Kartoteka 25: Wiersze (17)
Karol Maliszewski
Strona cyklu
Kartoteka 25: WierszeKarol Maliszewski
Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.
Bianka Rolando
Warkocz Bereniki
Muszę się pospieszyć i w końcu sfotografować te okna
zakurzone, naprzeciwko, w brudnej kamienicy, pustostan
Nikt tam nie mieszka od lat, spadek, zaniedbane sprawy
Muszę sfotografować te szklane klisze, szarość, ich urodzaj
Jest w ramie aluminiowa żaluzja-gilotyna, są tam też stelle
Przyklejone do szyby papierowe gwiazdy i czarny płomień
Po przekątnej trzy, obok też trzy (kto by mi uwierzył)
różne zakończenia, wielkości, światłoczułe wycinanki
W drugim oknie są trzy kolejne, jest też lusterko na sznurku
kto wiesza takie w oknie? (zupełnie niezrozumiały przekaz?)
I zawiązuje się hałas, zaczynają generalny remont kamienicy
Robotnicy piętro wyżej już zaczęli, ostatnie porządki, widzę ich
znudzeni plują gdzie popadnie, przychodzą strażnicy, dozorcy
Wiem, znajdą je, i za chwilę wyrzucą stare okna na śmietnik
a z nimi mój kawałek nieba, naprzeciw wychodzę z nie-pokoju
i znikam w ciemni wywołując w tobie początek wiersza
[z tomu Stelle, Stronie Śląskie 2019]
Obserwuję aktywność Bianki Rolando w internecie, widzę kolejne prace plastyczne i fotograficzne. Dlatego zupełnie nie dziwi mnie komunikat w stylu „Muszę się pospieszyć i w końcu sfotografować te okna”. On pozwala na utożsamienie pewnej psychofizycznej całości z głosem mówiącym w wierszu, a może nawet z autorką. Po co właściwie ocalamy, po co chcemy ocalać stare, zakurzone okna, które za chwilę zostaną wyrwane i zniszczone przez robotników? Nie wiem. Jest w nas jakaś tęsknota? Lęk przed utratą? Czego? Nie chodzi tylko o mechaniczne kolekcjonowanie. To sięga głębiej. U Rolando o wiele głębiej. Ileż ona widzi odcieni zatracenia, ile możliwości uratowania „starych klisz”. Tak, te dwa okna w pustostanie są dla niej jak klisze. Teraz musi je tylko „wywołać”. Zaprasza nas do ciemni. I wychodzi z niej zwycięska. Wywołała coś sobie, wywołała w nas. Naprawdę widzę ten „kawałek nieba”.
Robert Rybicki
Rzęch
języka, poswarki
kochanologów, echa
zamierzchłych komunikatów, że
wygnałem pająka liściem mięty, albo
Kasia obnażyła różowe pięty, nie
prowadzą ani do niedzieli, ani
do łodyżątek rukoli czy akmelii;
w jaskini rewolucja: erectus przeciągnął
sznurek konopny przez jedną dziurkę w nosie
i wyciągnął drugą, co wzbudziło powszechny
śmiech: interferencja ludzkich głosów wśród
stalaktytów i nietoperzowych pisków gnije
w śmietniku pamięci, twardy dysk zmiękł.
I na tym rzęchu języka muszę się wspinać do poezji
jak kolejką wysokogórską na grań!
Gdy wiersz niczym się nie różni od zupy.
Gdy popularność domorosłych kucharzy
przebija kabareciarzy, sława pospolita
jak grzebanie wykałaczką w zgorzeli.
W małżowinie nosa mości się koza.
Nosz panie! Taka fraza! Zajebioza!
Pozdrawia was życie, które zabiera czas.
[z tomu Pogo głosek, Stronie Śląskie 2019]
Zrozumiałem, że wiersz powinien różnić się od zupy, a poeta to nie rozchwytywany przez wszystkie stacje telewizyjne magik od gotowania na wizji. To ktoś poza układem popularności, sławy, prostego wynikania zysków i strat. Samotny ryzykant, wspinacz ze wzrokiem wbitym w grań. Język, który ma do dyspozycji, raczej mu w tym nie pomaga. Jest kulą u nogi, „rzęchem”. Tak naprawdę zawarty w nim bezwład, ciężar „zamierzchłych komunikatów” ściąga skalnego odludka w dół. Jak trudno o wzlot… Mimo to Rybicki próbuje. Kolejny raz od nowa z furią, wściekłością, szyderstwem. Ekspresja buntu ważniejsza od możliwości przypodobania się komentatorem, „kochanologom” wszelkiej maści. Ekspresję zniesmaczenia, a nieraz nawet pogardy, rzuca nam w twarz ktoś, kto patrzy w stronę życia, a nie teatrzyku (kabaretu) określającego się mianem poezji.
Konrad Góra
Przez frontowe okno 2
Ogłuszany, patrzę przez Odrę, przez gówniane,
coraz gęstsze feerie, jak chudy, rozczochrany facet
wjeżdża rowerem z doczepionym wózkiem na nowo
wybudowane strzeżone osiedle i pakuje płytę wiórową
z obrzmiałych mrozem mebli bodzio,
jest za duża, toteż łamie ją nogami,
zakłada o krawężnik i skacze po niej,
nikt mu nie jest niemiły, bo to sylwester i wszyscy są pijani,
biją petardami w ziemię, rzekę i niebo, i dokładnie teraz
przypomina mi się, że od dzieciństwa nienawidziłem
idiotycznego powiedzenia Traktować kogoś jak powietrze,
i pytam go oczami przez siedemdziesiąt metrów
huku, wrzasku, nonsensu:
– Macie tam jakieś powietrze? – i widzę, jak odpowiada mi
gwałtownymi ruchami kończyn i bioder: – Mamy,
dwa.
Jedno wysoko pełne korytarzy drugie
pod ziemią w ścieżkach kretów których
nie możemy
nazywać już korytarzami żeby nie mącić
dzieciom
w głowach i jeszcze
szybciej dociera do mnie moja głupota,
bo nawet nie wiem, czy w Syrii są krety,
ale krety chyba są wszędzie, może Kanał Sueski
odciął od siebie podgatunki, skoro
udało mu się to z ludźmi, i widzę, jak ktoś
krzyczy do niego przez balkon i zrzuca
mu zgrzewkę, i idę do niego, a on
jedzie do mnie i ustępuję mu drogi w wejściu na
Mosty Warszawskie, wracam na ten nowszy, a
on wjeżdża na starszy, bo ja idę w sylwestra 2018/19,
a on jedzie w sylwestra 2003/4, kiedy drugiego mostu jeszcze
nie było, na skłot przy Kromera, do mnie,
do pokoju,
przez kuchnię i gościnny.
[z tomu Kalendarz majów, Stronie Śląskie 2019]
Jeżeli piszący wiersz wie, co to „płyta wiórowa”, to nie jest przeciętnym „uduchowionym” poetą. Wyrasta ponad humanistyczną czy polonistyczną przeciętność i najwyraźniej jest raczej „umateriowionym” twórcą, spotykającym się na co dzień z narzędziami, odpadami, środkami transportu, przemieszczającym się w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia, zebrania, sprzedania, a przy okazji opisania. Idzie i opisuje. Tym razem faceta, który jawi mu się niczym jakiś uchodźca. A któremu tylko na chwilę „nikt nie jest niemiły”, „bo to sylwester i wszyscy są pijani”. Gdyby byli trzeźwi, pogoniliby go psami, wezwali policję. Niczego do palenia by tu nie uzbierał, a tam w domu pewnie czekają zmarznięte dzieci. I tu pojawiają się w domyśle trzy kategorie: dom, skłot i coś jeszcze. „Chudy, rozczochrany facet” kojarzy mi się z trzecią opcją. Poecie też tak się kojarzy, w związku z czym solidaryzuje się z nim, współodczuwa, oburza się, że go nie widzimy, traktujemy jak powietrze. „Frontowe okno” poety zawsze będzie otwarte na takie widoki. W imię społecznie dociekliwego widzenia, ale i walki. Bo to przecież zapis z frontu.