utwory / premiera w sieci z Połowu

Fale

Kinga Ludwik

Premierowy zestaw opowiadań Fale Kingi Ludwik. Wyróżnienie w ramach projektu „Połów prozatorski 2021”.

Fale

Na klat­ce spo­tkał sąsia­da spod piąt­ki. Kie­dy mija­li się na wąskich scho­dach, odgło­sy ich kro­ków zwie­lo­krot­ni­ły się i splą­ta­ły tak, że jesz­cze na pię­trze sły­szał nik­ną­ce echo. Tam też poczuł deli­kat­ne ćmie­nie w gło­wie – pierw­szą i nie­za­wod­ną zapo­wiedź nad­cho­dzą­ce­go ata­ku. Moc­niej niż zwy­kle draż­ni­ła go kwa­śna woń zwil­got­nia­łych rupie­ci, któ­ry­mi zasta­wio­ny był kory­tarz: sta­re­go stoł­ka, donicz­ki z gni­ją­cym fiku­sem, scho­dzo­nych butów pię­trzą­cych się pod drzwia­mi. Szedł szyb­ko, czuł się nie­swo­jo, był odsło­nię­ty. Sta­rał się omi­jać wzro­kiem juda­sze w drzwiach. Zawsze koja­rzy­ły mu się z cyklo­pa­mi, dale­ki­mi krew­ny­mi głod­ne­go Poli­fe­ma. Im dłu­żej na nie patrzył, tym bar­dziej ogrom­nia­ły – dziu­ry w drzwiach, przez któ­re coś się może wedrzeć do miesz­kań lub z nich wysko­czyć. W jego miesz­ka­niu też był judasz – godził się na tę lukę przy wej­ściu, wolał to niż śle­po­tę.

Począt­ko­wo wyda­wa­ło mu się, że w domu jest cicho, jed­nak kie­dy już zdjął buty, dotar­ło do nie­go jed­no­staj­ne tyka­nie zega­ra, bucze­nie lodów­ki i coś jesz­cze – jakiś mono­ton­ny dźwięk na gra­ni­cy słu­chu. Ćmie­nie w gło­wie nie ustę­po­wa­ło, wręcz prze­ciw­nie, sta­wa­ło się coraz wyraź­niej­sze. Zerwał z twa­rzy masecz­kę i w koń­cu mógł oddy­chać. Na szczę­ście nie czuł już zapa­chu kory­ta­rza, lecz dusz­ną, ole­istą, nie­co słod­ka­wą woń – woń, jaką ma każ­de miesz­ka­nie i któ­rą czu­ją goście oraz domow­ni­cy chwi­lę po wej­ściu.

Żona z cór­ką sie­dzia­ły w kuch­ni. Nie­chęt­nie, jed­nak zaj­rzał, by mach­nąć im ręką i wziąć szklan­kę wody. Powi­ta­ły go takim samym, prze­cią­głym spoj­rze­niem.
Czuł, że gło­wa robi się coraz cięż­sza i jak gdy­by nie­po­ręcz­na. Nagła ciem­ność salo­nu ośle­pi­ła go, przed ocza­mi zawi­ro­wa­ły mu bia­łe i czer­wo­ne plam­ki. Zasło­nił okna, zapa­lił mniej­szą lamp­kę. Prze­strzeń zamknę­ła się w nie­wiel­kim krę­gu świa­tła, obej­mu­ją­cym czer­wo­ną kana­pę, sto­lik, samą lamp­kę i róg komo­dy z książ­ka­mi. Resz­tę poże­rał mrok. Miał wra­że­nie, że przed­mio­ty ogrom­nie­ją, zbli­ża­ją się do sie­bie, defor­mu­ją prze­strzeń. Zro­bi­ło mu się dusz­niej, chciał otwo­rzyć okno, ale pomy­ślał o sinym powie­trzu na dwo­rze. Usiadł, cho­wa­jąc twarz w dło­niach i zaczął koły­sać się uspa­ka­ja­ją­co. Sły­szał szep­ty z kuch­ni, prze­dzie­ra­ły się przez drzwi, choć nie roz­róż­niał słów. Lodów­ka bucza­ła coraz gło­śniej – dźwięk nara­stał, powo­li wypeł­nia­jąc całe jego uszy, gło­wę i oczy, uci­ska­jąc skro­nie i wier­cąc nad nosem. To prze­cież nie pierw­szy raz, spo­koj­nie, spo­koj­nie, spo­koj…

– Skur­wy­sy­ny, zno­wu – wychryp­tał zdła­wio­nym gło­sem w kie­run­ku nie­wi­docz­nych ścian – Chu­je, nie uda wam się.

I jesz­cze raz i jesz­cze, tam i z powro­tem, moc­niej­szy wdech, kie­dy wychy­lał się do tyłu. Czuł, jak powie­trze pul­su­je wraz z jego skro­nia­mi. Lodów­ka war­cza­ła i rzę­zi­ła. Nie był taki pewien, czy im się nie uda. Zaci­skał zęby tak moc­no, że czuł, jak się ugi­na­ją, lecz nagle ból zaczął odpły­wać – fala­mi, powo­li. Ostroż­nie roz­pro­sto­wał koń­czy­ny, ale nie ruszył się z kana­py. Krąg świa­tła był mały, cia­sny, nie ufał sobie na tyle, by się z nie­go ruszyć. Nagle usły­szał to sło­wo – nie imię, ale sło­wo-znak: „ojciec”. „Ojcem” był i dla cór­ki i dla żony, mężem prze­stał być lata temu, a praw­dzi­we imię stra­cił jesz­cze przed tym wszyst­kim.

Zdał sobie spra­wę, że już nie szep­czą. Cór­ka mówi­ła ner­wo­wo, jej wyso­kie tony nie­przy­jem­nie wibro­wa­ły w uszach. Głos żony był niż­szy, spo­koj­ny, prze­cią­ga­ła nie­któ­re samo­gło­ski. Było w tym coś iry­tu­ją­ce­go.

– … inte­re­so­wa­ły waha­deł­ka i żyły wod­ne. Dzi­siaj jest to. Przej­dzie.

Poczuł rosną­cą w gar­dle gulę. Męż­czy­zna, któ­ry mijał go na scho­dach, sąsie­dzi i ich wizje­ry, ludzie z tele­wi­zji, a dziś jego żona i cór­ka – wszy­scy patrzy­li na nie­go tym samym, uważ­nym, nie­ru­cho­mym wzro­kiem.

– Ludzie mają węże w gło­wach – pomy­ślał – Coraz wię­cej ich, wiją się coraz szyb­ciej i roz­pacz­li­wiej, jak­by chcia­ły wyjść. I wycho­dzą, wcią­ga­ją wszyst­kich w spi­sek.

Znów poczuł się bar­dzo mały i odsło­nię­ty na tej czer­wo­nej kana­pie. Widział, jak ciem­ność drża­ła, roz­ma­zu­jąc się na gra­ni­cy świa­tła. W ustach czuł coś słod­kie­go, chy­ba krew. Pod­czas ata­ku musiał sobie prze­gryźć język. Krew pach­nia­ła rdzą i sma­ko­wa­ła jak mone­ta. Wra­że­nie było tak sil­ne, ze nie­mal poczuł zgru­bie­nie pod języ­kiem, jak­by rze­czy­wi­ście wło­żył do ust pię­cio­zło­tów­kę. Coś brzdęk­nę­ło w kuch­ni – odwró­cił się gwał­tow­nie i to był błąd, bo ból znów poto­czył się po jego mózgu roz­bły­skiem bia­łe­go świa­tła, wdarł się pod powie­ki, momen­tal­nie go ośle­pia­jąc. Zno­wu zabra­kło mu tchu i zwi­nął się w kłę­bek. Czuł, jak zewsząd bom­bar­du­ją go nie­wi­dzial­ne pro­mie­nie, jak wyła­do­wa­nia elek­trycz­ne ska­czą po jego cie­le. Zegar tykał mono­ton­nie i bar­dzo gło­śno, podob­nie do echa kro­ków na scho­dach.

Kie­dy wszyst­ko się uspo­ko­iło, spoj­rzał za okno. Było ciem­no, ale wie­dział, że on tam jest – maszt, wycią­gnię­ty w nie­bo jak palec olbrzy­ma.


Wąż

Pach­nia­ło lasem. Sta­ra­łem się na tym sku­pić.

– Zabierz ją stam­tąd – prze­rwa­ła mil­cze­nie Beata. Spoj­rza­łem na nią. Pró­bo­wa­ła ukryć drże­nie ramion, cia­śniej otu­la­jąc się swe­trem, ale zdra­dza­ły ją zaci­śnię­te usta. Była na gra­ni­cy pła­czu. Nie współ­czu­łem jej, w tym zim­nie wytra­ci­łem już wszyst­kie cie­płe uczu­cia.

– Sama sobie ją zabierz. To two­ja cór­ka – wark­ną­łem w jej stro­nę, ale nie spoj­rza­łem jej w oczy. Jeże­li to zro­bię, zacznie­my na sie­bie krzy­czeć. Mia­łem już dość.

– A two­ja nie? – pod­nio­sła głos. Chcia­ła powie­dzieć coś jesz­cze, ale prze­rwa­łem jej.

– Dobra, moja też. Moja, jasne?

Odwró­ci­łem się i szyb­ko, zanim jesz­cze zdą­ży­łem się roz­my­ślić, ruszy­łem w kie­run­ku wia­ty, pod któ­rą sie­dzia­ła moja cór­ka. Pod noga­mi chrzę­ści­ły mi szysz­ki i małe gałąz­ki. Las pach­niał. Zatrzy­ma­łem się kil­ka metrów od zada­sze­nia. Maja od dzie­się­ciu minut tkwi­ła w tej samej pozy­cji – sie­dzia­ła na ław­ce głę­bo­ko pochy­lo­na, obser­wu­jąc coś na zie­mi. Mia­ła na sobie cie­płe buty, dżin­sy i jesien­ny płasz­czyk, ale było wil­got­no i wie­dzia­łem, że zaraz zacznie mar­z­nąć.

– Maja, chodź – sta­ra­łem się zabrzmieć łagod­nie. Wycią­gną­łem do niej dłoń.

Oczy­wi­ście nie ruszy­ła się, nawet nie drgnę­ła jej powie­ka, jak­by wca­le mnie nie sły­sza­ła. Chcia­łem podejść bli­żej, by zła­pać ją za rękę, ale wte­dy coś poru­szy­ło się w tra­wie, na któ­rą patrzy­ła moja cór­ka. Odsko­czy­łem machi­nal­nie i, prze­kli­na­jąc się w duchu, wró­ci­łem do Beaty.

– I co?

– Nie reagu­je.

– Nadal tam jest?

– Tak – wes­tchną­łem. – Chy­ba tak.

Odchy­li­ła gło­wę do tyłu i głę­bo­ko wes­tchnę­ła – Kur­wa, no zrób coś, ona tam nie może sie­dzieć…

– A co two­im zda­niem powi­nie­nem zro­bić?! – prze­rwa­łem jej gwał­tow­nie – No co, słu­cham? Albo nie, ty słu­chaj: sama tam idź i ją zabierz. Tyle gadasz o auto­ry­te­cie rodzi­ca, to teraz z nie­go sko­rzy­staj!

Spoj­rza­ła na mnie z ura­zą, jak­bym ją opluł. A może rze­czy­wi­ście tak myśla­ła, była prze­wraż­li­wio­na na punk­cie swo­ich metod wycho­waw­czych.

– Wiesz prze­cież, że się boję.

– Wiesz co? Ja też się boję! Boję się, a i tak tam pola­złem. To ty sto­isz tutaj i mną dyry­gu­jesz z dale­ka, jak jakimś zdal­nym samo­cho­dzi­kiem! – mówi­łem coraz gło­śniej – No sor­ry, nie zadzia­ła­ło, może teraz prze­stań mieć w dupie wła­sne dziec­ko i sama ją zabierz!

W nagłej ciszy drze­wa hucza­ły ogłu­sza­ją­co. A może to była krew w moim mózgu. Czu­łem, jak ze wście­kło­ści wytrzesz­czam na nią oczy, i dopie­ro po chwi­li zauwa­ży­łem, że prze­sa­dzi­łem. Twarz mojej żony zro­bi­ła się pąso­wo­czer­wo­na.

– Mam w dupie?! A kto z nią, kur­wa, jeź­dzi na te wszyst­kie zaję­cia?! Kto dba, żeby mówi­ło, cho­dzi­ło, żeby, cho­le­ra, nie wypa­da­ło jej jedze­nie z gęby, kie­dy prze­żu­wa? To ty – wyce­lo­wa­ła we mnie oskar­ży­ciel­sko palec – jedziesz sobie do pra­cy na osiem godzin i masz wszyst­ko w dupie!

– Muszę zara…– zaczą­łem

– Nie prze­ry­waj mi! – wrza­snę­ła. – W tygo­dniu się nie odzy­wam, potrze­bu­je­my kasy, ale jeden, jeden pier­do­lo­ny week­end! – wcią­gną­łem powie­trze, gotów zri­po­sto­wać, ale uprze­dzi­ła mnie. – Jeden week­end mógł­byś być ojcem i się nią zająć!

– Jestem tyl­ko czło­wie­kiem! – nie wytrzy­ma­łem. Mój krzyk roz­niósł się echem po lesie. Beata świ­dro­wa­ła mnie wzro­kiem. Chcia­łem jej wytłu­ma­czyć, że pra­cu­ję przez cały tydzień i chciał­bym mieć jeden dzień dla sie­bie, żeby odpo­cząć, żeby mieć czas, żeby w koń­cu poczuć się ina­czej niż maszyn­ka do zara­bia­nia pie­nię­dzy. Teraz to nie mia­ło już sen­su, widzia­łem, że moja żona szy­ku­je się do fron­tal­ne­go ata­ku i wszel­kie argu­men­ty są tu zbęd­ne.

– A ja nie jestem czło­wie­kiem? – zapy­ta­ła nie­spo­dzie­wa­nie cicho. Zawsze oba­wia­łem się tego tonu i tej pozy­cji, któ­rą przy­bra­ła: sku­pio­na w sobie, odchy­lo­na do tyłu, jak­by kumu­lo­wa­ła siłę. Jak żmi­ja przed ata­kiem. Ale ja też mia­łem już dość i też byłem zmę­czo­ny tym, że wszyst­ko, co robię, było źle. Tym bar­dziej że to nie moja wina.

– Mogłaś roz­wią­zać to ina­czej – rzu­ci­łem. Nigdy wcze­śniej tego nie mówi­łem, ale obo­je wie­dzie­li­śmy, że ta myśl krą­ży pomię­dzy nami. Odpły­wa, kie­dy jest w mia­rę dobrze, wra­ca, gdy zaczy­na­ją się pro­ble­my. Jak fale przy­pły­wu. Teraz w koń­cu przy­pływ zato­pił cały las.

Beata dłu­go patrzy­ła na mnie w mil­cze­niu. W koń­cu zapy­ta­ła, tak cicho, że led­wie dosły­sza­łem:

– Co roz­wią­zać?

Nie chcia­łem tego mówić. Tak bar­dzo nie chcia­łem powie­dzieć tego na głos.
Cof­nę­ła się o kil­ka kro­ków.

– Roz­wią­zać?

– Beata – zaczą­łem i pró­bo­wa­łem do niej podejść, ale cof­nę­ła się, krę­cąc gło­wą – Beata, co ona teraz rozu­mie? Tyle, co – zawa­ha­łem się, szu­ka­jąc moż­li­wie naj­de­li­kat­niej­sze­go porów­na­nia – tyle, co wró­bel. Je, pije, coś sobie mam­ro­cze. Ale nigdy nie będzie taka jak ty czy ja, nigdy…

– Roz­wią­zać? – powtó­rzy­ła twar­do – A skąd mia­łam wie­dzieć, że będzie taka? To w two­jej rodzi­nie były wady!

Zmro­zi­ło mnie. To była myśl, któ­rej sta­ra­li­śmy się nie myśleć. To prze­mil­cze­nia cemen­to­wa­ły nasze mał­żeń­stwo.

– Twier­dzisz, że to moja wina – mówi­łem przez zaci­śnię­te gar­dło. – I dla­te­go nie mogę mieć nor­mal­ne­go życia?

Nie byłem pewien, czy sko­wyt, któ­ry z sie­bie wyda­ła, bli­żej był śmie­chu czy łka­nia.

– Bo ja mam nor­mal­ne życie! Bo ja nie chcia­łam tego bia­łe­go dom­ku i wspa­nia­łej rodzi­ny, o któ­rej wte­dy opo­wia­da­łeś! Codzien­nie myślę, jak to by było, gdy­bym wie­dzia­ła. To nie jest tak, że mia­łam wybór! – wzię­ła głę­bo­ki wdech i mia­ła już coś dodać, ale nagle zesztyw­nia­ła. Wbi­ła spoj­rze­nie w coś za moimi ple­ca­mi. Z oczu nadal kapa­ły jej łzy.

Odwró­ci­łem się powo­li. Drze­wa szu­mia­ły nie­mi­ło­sier­nie.

Za mną sta­ła Maja. Uśmiech­nię­ta wska­zy­wa­ła na wia­tę i bez­gło­śnie poru­sza­ła usta­mi. W koń­cu uda­ło jej się wyar­ty­ku­ło­wać:

– Tam wąż!

O autorze

Kinga Ludwik

pisze o sprawach przykrych i zabawnych. Zawodowo zajmuje się PR-em, choć sobie samej PR robi raczej czarny. Redaguje, zajmuje się social mediami, tworzy memy. Publikowała w „Stonerze”, laureatka warsztatów Góry Literatury 2020.