze­rwach rekla­mo­wych mię­dzy seria­la­mi i w
dam­skich prze­bie­ral­niach i w kiblach na sta­cjach

ben­zy­no­wych sta­wia­nych hoj­nie przez moje­go ojca.
Nie pozwól mi spać w pocią­gach i się włó­czyć
po mani­fe­sta­cjach, wie­cach i cere­mo­niach, któ­rych
więk­szość oboj­gu nam jakoś urą­ga.

Gdzieś­kol­wiek jest, jeśliś jest, miej w opie­ce koty
i psy ze schro­ni­ska. I nigdy wię­cej nie pozwól mu dzwo­nić.
Albo spraw, żebym wię­cej nie sły­sza­ła dzwon­ka.
Gdy na począt­ku jest sło­wo, niech sta­nie się cisza.

[z tomu Mor­der­cze bal­la­dy, Stro­nie Ślą­skie 2018]

Jakie to sło­wo było dane i przy jakim począt­ku? Gene­sis po raz wtó­ry, lecz w bar­dzo pry­wat­nym wymia­rze. „Sło­wo” z począt­ku pra­gnie swe­go zaprze­cze­nia, ciszy, „nie­dzwo­nie­nia”. Pieśń roz­pa­czy, ale i mocy, dziw­nej sta­now­czo­ści. Robi to ogrom­ne wra­że­nie na czy­tel­ni­ku, któ­ry nie spo­dzie­wał się u tej autor­ki tak poważ­nej roz­mo­wy z Bogiem. Tyle zosta­ło wykpio­ne, że nie było do tej pory nadziei na takie roz­mo­wy. Zresz­tą cień kpi­ny czy iro­nii wle­cze się za tym psal­mem. Nie jest jed­nak naj­waż­niej­szy. Uwa­ga czy­tel­ni­ka sku­pia się na bólu, któ­ry przez to, że wyda­je się „auten­tycz­ny”, tym bar­dziej przej­mu­je. Czy dzi­siaj w poezji moż­na roz­ma­wiać z Bogiem i nie nara­żać się tym na śmiesz­ność? Pod­gór­nik odpo­wia­da, że to w każ­dej chwi­li jest moż­li­we. Tak rodzi się współ­cze­sna poezja „reli­gij­na”. Z kpi­ny, któ­ra nabie­ra powa­gi. Z zaprze­cze­nia zmie­nia­ją­ce­go się w afir­ma­cję.


Anna Ada­mo­wicz
two­rzy­wo

z trze­wi Euro­py Zachod­nio-Wschod­niej wołam do cie­bie
alba­tro­sie o trze­wiach pocię­tych przez pla­stik
wybacz że nie jestem sprę­ży­stą mątwą

z brzu­cha dziew­czy­ny o imie­niu Pol­ska wołam do cie­bie
alba­tro­sie noszą­cy w brzu­chu zapal­nicz­ki
wybacz że nie jestem chru­pią­cym kry­lem

z klat­ki blo­ku w cen­trum Wro­cła­wia wołam do cie­bie
alba­tro­sie o płu­cach zwłók­nio­nych pyłem
wybacz że nie umiem tra­wić bute­lek

z szar­pa­ne­go przez roz­zie­wy cia­ła wołam do cie­bie
alba­tro­sie o cie­le jak cmen­tarz zaba­wek
wybacz że nikt nie umie stra­wić

módl­my się
abym godził się z tym cze­go nie mogę
abym zmie­niał to co mogę
abym mądrze odróż­niał mię­so od polie­stru

[z tomu Ani­ma­lia, Stro­nie Ślą­skie 2019]

Dzie­cia­ki z pod­sta­wów­ki w Stro­niu Ślą­skim, z któ­ry­mi czy­ta­łem ten wiersz, od razu zała­pa­ły, o co cho­dzi. „Two­rzy­wo” oble­pi­ło świat gru­bą war­stwą i już nie­wie­le tego świa­ta spod niej widać. Aż może dzi­wić wia­ra (wyra­żo­na modli­twą), że wydo­bę­dzie się spod niej głos woła­ją­cy na pusz­czy z pla­sti­ku. Alba­tros jako gatu­nek nie został wybra­ny przy­pad­ko­wo. Przy­po­mnij­my Char­le­sa Baudelaire’a i jego wiersz zawie­ra­ją­cy opis – spo­krew­nio­ne­go z figu­rą poety – alba­tro­sa. Ten król prze­stwo­rzy z momen­tem dotknię­cia pokła­du łodzi sta­je się wła­sną, wyśmie­wa­ną przez obser­wa­to­rów, kary­ka­tu­rą, zaprze­cze­niem wol­no­ści i lotu, smut­nie wlo­kąc za sobą cią­żą­ce skrzy­dła. A jaką kary­ka­tu­rą sta­je się, najadł­szy się pla­sti­ku? Czy jest w sta­nie w ogó­le funk­cjo­no­wać, choć­by jako sym­bol? Z tymi pyta­nia­mi Pań­stwa zosta­wiam.