14/11/21

Sześćdziesiąt trzy zdania (trzydzieści cztery pierwsze)

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

paniom Wan­dzie Tra­czyk-Staw­skiej i Annie Przed­peł­skiej-Trze­cia­kow­skiej

1. Myśląc o tym, by napi­sać o Palimp­se­ście Powsta­nie Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go, posta­no­wi­łem, że zro­bię to w sześć­dzie­się­ciu trzech zda­niach (jeśli ktoś od razu nie zro­zu­miał, dla­cze­go aku­rat taka licz­ba, to raczej nie ma sen­su, żeby czy­tał dalej, nie ma sen­su, żeby czy­tał Palimp­sest); taka narzu­co­na sobie for­ma, sztucz­na struk­tu­ra, ma (mię­dzy inny­mi) bro­nić – jak wszel­kie w ogó­le reto­rycz­ne nador­ga­ni­za­cje, co wia­do­mo choć­by od Han­sa Blu­men­ber­ga, tro­chę też od Juri­ja Łot­ma­na – przed sza­leń­stwem nie­wy­ra­żal­ne­go, a to jest nie­bez­pie­czeń­stwo czy­ha­ją­ce na każ­de­go, kto pismem pró­bu­je dotknąć Powsta­nia.

2. Decy­zja pierw­sza (napi­sać sześć­dzie­siąt trzy zda­nia) w spo­sób bez mała orga­nicz­ny pocią­gnę­ła za sobą dru­gą: jed­no zda­nie dzien­nie, od 1 sierp­nia do 2 paź­dzier­ni­ka; ale też, jak tak patrzę na swo­je pla­ny na naj­bliż­sze dwa mie­sią­ce, wycho­dzi mi, że będę pisał w wie­lu róż­nych miej­scach: zaczy­nam w kaszub­skim Kamie­niu, potem będzie Byd­goszcz, Wro­cław, oczy­wi­ście Kra­ków, ale też Rab­ka, może Gdańsk, Chom­ra­ni­ce, Zako­pa­ne… i to też jest feno­men Powsta­nia: doświad­cze­nie kon­kret­ne­go miej­sca, War­sza­wy, opla­ta całą Pol­skę, dusi ją niczym w koko­nie jakie­goś mon­stru­al­ne­go owa­da.

3. Ale nie tyl­ko reme­dium na obłęd: narzu­ca­jąc sobie reżim licz­by zdań, rygor licz­by dni, postę­pu­ję rów­nież (jak sądzę) wedle pew­ne­go waż­ne­go zamy­słu leżą­ce­go u pod­staw książ­ki Wiśniew­skie­go, któ­ra wyda­je mi się też – zna­ną choć­by z bud­dy­zmu – prak­ty­ką sadha­ny, czy­li pona­wia­ne­go, pro­ce­su­al­ne­go ćwi­cze­nia mają­ce­go na celu zbli­że­nie się do oświe­ce­nia (opis takiej spe­cy­ficz­nej sadha­ny, wędrów­ki gór­skiej w inten­cji powstań­ców, spi­na zresz­tą klam­rą Palimp­sest); Wiśniew­ski nie chce napi­sać kolej­nej mono­gra­fii Powsta­nia, Powsta­nie jako coś ist­nie­ją­ce­go na dystans zupeł­nie go nie inte­re­su­je – on chce Powsta­nie prze­kro­czyć, upo­rać się z Powsta­niem w sobie, dostą­pić (niczym Ged w fina­le Czar­no­księż­ni­ka z Archi­pe­la­gu) pojed­na­nia z jed­ną z ciem­nych stron sie­bie.

4. Tym­cza­sem jesz­cze nie się­gam na nowo po Palimp­sest, któ­ry czy­ta­łem nie­mal dwa lata temu (czy­ta­łem w Kra­ko­wie i w pocią­gu do Gdań­ska, i w Gdań­sku, czy­ta­łem w auto­bu­sie do Utrech­tu i z powro­tem, rów­nież wte­dy – spe­cy­ficz­nie nie­po­ko­ją­ce dozna­nie – kie­dy nie­miec­cy pogra­nicz­ni­cy z jakichś powo­dów na chwi­lę zatrzy­ma­li mój dowód oso­bi­sty); wypró­bo­wu­ję jed­ną z metod sto­so­wa­nych przez pro­fe­so­ra Freu­da, któ­ry nie zaczy­nał sesji tera­peu­tycz­nych rano, gdy sny pacjen­ta były jesz­cze świe­że – nale­ża­ło pocze­kać, aż ulot­ni się to, co nie­waż­ne, zosta­wia­jąc miej­sce tre­ściom istot­nie trau­ma­ty­zu­ją­cym.

5. Głów­na stra­te­gia nar­ra­cyj­na Palimp­se­stu Powsta­nie: roz­bić hege­mo­nię dwóch Wiel­kich Opo­wie­ści o Wyda­rze­niu (opo­wie­ści hero­icz­no-mar­ty­ro­lo­gicz­nej i opo­wie­ści obra­zo­bur­czej – o ich opre­sji napi­szę w kolej­nym zda­niu) i dać głos mikro­nar­ra­cjom, opo­wie­ściom punk­to­wym, jed­nost­ko­wym histo­riom.

6. Opo­wieść hero­icz­no-mar­ty­ro­lo­gicz­na to Muzeum Powsta­nia War­szaw­skie­go, koszul­ki z kotwi­cą Pol­ski Wal­czą­cej, race, sza­li­ki na twa­rzach kibi­ców i okrzy­ki „pamię­ta­my” każ­de­go 1 sierp­nia; opo­wieść obra­zo­bur­cza to gło­sy pod­kre­śla­ją­ce nie­po­trzeb­ność Powsta­nia, zwra­ca­ją­ce uwa­gę na bez­sen­sow­ną heka­tom­bę cywil­nej lud­no­ści sto­li­cy, punk­tu­ją­ce wszel­kie kon­tro­wer­sje zwią­za­ne z pla­no­wa­niem, orga­ni­za­cją i dowo­dze­niem – obie (oprócz tego, że bywa­ją obli­czo­ne na doraź­ny poży­tek poli­tycz­ny) wyra­sta­ją z odwiecz­ne­go lęku przed tra­gicz­no­ścią, przed rady­kal­ną nie­moż­li­wo­ścią roz­strzy­ga­ją­cej etycz­nej oce­ny wyda­rze­nia tak emo­cjo­nal­nie anga­żu­ją­ce­go jak Powsta­nie.

7. Zda­nie fał­szy­we, zapi­sa­ne ponie­wcza­sie, z jed­no­dnio­wym opóź­nie­niem – roz­pacz­li­we jak każ­de sło­wo ciska­ne w osta­tecz­ne mil­cze­nie doświad­cze­nia powstań­cze­go, bo każ­dy, kto pisze o Powsta­niu, nie będąc jego świadkiem/uczestnikiem, sta­wia się w dale­ce dys­kom­for­to­wej pozy­cji nie­wcze­sne­go uzur­pa­to­ra; a ja wczo­raj, 7 sierp­nia, dozna­łem nie­zwy­kłej har­mo­nii, kon­tem­plu­jąc dosko­na­łość frak­tal­nej bie­li obło­ków na nie­ska­zi­tel­nym błę­ki­cie nie­ba pod­kre­ślo­ne­go pozio­mą linią żół­to-bia­łe­go zada­sze­nia sta­cji ben­zy­no­wej Shel­la – i to rów­nież mie­ści się w moim pisa­niu o Powsta­niu Wiśniew­skie­go.

8. Tra­gicz­na z ducha nie­moż­li­wość doko­na­nia oce­ny Powsta­nia, o któ­rej wspo­mnia­łem powy­żej, da się prze­ło­żyć na meta­fo­rę Powsta­nia jako wam­pi­ra (o wam­pi­rycz­nej kon­dy­cji duszy sło­wiań­skiej, a zwłasz­cza pol­skiej, napi­sa­no już wie­le od cza­sów co naj­mniej Mic­kie­wi­cza); Powsta­nie War­szaw­skie jest w naj­wyż­szym stop­niu nie­do­umar­łe, jest stę­żo­ną śmier­cią, któ­ra rów­no­cze­śnie sta­no­wi nie­zbęd­ny waru­nek wam­pi­rze­go życia, żywi się krwią żywych, kąsa i infe­ku­je kolej­ne gene­ra­cje – i budzi lęk jak wszyst­ko to, co wymy­ka się porząd­ko­wi binar­ne­go roz­strzy­gnię­cia na dobro i zło, na życie i śmierć.

9. Oby­dwie Wiel­kie Opo­wie­ści o Wyda­rze­niu, o któ­rych powy­żej, mają jeden wspól­ny mia­now­nik: sta­ra­ją się zapo­znać tę wam­pi­rycz­ną natu­rę Powsta­nia, tym chęt­niej przy­sta­ją na poką­sa­nie, że uda­ją, że nie ma żad­ne­go poką­sa­nia – a nie od dziś wia­do­mo, jaki los cze­ka tego, kto godzi się na wam­pi­rze ugry­zie­nie; siła opo­wie­ści Wiśniew­skie­go bie­rze się z tego, że on wie, z jak nie­bez­piecz­ną siłą obcu­je i o jaką gra staw­kę, dla­te­go mio­ta się od pato­su do dema­ska­cji, od żało­by do gnie­wu, licząc, że gdzieś pomię­dzy tymi dyk­cja­mi jest jakiś pogłos do tej pory nie­sły­sza­ny (domy­ka­jąc wam­pi­rzą meta­fo­ry­kę: nar­ra­to­ro­wi Palimp­se­stu naj­bli­żej jest do Lucy Har­ker gra­nej przez Isa­bel­le Adja­ni w fil­mo­wej inkar­na­cji mitu Dra­ku­li wyre­ży­se­ro­wa­nej przez Wer­ne­ra Herzo­ga – musi świa­do­mie wybrać poką­sa­nie, bo tyl­ko taka auto­de­struk­cyj­na bli­skość z wam­pi­rem jest w sta­nie sta­wić mu czo­ła).

10. Wie­dząc, że Powsta­nie to wam­pir, godząc się z poką­sa­niem, Wiśniew­ski sto­su­je tak­ty­kę bez­u­stan­ne­go ruchu (tego, o któ­rym wspo­mnia­łem – od pato­su do gnie­wu, od dema­ska­cji do żało­by – i wie­lu jesz­cze innych gwał­tow­nych zwo­dów, zwro­tów, uni­ków), w Palimp­se­ście wszyst­ko zamie­nia się miej­scem ze wszyst­kim innym; już nie pamię­tam, gdzie prze­czy­ta­łem, że powstań­czy pamięt­nik Bia­ło­szew­skie­go jest wizją roz­chy­bo­ta­nej mate­rii, fizycz­nej sub­stan­cji War­sza­wy, któ­ra nagle tra­ci swo­ją przez wie­ki naby­wa­ną osia­dłość – Wiśniew­ski z kolei pró­bu­je wpra­wić w dygot zasta­ne nar­ra­cje o Powsta­niu, wyko­le­ić zanad­to oczy­wi­ste, wyssa­ne przez wam­pi­rzą żar­łocz­ność z życia opo­wie­ści; tu wszyst­ko prze­miesz­cza się wraz z powstań­czy­mi oddzia­ła­mi, jest zrzu­ca­ne z samo­lo­tów wraz ze wspar­ciem dla wal­czą­ce­go mia­sta, scho­dzi do kana­łów i wali się na zie­mię w absur­dal­nych sztur­mach.

11. Za książ­ką Wiśniew­skie­go stoi potęż­na kwe­ren­da – autor Palimp­se­stu wpa­tru­je się w zdję­cia, tra­ci wzrok nad mapa­mi, kola­cjo­nu­je źró­dła (czę­sto uni­ka­to­we, któ­rych pożół­kłe egzem­pla­rze kurzą się w biblio­tecz­nych maga­zy­nach – w cało­ści nie­wie­le war­te, ide­olo­gicz­nie doszczęt­nie załga­ne, ale takie, w któ­rych jest ten jeden aka­pit o jed­nym epi­zo­dzie Powsta­nia, o któ­rym nie napi­sa­no nigdzie indziej); i jest w tej jego mozol­nej pra­cy coś z wysił­ku arche­olo­ga, któ­ry w palą­cym słoń­cu, z nie­na­tu­ral­nie zgię­tym grzbie­tem musi cen­ty­metr po cen­ty­me­trze prze­sy­py­wać pia­sek w wyko­pie, odsie­wać nie­istot­ne okru­chy od dro­bin bez­cen­nych – i decy­do­wać, do jakiej cało­ści pasu­je ten aku­rat frag­ment.

12. Nade wszyst­ko jed­nak – książ­ka Wiśniew­skie­go prze­ma­wia do mnie obra­za­mi; to wła­śnie zosta­ło we mnie naj­moc­niej po tych mniej wię­cej dwóch latach od nie­po­na­wia­nej już potem lek­tu­ry: sku­pie­nie na deta­lu, obra­bia­nie go tak, by dało się go jak naj­do­kład­niej zoba­czyć; w zasa­dzie nie mam pro­ble­mu z tym, by wyobra­zić sobie Palimp­sest w for­mie komik­so­wej, jako poha­ra­ta­ną i roz­pę­dzo­ną powieść gra­ficz­ną.

13. By podać przy­kład tego, jak u Wiśniew­skie­go dzia­ła obraz, mia­łem napi­sać o fos­fo­rze – ale teraz już nie pamię­tam, czy cho­dzi­ło o płyt­ki, czy o kost­ki, a to waż­ne; zresz­tą – tak napraw­dę wiem, że płyt­ki, ale po pro­stu nie mam dziś siły pisać, i to też jest moje pra­wo, i mie­ści się w logi­ce pisa­nia o Powsta­niu Wiśniew­skie­go: nie mieć siły; jak­że czę­sto ten wątek wyczer­pa­nia (wyczer­pa­nia pisa­rza mie­rzą­ce­go się z nie­ludz­kim wyczer­pa­niem powstań­ców) powra­ca w Palimp­se­ście; już po pół­no­cy, napi­szę jutro (a raczej dziś, ale za dnia).

14. Czu­ję się tro­chę jak Wiśniew­ski wer­tu­ją­cy źró­dła w poszu­ki­wa­niu jed­ne­go zda­nia potwier­dza­ją­ce­go jakieś jed­no wyda­rze­nie, któ­re utrwa­li­ło się w powstań­czej legen­dzie, powta­rza­ne z ust do ust, a dla któ­re­go nie­ocze­ki­wa­nie trud­no zna­leźć potwier­dze­nie w fak­to­gra­fii – bo i ja nie mogę zna­leźć w Palimp­se­ście dywa­ga­cji na temat tego, jak wyglą­da fos­for w płyt­kach, a prze­cież wiem, że były; tak czy ina­czej – cho­dzi (jak wspo­mnia­łem) o mak­sy­mal­nie skon­den­so­wa­ną inten­syw­ność obra­zu, o to, żeby nie tyl­ko wie­dzieć, ale też widzieć, jak taki fos­for się pali, jak nie daje się uga­sić, jakie bli­zny zosta­wia na cie­le; w tej obse­sji obra­zów u Wiśniew­skie­go znów jest coś, co przy­wo­dzi mi na myśl wschod­nie prak­ty­ki ducho­we – a kon­kret­nie jogicz­ną medy­ta­cję z wizu­ali­za­cją: naj­pierw inten­syw­nie patrzy­my na jakiś przed­miot, a potem zamy­ka­my oczy, wyrów­nu­je­my oddech i pró­bu­je­my ze szcze­gó­ła­mi odtwo­rzyć ów przed­miot w świa­do­mo­ści; cała prze­strzeń Palimp­se­stu wyda­je mi się ume­blo­wa­na taki­mi wła­śnie, odtwo­rzo­ny­mi naj­wyż­szym wysił­kiem ducha, fan­to­ma­mi przed­mio­tów, ludzi, wyda­rzeń.

15. Dziś Świę­to Woj­ska Pol­skie­go – i myślę sobie, że gdy­by­śmy do nie­go pod­cho­dzi­li z taką empa­tią, otwar­to­ścią, a jed­no­cze­śnie tak odważ­nie, tak bez­kom­pro­mi­so­wo jak Wiśniew­ski do Powsta­nia, to cele­bro­wa­nie tego świę­ta wyglą­da­ło­by zupeł­nie ina­czej, mądrzej, zupeł­nie inną wspól­no­tę cele­bran­sów by kon­sty­tu­owa­ło.

16. Z tymi obra­za­mi może też być na odwrót – i znów kusi mnie trop dale­ko­wschod­ni (skąd­inąd – nie sądzę, by było to nad­uży­ciem; kto­kol­wiek zna twór­czość Wiśniew­skie­go, kto śle­dzi jego aktyw­ność w mediach spo­łecz­no­ścio­wych czy w blo­gos­fe­rze i wie cokol­wiek o jego poza­li­te­rac­kim akty­wi­zmie, ten rozu­mie, jak istot­ną rolę odgry­wa­ją tu tego typu wąt­ki i fascy­na­cje); wszyst­kie te domy­ka­ją­ce, opre­syj­ne nar­ra­cje o Powsta­niu są jak sypa­nie przez mni­chów bud­dyj­skich pia­sko­wych man­da­li, któ­re potem mistrz zmia­ta jed­nym gestem, by poka­zać, jak bar­dzo wszyst­ko jest nie­trwa­łe; Wiśniew­ski podob­nie, pro­wo­ku­je nas do aktu oczysz­cze­nia z zadu­fa­nia we wła­sną wie­dzę, zmu­sza do wysił­ku wysłu­cha­nia na nowo opo­wie­ści o Wyda­rze­niu, któ­re – opo­wie­dzia­ne na nowo – będzie już oczy­wi­ście innym Wyda­rze­niem.

17. Jest w tym pewien para­doks – tak jak­by Wiśniew­ski w podej­ściu do obra­zu wra­cał do swych źró­deł, do począt­ków wła­sne­go pisa­nia, gdzie tak czę­sto towa­rzy­szy­ła mu figu­ra juro­di­we­go, sza­leń­ca Boże­go, w imię Pana urą­ga­ją­ce­go fał­szy­wym Mocom i zaj­mo­wa­nym przez uzur­pa­to­rów Tro­nom, ponie­wie­ra­ją­ce­go pozor­ne świę­to­ści, owe­go – jak nazwał go Ceza­ry Wodziń­ski – „świę­te­go Idio­ty”; a Wiśniew­ski, kpiąc z pro­sto­dusz­nej dwu­war­to­ścio­wej logi­ki, to iko­no­dul wśle­pia­ją­cy się w obraz i cze­ka­ją­cy bez koń­ca, aż przez wro­ta iko­ny wstą­pi do praw­dziw­szej, łatwiej­szej do zro­zu­mie­nia rze­czy­wi­sto­ści Powsta­nia, a jed­no­cze­śnie zapie­nio­ny, wyją­cy, uma­za­ny błot­ni­stą krwią z gru­zów Woli iko­no­kla­sta tań­czą­cy wśród wła­sno­ręcz­nie potrza­ska­nych opo­wie­ści o Powsta­niu.

18. Dziś dzień w górach – nie jakichś nie­bo­tycz­nych, ale jed­nak nie­mal trzy­dzie­sto­ki­lo­me­tro­wy spa­cer to też nie w kij dmu­chał; podej­mu­ję więc wyzwa­nie, przy­własz­czam sobie nie moją sadha­nę; beskidz­kie lato doj­rze­wa jeży­na­mi i śli­wa­mi w sadach, sie­dzę na zachod­nim szczy­cie Koto­nia: spe­cjal­nie spraw­dzi­łem, że dokład­nie tego dnia, tyl­ko sie­dem­dzie­siąt sie­dem lat temu, bro­nią­ce się roz­pacz­li­wie war­szaw­skie Sta­re Mia­sto ginę­ło pod nawa­łą bomb i poci­sków arty­le­ryj­skich, a Tade­usz Bór-Komo­row­ski odrzu­cał pro­po­zy­cję kapi­tu­la­cji ofe­ro­wa­ną w zamian za uzna­nie praw kom­ba­tanc­kich powstań­ców – i z tą myślę medy­tu­ję w inten­cji „naszych chło­pa­ków”, prze­su­wam w pal­cach węzeł­ki czot­ki, wal­czę odde­chem z jazgo­tem piły spa­li­no­wej (Wiśniew­ski z rów­ną pasją potra­fi pisać o Powsta­niu i o bez­na­dziej­nej rze­zi pol­skich lasów); wdech – Powsta­nie, wydech – Afga­ni­stan, wdech – Powsta­nie, wydech – Afga­ni­stan…

19. Prze­śla­du­ją mnie obra­zy z gra­ni­cy pol­sko-bia­ło­ru­skiej, gdzie nasi żoł­nie­rze prze­trzy­mu­ją pod gołym nie­bem gru­pę zzięb­nię­tych, głod­nych, śmier­tel­nie zmę­czo­nych uchodź­ców z Afga­ni­sta­nu – i to natręc­two powi­do­ków, pogło­sy hanieb­nych wypo­wie­dzi pol­skich poli­ty­ków, odbie­ra mi dziś pra­wo napi­sa­nia choć­by jed­ne­go sło­wa o Powsta­niu; jako Polak poczu­wam się do wspól­no­ty gry­zą­ce­go wsty­du i przyj­mu­ję do sie­bie to, co pisze Wiśniew­ski w jed­nym wier­szu ze swo­jej ostat­niej książ­ki: że nie mam pra­wa nosić powstań­czej opa­ski; nie dziś – choć­by nawet tą moją wid­mo­wą opa­ską mia­ło być pisa­nie o Palimp­se­ście.

20. Zda­nie nie­za­pi­sa­ne na czas, zda­nie o tym, że nie napi­szę zda­nia, zda­nia o medy­ta­cji w górach, o Świę­cie Woj­ska Pol­skie­go, o afgań­skich uchodź­cach – sta­ram się wszyst­ko pomie­ścić w pisa­niu o Palimp­se­ście, o Powsta­niu; podob­nie książ­ka Wiśniew­skie­go, ona też opo­wia­da o tym, jak Powsta­nie wła­mu­je się do życia piszą­ce­go, jak towa­rzy­szy mu w podró­żach, jak dołą­cza się do domo­wych, rodzin­nych rytu­ałów, jak wstecz­nie wkra­da się do wspo­mnień, nawet tych, któ­re zra­zu nic z Powsta­niem nie mia­ły wspól­ne­go; powta­rzam: nie ma inne­go Wyda­rze­nia w histo­rii Pol­ski, któ­re było­by podob­nym aktem men­tal­ne­go ter­ro­ru, któ­re przy­mu­sza­ło­by do zaan­ga­żo­wa­nia – i Palimp­sest jest też meta­nar­ra­cją o tym ter­ro­rze, o zma­ga­niach z Powsta­niem kogoś, kto pró­bu­je wywal­czyć dla sie­bie prze­strzeń mię­dzy apo­lo­gią a bluź­nier­stwem.

21. Powsta­nie jako pew­na naocz­ność odcho­dzi w prze­szłość wraz z umie­ra­niem ostat­nich – z roku na rok coraz bar­dziej nie­licz­nych – świad­ków; zosta­ją opo­wie­ści; te, któ­rych tona­cja obec­nie domi­nu­je, moż­na pró­bo­wać pisać na nowo, wyszedł­szy z pozy­cji, któ­re wca­le dobrze opi­su­je naj­bar­dziej tra­dy­cyj­ny słow­nik filo­zo­ficz­ny: od stro­ny epi­ste­mo­lo­gii (pro­po­nu­jąc opo­wieść zwięk­sza­ją­cą zakres wie­dzy o Powsta­niu), este­ty­ki (ubrać Powsta­nie w nowy kształt arty­stycz­ny), nawet – w pewien spo­sób – onto­lo­gii (total­ne prze­obra­że­nie fun­da­men­tów nasze­go rozu­mie­nia Powsta­nia); z tego punk­tu widze­nia Palimp­sest wyra­sta z impe­ra­ty­wu rady­kal­nie etycz­ne­go.

22. Oczy­wi­ście – nie cho­dzi o ety­kę rozu­mia­ną hasło­wo, jako roz­są­dza­nie mię­dzy dobrem a złem (a jeśli nawet, to Wiśniew­ski kom­pli­ku­je defi­ni­cje dobra i zła w spo­sób krań­co­wy, roz­my­wa ich poję­cio­we gra­ni­ce, gme­ra w żywej ranie, któ­rą jest ich zbiór wspól­ny), raczej o ety­kę zna­ną choć­by z filo­zo­fii dia­lo­gu: jako dopro­wa­dza­nie do tego, by rela­cja z innym była moż­li­wie naj­bar­dziej bez­po­śred­nim spo­tka­niem twa­rzą w twarz; ale i to było­by w kon­tek­ście Palimp­se­stu kon­sta­ta­cją banal­ną – zamysł tej książ­ki prze­kra­cza prze­cież ambi­cje wyłu­ski­wa­nia z Wiel­kich Opo­wie­ści o Powsta­niu zapo­zna­wa­nych gło­sów poje­dyn­czych świad­ków; ety­ka w rozu­mie­niu Wiśniew­skie­go to zapis rezo­nan­su, jaki Powsta­nie czy­ni w samym piszą­cym, to wobec jego doświad­cza­nia Powsta­nia musi­my się jako czy­tel­ni­cy jakoś etycz­nie usy­tu­ować.

23. W tym sen­sie książ­ka Wiśniew­skie­go wyda­je mi się wyda­rze­niem – już teraz, zale­d­wie dwa lata po wyda­niu – nie­zwy­kle istot­nym z per­spek­ty­wy histo­rycz­no­li­te­rac­kiej; dwie naj­waż­niej­sze do tej pory pro­po­zy­cje opi­sa­nia Powsta­nia w opty­ce nie­zno­śnie, obra­zo­bur­czo pry­wat­nej (czy­li wspo­mnia­ny Pamięt­nik z powsta­nia war­szaw­skie­go Bia­ło­szew­skie­go i Budo­wa­łam bary­ka­dę Anny Świrsz­czyń­skiej), książ­ki kano­nicz­ne i obro­słe potęż­ną biblio­te­ką komen­ta­rzy, były jed­nak pisa­ne z per­spek­ty­wy świad­ków – cywi­la i wal­czą­cej uczest­nicz­ki; nie przy­cho­dzi mi jed­nak do gło­wy nic, co dało­by się porów­nać z dzie­łem Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go (a przy­naj­mniej nic zakro­jo­ne­go na podob­ną ska­lę), żaden porów­ny­wal­ny zapis tego, jak doświad­cza Powsta­nia ktoś, w kim rezo­nu­je ono tym moc­niej, im bar­dziej nie brał on w nim udzia­łu.

24. To, co napi­sa­łem pod koniec poprzed­nie­go zda­nia – że inten­syw­ność doświad­cze­nia Powsta­nia w Palimp­se­ście wzra­sta pro­por­cjo­nal­nie do świa­do­mo­ści nie­moż­no­ści bycia świad­kiem Wyda­rze­nia – wyda­je mi się czymś waż­nym; czyż nie na tym opie­ra się wszel­kie dys­kur­syw­ne prze­pra­co­wy­wa­nie utra­ty – na pró­bie zaga­da­nia pust­ki, na two­rze­niu języ­ko­wych namia­stek obec­no­ści i uczest­nic­twa?

25. Naj­pro­ściej było­by posta­wić dia­gno­zę, że tak prze­pra­co­wy­wa­ne Powsta­nie jest obiek­tem żało­by – czy­li stra­tą kon­kret­ną, moż­li­wą do spre­cy­zo­wa­nia; nie mam takiej pew­no­ści – jest raczej tak, że nie­obec­ne doświad­cze­nie Powsta­nia jako zaświad­czo­ne­go Wyda­rze­nia potwor­nie­je z każ­dą kolej­ną pró­bą dys­kur­sy­wi­za­cji, że jesz­cze jed­no, i następ­ne, i jesz­cze kolej­ne zda­nie tyl­ko odsła­nia nowe poła­cie bra­ku, dal­sze pokła­dy nie­moż­no­ści satys­fak­cjo­nu­ją­ce­go opi­sa­nia.

26. Być może to wpływ dzi­siej­sze­go dnia (czy­li świę­ta Mat­ki Boskiej Czę­sto­chow­skiej), ale kusi mnie, by spoj­rzeć na Palimp­sest jako na zapis obłą­kań­czej modli­twy – przy czym nie cho­dzi oczy­wi­ście o to, że Wiśniew­ski kie­ru­je się z jakąś kon­kret­ną inten­cją do jakiejś okre­ślo­nej instan­cji meta­fi­zycz­nej, raczej o to, że uru­cho­mio­ny przez tę książ­kę (modli­tew­nik?) poten­cjał języ­ko­wy wyra­sta z wia­ry w moż­li­wość zbu­do­wa­nia real­nej (choć wid­mo­wej) wspól­no­ty ze zmar­ły­mi ludź­mi, z roz­strze­la­ny­mi ide­ami, z obró­co­nym w cmen­ta­rzy­sko mia­stem.

27. Gdy­by chcieć opi­sać modli­twę jaki­miś dopre­cy­zo­wu­ją­cy­mi okre­śle­nia­mi (czy­li taki­mi, któ­re pozwa­la­ją wyod­ręb­nić modli­twę spo­śród wszyst­kich innych form użyt­ko­wa­nia języ­ka), to z pew­no­ścią nale­ża­ło­by użyć pojęć takich, jak choć­by żar­li­wość i zaan­ga­żo­wa­nie – modli­twa wte­dy reali­zu­je swój cel (a celem tym jest nawią­za­nie rela­cji z trans­cen­dent­nym innym), kie­dy jest zaan­ga­żo­wa­na i żar­li­wa: w prze­ciw­nym wypad­ku mamy do czy­nie­nia wyłącz­nie z kle­pa­niem pew­nych usta­lo­nych for­muł; z tego punk­tu widze­nia Palimp­sest Powsta­nie jest modli­twą wła­śnie, bo nie ma tu nic, co wobec Powsta­nia pozo­sta­wa­ło­by obo­jęt­ne.

28. A jeśli nawet nie wprost modli­twa, to pra­wie na pew­no co naj­mniej rytu­al­na for­mu­ła, magicz­na inkan­ta­cja, inwo­ka­cja z rytu­ału Dzia­dów; ten języ­ko­wo-magicz­ny ruch zapo­wia­da już mot­to, prze­pięk­na kwe­stia z Sie­kie­re­za­dy Edwar­da Sta­chu­ry, dia­log mię­dzy Micha­łem Kąt­nym a Jan­kiem Pra­de­rą, w któ­rej Michał pyta Jan­ka, osa­czo­ne­go przez zady­mia­rzy na zaba­wie w remi­zie, czy „zawo­łać naszych chło­pa­ków” – póź­niej dopie­ro oka­że się, że Kąt­ny miał na myśli rów­nież „chło­pa­ków” z powstań; fina­łu roz­mo­wy nie ma u Wiśniew­skie­go, choć powi­nien być (może zresz­tą jest – tak jak Powsta­nie, któ­re jest tym bar­dziej, im bar­dziej go nie ma): Pra­de­ra kon­klu­du­je, że gdy­by wszyst­kie „nasze chło­pa­ki” sta­wi­ły się na mor­do­bit­ne Dzia­dy w remi­zie, to zebra­ła­by się „wiel­ka pięk­na armia duchów”.

29. Dziś głów­nie prze­pi­su­ję to, co przez ostat­nich pięć dni pisa­łem u stóp Gor­ców – a pisa­łem ręcz­nie, co robię ostat­nio coraz rza­dziej i co przy­cho­dzi mi z coraz więk­szym tru­dem; potrze­bo­wa­łem rady­kal­nej zmia­ny meto­dy zapi­su, by dźwi­gnąć zada­ną sobie sadha­nę pisa­nia sześć­dzie­się­ciu trzech zdań przez sześć­dzie­siąt trzy dni, któ­ra to sadha­na coraz moc­niej mi cią­ży – ale też chcia­łem zba­dać, czy pisząc ręcz­nie, jakoś bar­dziej zbli­żę się do strasz­li­wej fizycz­no­ści, bru­tal­nej cie­le­sno­ści Powsta­nia; nie wiem, czy mi się uda­ło, nie wiem.

30. No wła­śnie – Wiśniew­ski pisze obra­za­mi (nie tyl­ko tym, co moż­na zoba­czyć; sta­ra się sły­szeć, czuć zapa­chy, doty­kać), ale też wciąż przy­po­mi­na nam o tym, że pisze się cia­łem: cia­łem wędru­ją­cym na Babią Górę i na Halę Góro­wą, cia­łem obo­la­łym po cało­noc­nym pisa­niu na pod­da­szu, cia­łem bawią­cym się z synem, cia­łem tra­cą­cym wzrok od wga­pia­nia się w fatal­ny druk, nie­wy­raź­ne mapy i świa­tło moni­to­ra; bo Palimp­sest przy­wra­ca Powsta­niu jego cie­le­sność i mate­rial­ność – tak czę­sto roz­my­wa­ne w Wiel­kich Opo­wie­ściach o Wyda­rze­niu, wekslo­wa­ne na meta­fi­zy­kę i ide­olo­gię (pamię­tam, jak w Muzeum Powsta­nia War­szaw­skie­go wsze­dłem do takie­go niby kana­łu, któ­ry miał przy­po­mi­nać o tej może naj­bar­dziej suge­styw­nej czę­ści powstań­czej legen­dy – idąc po suchym, czy­stym beto­nie, mia­łem wra­że­nie kary­ka­tu­ral­ne­go nad­uży­cia: jeśli to miał być kanał taki, jaki zna­my choć­by z fil­mu Waj­dy, to ktoś powi­nien wpu­ścić tu szczu­ry i roz­py­lić jak naj­moc­niej­szy odór gów­na, powin­no się tędy iść po pas w brud­nej wodzie, w cał­ko­wi­tym mro­ku gubić się w labi­ryn­cie bez dostar­czo­nej przez Muzeum mapy…).

31. W rocz­ni­cę poro­zu­mień sierp­nio­wych pol­ski rząd roz­po­czął pro­ce­du­rę wpro­wa­dza­nia sta­nu wyjąt­ko­we­go na gra­ni­cy pol­sko-bia­ło­ru­skiej, cóż za wymow­ny i jed­no­cze­śnie ponu­ry sym­bol: przez pół­to­ra roku nie dało się wpro­wa­dzić sta­nu wyjąt­ko­we­go, by legal­nie pomóc w zwal­cza­niu pan­de­mii, któ­ra kosz­to­wa­ła życie kil­ka­dzie­siąt tysię­cy Pola­ków, a od ręki wpro­wa­dza się go, by chro­nić się przed trzy­dziest­ką koczu­ją­cych na gra­ni­cy uchodź­ców – ale pomi­ja­jąc to (i jesz­cze kil­ka innych waż­nych rze­czy), mdło­ści ogar­nia­ją, gdy słu­cha się ofi­cjal­nej poli­tycz­nej reto­ry­ki na tę oko­licz­ność: o woj­nie, o boha­ter­stwie Stra­ży Gra­nicz­nej, o nie­złom­nej obro­nie gra­nic, o tym, że znów nie odda­my bez wal­ki ani guzi­ka – tak oto speł­nia się naj­bar­dziej kosz­mar­ne dzie­dzic­two Powsta­nia, reali­zu­je jego wam­pi­rzy poca­łu­nek: bo Powsta­nie zmie­nio­ne w fetysz, w wyda­rze­nie zało­ży­ciel­skie, w para­dyg­mat patrio­ty­zmu, każe poszu­ki­wać każ­dej moż­li­wej oka­zji, by zostać Powstań­cem; dzie­je się wszyst­ko to, przed czym wywrza­sku­je ostrze­że­nie każ­da stro­na Palimp­se­stu.

32. Bo – powta­rzam – Wiśniew­ski chce się upo­rać z demo­nem Powsta­nia; owszem, chce Powsta­niu (roz­bi­te­mu na to, co jed­nost­ko­we, ludz­kie, mate­rial­ne i cie­le­sne) oddać należ­ny mu hołd, ale jed­no­cze­śnie widzi, jak destruk­cyj­ny poten­cjał nie­sie ze sobą myśle­nie, że Powsta­nie jest Wyda­rze­niem para­dyg­ma­tycz­nym dla dzi­siej­szej pol­skiej kon­dy­cji, jak bez­li­to­śnie wpy­cha nas w ramy okrut­nej kary­ka­tu­ry, jak bar­dzo przy­mu­sza do cho­ro­bli­we­go poszu­ki­wa­nia koniecz­no­ści spraw­dza­nia się w fan­ta­zma­tycz­nej wojen­nej potrze­bie, roz­bu­dza­jąc w nas per­wer­syj­ne fascy­na­cje masa­krą; i przy­cho­dzą mi do gło­wy (nie pierw­szy raz; zawsze, ile­kroć piszę coś o Powsta­niu, odczu­wam impe­ra­tyw się­ga­nia po ten sam cytat) sło­wa Miro­na Bia­ło­szew­skie­go – ale nie z Pamięt­ni­ka z powsta­nia war­szaw­skie­go, tym razem nie, tym razem z Taj­ne­go dzien­ni­ka; swo­ista koda do Pamięt­ni­ka, tyleż krót­ki, co prze­raź­li­wy dowód na to, że trau­my powstań­czej było w Bia­ło­szew­skim o wie­le wię­cej, niż mogło­by się (nawet po zawsze trau­ma­ty­zu­ją­cej lek­tu­rze Pamięt­ni­ka) wyda­wać.

33. Nie mogę wprost zacy­to­wać, bo naru­szył­bym narzu­co­ną sobie regu­łę jed­noz­da­nio­wo­ści – więc będzie para­fra­za; Bia­ło­szew­ski zaczy­na od tego, że kie­dy tyl­ko jest mu gorzej, dosta­je się pod pano­wa­nie pod­świa­do­mo­ści – i niby nic w tym odkryw­cze­go, ale dalej autor Zawa­łu ukon­kret­nia, że tym, co jest w jego pod­świa­do­mo­ści naj­mrocz­niej­sze, co sta­no­wi sumę wszyst­kich lęków – jest Powsta­nie War­szaw­skie; i koń­czy naj­moc­niej­szym oskar­że­niem: „kie­dy będę umie­rał, w mali­gnie może mnie dopaść sen, że ginę w powsta­niu”; bo – jak stwier­dza zda­nie wcze­śniej – „to, że powsta­nie prze­ży­łem, to jesz­cze nie wyklu­cza tego, że w powsta­nie mogę zgi­nąć”.

34. Dia­gno­za Miro­na jest więc nastę­pu­ją­ca: Powsta­nie (a ści­ślej – wstrząs, jakim było Powsta­nie dla war­szaw­skie­go cywi­la; tru­izmem było­by przy­po­mi­nać, że taki wła­śnie, poli­tycz­nie skraj­nie nie­po­praw­ny punkt widze­nia jest jądrem feno­me­nu Pamięt­ni­ka) to doświad­cze­nie deter­mi­nu­ją­ce, naj­głęb­sza trau­ma, hip­no­ty­zu­ją­ce oczy węża, odro­czo­ny wyrok śmier­ci (taki, o jakim mówi Józe­fo­wi K. napo­tka­ny w kate­drze ksiądz z przed­ostat­nie­go roz­dzia­łu Pro­ce­su, ale też taki, któ­ry cią­żyć będzie na Win­sto­nie zwol­nio­nym przez O’Briana z kaza­ma­tów Mini­pa­xu); Wiśniew­ski pró­bu­je pozba­wić Powsta­nie tej destruk­cyj­nej siły, włą­cza­jąc je w same­go sie­bie na wła­snych pra­wach (Ged nazwał cień Gedem i dopie­ro wte­dy świa­tło i ciem­ność sta­ły się jed­no­ścią), tym­cza­sem poli­ty­cy par­tii rzą­dzą­cej Pol­ską tak dłu­go bawi­li się (niczym arche­ty­picz­ni ucznio­wie czar­no­księż­ni­ka) w powstań­czą gru­pę rekon­struk­cyj­ną, że nawet nie zauwa­ży­li, iż pró­bu­ją insce­ni­zo­wać Powsta­nie, zaj­mu­jąc w isto­cie miej­sce po dru­giej stro­nie fan­ta­zma­tycz­nej powstań­czej bary­ka­dy.