utwory / premiery w sieci

Kosmiczna Żabka

Barbara Sinica

Premierowy zestaw opowiadań Kosmiczna Żabka Barbary Sinicy. Wyróżnienie w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2021”.

Śni mi się, że mówisz. Patrzysz pro­sto w moje oczy, nie w bruz­dę pomię­dzy brwia­mi, tyl­ko swo­im pra­wym okiem w moje lewe oko, a lewym w pra­we i mówisz. Z two­ich ust wycho­dzą dym­ki, a w nich zda­nia z wiel­kiej lite­ry, prze­cin­ka­mi jak kla­mer­ki przy­trzy­mu­ją­ce pra­nie we wła­ści­wych miej­scach. I to ty jesteś pod­mio­tem w tych zda­niach, wszyst­ko jest o tobie, nawet tło tych dym­ków jest w krat­kę jak ze szkol­ne­go zeszy­tu. Mówisz w przej­rzy­stym, este­tycz­nym fon­cie, robo­to light. To jest tak – mówisz – jak­byś spa­da­ła, ale nie w dół, tyl­ko w górę, spa­da­ła w kosmos, w czerń, któ­rą roz­świe­tla cza­sem tyl­ko two­je odbi­cie w prze­la­tu­ją­cym odłam­ku znisz­czo­nej sate­li­ty, kosmicz­nym śmie­ciu. I te momen­ty są naj­gor­sze, bo przy­po­mi­na­ją ci, że żyjesz, że nie roz­pły­nę­łaś się w lodo­wa­tym mro­ku i pust­ce. Mówisz, że czu­jesz się tak, jak­byś sie­dzia­ła na dnie stud­ni tak głę­bo­kiej, że świa­teł­ko w górze jest wiel­ko­ści płat­ka łupie­żu i tak cia­snej, że musisz trzy­mać gło­wę nie­ru­cho­mo i patrzeć na ten poły­sku­ją­cy punk­cik. Albo że jesteś kawał­kiem mię­sa, któ­re ktoś ćwiar­tu­je na sto­le, powo­li, dzie­li na coraz mniej­sze kawał­ki w jaskra­wym świe­tle prze­my­sło­wej lam­py. Jesteś mię­sem z żywy­mi zakoń­cze­nia­mi ner­wo­wy­mi i będziesz ćwiar­to­wa­na w nie­skoń­czo­ność, bo zawsze znaj­dzie się kawa­łek, któ­ry moż­na podzie­lić na mniej­sze. Słu­cham cię i przez chwi­lę jest mi lek­ko. Bo sko­ro wiem, to mogę cię ura­to­wać, wycią­gnąć ze stud­ni, pozszy­wać, trzy­mać w ramio­nach tak dłu­go, aż obro­śniesz mną jak skó­rą.

A potem opo­wia­dam ci mój sen. Patrzysz w bruz­dę mię­dzy moimi brwia­mi i uśmie­chasz się tak, jak­by nie­wi­dzial­ne dło­nie nacią­ga­ły ci skó­rę wokół ust.– Chcia­ła­bym tak się czuć, mamo – mówisz.

Poka­zu­jesz Dzi­dzi­ja­dzi koniec inter­ne­tu.

Ja jestem Kosmicz­ną Żab­ką, czy ty lubisz mnie? Tak bar­dzo chcę, ja lubię cię! Kuma, kuma, kuma, kuma, czy lubisz mnie?

Dzi­dzia­ja­dzia prze­sta­je pła­kać i patrzy zafa­scy­no­wa­na, zie­lo­ny masz­ka­ro­nek tań­czy, umca umca. Ja patrzę na cie­bie. Pew­nie obie jeste­śmy Kosmicz­ny­mi Żab­ka­mi, tyl­ko ja zdo­ła­łam się jakoś przy­sto­so­wać do życia na Zie­mi.


Wrze­sień

Począ­tek roku szkol­ne­go, Kosmicz­na Żab­ka przy­po­mi­na mi, że wciąż nie ma okre­su. Uma­wiam się na tele­po­ra­dę z naszą lekar­ką rodzin­ną.

– Cór­ka już trze­ci mie­siąc nie ma mie­siącz­ki, chcia­ła­bym pro­sić o skie­ro­wa­nie na bada­nie tar­czy­cy.

– Hmmm… a czy zaczę­ła ostat­nio nosić luź­ne blu­zy? Inte­re­so­wać się goto­wa­niem?

Dziw­nie zacho­wy­wać przy jedze­niu?

– Tak, ale…

– To może być zabu­rze­nie odży­wia­nia. Zle­cę bada­nia, cho­ciaż tar­czy­ca aku­rat nie jest na nfz. Pro­szę też może pomy­śleć o psy­cho­lo­gu?

Wtf, zabu­rze­nia odży­wia­nia lol na pew­no nie. Czy pani wie, że ja mam prze­czy­ta­ne wszyst­kie juule i zali­czo­ne wszyst­kie warsz­ta­ty na temat rozu­mie­nia wszyst­kie­go w nasto­lat­ku?!?

To faza, na pew­no minie i wkrót­ce wró­ci­my do zama­wia­nia piz­zy XXL z „Piz­za XXL”!

Przy­po­mi­nam sobie swój nasto­let­ni „epi­zod ano­rek­tycz­ny”, jak to wyrzu­ci­łam przez okno sałat­kę z majo­ne­zem, i potem ten majo­nez kapał z para­pe­tu ludziom na gło­wy, haha, ale to było śmiesz­ne.

Idę opo­wie­dzieć Bor­su­ko­wi Mio­do­we­mu tę żenu­ją­cą histo­ryj­kę z życia rodzi­ca, może uda się roz­pu­ścić w hehesz­kach nara­sta­ją­cy strach, może jed­nak pozo­sta­nie­my w kon­wen­cji lek­kie­go kina fami­lij­ne­go. A Bor­suk patrzy na mnie dziw­nie, bez cie­nia uśmie­chu i mówi:

– A czy zauwa­ży­łaś, że dywa­nik spod prysz­ni­ca prze­su­nię­ty jest pod sedes? Mamo, mi się wyda­je, że ona rzy­ga po jedze­niu, i to chy­ba regu­lar­nie.

Majo­nez. Kapie w mojej gło­wie. Jest czar­ny, z jajek od kur z cho­wu klat­ko­we­go, musz­tar­dy i smo­ły. Prze­do­sta­je się z mózgu do nosa, spły­wa gar­dłem i osa­dza wewnątrz żołąd­ka.

Rano nad­sta­wiam uszu, cho­ciaż jest to trud­ne, bo Dzi­dzia­ja­dzia leży na mnie i poję­ku­je przez sen. Sły­szę sze­lest w kuch­ni, to Żab­ka! Wysu­wam się spod Dzi­dzi i bie­gnę, ale Żab­ka jest już w przed­po­ko­ju. Zja­dłam tro­chę płat­ków, mówi, muszę lecieć, mam spraw­dzian­te­st­pre­zen­ta­cję! Krzy­czę coś bez sen­su za odjeż­dża­ją­cą win­dą. W kuch­ni leży toreb­ka muesli, nie­na­ru­szo­na. Majo­nez prze­le­wa mi się w żołąd­ku, tak sma­ku­je teraz mój strach, jak smar, jak sta­ry tłuszcz.


Paź­dzier­nik

Powrót naucza­nia zdal­ne­go.

Żab­ka budzi się wcze­śnie i uczy w łóż­ku, jest bar­dzo obo­wiąz­ko­wa. Czy­tam, że to cecha osób z zabu­rze­niem odży­wia­nia. Robię jej śnia­da­nie i zano­szę do łóż­ka. Przy­tu­lam ją deli­kat­nie. Czu­ję żebra, łopat­ki wysta­ją­ce jak skrzy­dła u wystra­szo­nej kury. Ona nie odwza­jem­nia uści­sku, ale też się nie bro­ni. Mia­łam w pla­nach mil­czą­cą akcep­ta­cję, ale nie wytrzy­mu­ję, zaczy­nam ryczeć jak głu­pia: Pro­szę, powiedz mi! Czy ktoś cię skrzyw­dził? Czy ty zro­bi­łaś coś złe­go? Ja wszyst­ko przyj­mę, chcę ci pomóc! Pro­szę!

Odsu­wa się ode mnie i mówi cicho, ze wzro­kiem zatrzy­ma­nym gdzieś na moim czo­le: Nie jestem głod­na.

W nocy nie śpię, bo majo­nez w moim żołąd­ku roz­rze­dza się pod wpły­wem cie­pła i mie­sza z sola­mi i kwa­sa­mi. Pod­grze­wa się i bul­go­cze jak zupa. Ja jej to zro­bi­łam. Tyl­ko kie­dy? Czy wte­dy, gdy znisz­czy­łam Pana Krze­seł­ko? Zamknę­łam się w łazien­ce i rzu­ca­łam nim o ścia­ny tak dłu­go, aż roz­padł się na kil­ka kawał­ków. Sły­sza­łam pod drzwia­mi roz­dzie­ra­ją­cy płacz czte­ro­lat­ki, ale nie mogłam prze­stać. A może po pro­stu ona jest taka jak ja? Jakie jabł­ko, taka skór­ka itd.? Kuma, kuma, czy lubisz mnie? Bo jeśli mnie nie lubisz, to wsy­sa mnie dziw­ny, mały sta­tek kosmicz­ny i zabie­ra w miej­sca, o któ­rych nie masz poję­cia. Nie masz poję­cia.

Sobo­ta. Żab­ka scho­dzi na śnia­da­nie w swo­im ogrom­nym kocu i mówi, że chce iść na tera­pię. Powstrzy­mu­ję kwik rado­ści, żeby jej nie spło­szyć. Po śnia­da­niu, pod­czas któ­re­go zja­dła tosta (yay!) mówi, że chcia­ła­by ze mną coś pooglą­dać. Włą­czam odci­nek mini­se­ria­lu na HBO, przy­tu­lam się do koca, pod któ­rym scho­wa­ła kości ramien­ne, pro­mie­nio­we i łok­cio­we, żeby tak bar­dzo nie mar­z­ły. Żab­ka uno­si dłoń, odsu­wa wło­sy z twa­rzy, jak­by roz­gar­nia­ła gęste zaro­śla i nagle widzę jej knyk­cie, ogni­ście czer­wo­ne, z naskór­kiem star­tym do krwi.

– Jak to się sta­ło? – pytam, w gło­wie mam pust­kę.

– Nie­chcą­cy, wiesz, o cegły na mojej ścia­nie – uśmie­cha się, nie patrząc na mnie.

Ten uśmiech jest gor­szy niż zdar­ta skó­ra.

Się­gam i pod­wi­jam jej wiel­ki koco-swe­ter, tak bar­dzo chcia­łam tego nie robić, a może wła­śnie chcia­łam? Pokaż, co tam masz, gów­nia­ro, co tam ukry­wasz, dla­cze­go sobie to robisz? Dla­cze­go mi to robisz? Dla­cze­go??? Ona bro­ni się ener­gicz­nie, ale jest dużo słab­sza niż ja. Chwi­lę się szar­pie­my. Pró­bu­je nie­zdar­nie zakryć głę­bo­kie rany cią­gną­ce się wzdłuż obu ud. Sła­be to pró­bo­wa­nie. Chcia­ła, żebym je zoba­czy­ła. Bie­gnę do łazien­ki po octe­ni­sept i płat­ki kosme­tycz­ne. Twarz w lustrze sta­ran­nie omi­ja mnie wzro­kiem.

Wstu­ku­ję w googla: samo­ko­la­cze­nie. Samo­lo­oka­cze­nie. Nie jestem w sta­nie wpi­sać tego nie robiąc lite­ró­wek.

Idzie­my do psy­cho­loż­ki, któ­rą zna­la­złam na stro­nie Cen­trum Zabu­rzeń Odży­wia­nia. Robi wra­że­nie dziew­czy­ny, z któ­rą mogła­bym się zaprzy­jaź­nić. Kuma, kuma, czy lubisz mnie?

Mówi tak, jak­by powo­li, deli­kat­nie sma­ro­wa­ła masłem krom­kę chle­ba. Jej sło­wa opa­da­ją na nas mięk­kim kocem, folią NRC. Zada­je pyta­nie, i ono pły­nie w ciszy, odbi­ja­my je z Żab­ką wzro­kiem, jak krą­żek w cym­ber­ga­ju.

Powiedz coś, bła­gam, cokol­wiek! Jeśli nie mi, to cho­ciaż jej, mogę zasło­nić uszy i śpie­wać lala­la, tyl­ko coś powiedz!

W koń­cu się odzy­wa. Jej sło­wa puch­ną, tward­nie­ją, spa­da­ją na mnie jak kamie­nie.

Opo­wia­da o szaf­ce w holu. Zamy­ka­ła się w niej na mat­mie, na nie­miec­kim. W sza­rej, meta­lo­wej szaf­ce, z ple­ca­kiem i nad­gry­zio­ną kanap­ką. Pła­ka­ła w tej szaf­ce przez 45 minut, a potem wycho­dzi­ła z niej na prze­rwę śmiać się z kole­żan­ka­mi, dojeść kanap­kę, któ­ra roz­ła­zi­ła jej się w ustach jak mokra tek­tu­ra. Dra­pa­ła się wszę­dzie, roz­dra­py­wa­ła skó­rę, war­stwa po war­stwie, nie pozwa­la­ła jej odra­stać. Rwa­ła skór­ki wokół paznok­ci u stóp, żeby bola­ło przy cho­dze­niu.

Patrzę na buty psy­cho­loż­ki, czó­łen­ka wypeł­nio­ne zdro­wy­mi sto­pa­mi, paznok­cia­mi z kla­sycz­ną (naj­pew­niej) hybry­dą.

Patrzę na jej twarz. Jest samą akcep­ta­cją i współ­czu­ciem, kiwa gło­wą i spraw­dza BMI.

 – 16, już teraz przy­ję­li­by cię do szpi­ta­la. Ale przede wszyst­kim to ja tutaj widzę depre­sję. Głę­bo­ką. Spo­wol­nie­nie w mowie i w ruchach, anhe­do­nia. Koniecz­na jest wizy­ta u psy­chia­try i leki.

Psy­chia­tra. Brzmi jak osta­tecz­ność, jak nie­zda­na matu­ra. Według rapor­tu Sie­ci Watch­dogs Pol­ska na 7 mln dzie­ci przy­pa­da 379 leka­rzy psy­chia­trów. Pytam wszyst­kie przy­ja­ciół­ki, kole­żan­ki, zna­jo­me psy­cho­loż­ki. W koń­cu zdo­by­wam ter­min na wizy­tę onli­ne do Dok­tor Wyty­fy. Pani dok­tor mówi: wiesz Żab­ko, za każ­dym razem, kie­dy poja­wi się u cie­bie nega­tyw­na myśl na wła­sny temat, od razu zablo­kuj ją myślą pozy­tyw­ną, np. jestem faj­na, mądra i ład­na. Dzię­ku­ję, 250 zł. Ale przy­naj­mniej prze­pi­sa­ła leki. Robi­my roz­pi­skę na naszej tabli­cy magne­tycz­nej:

Do śnia­da­nia hor­mon plus vit. C

Do obia­du psy­cho plus DHA plus D3

Do kola­cji Magnez plus wap­no plus kupa.

Zapar­cia to jeden z efek­tów zabu­rzeń odży­wia­nia.

Sie­dzę z Żab­ką przy wszyst­kich posił­kach i obser­wu­ję, jak pokarm wpa­da jej do ust, jest miaż­dżo­ny zęba­mi, mie­sza­ny ze śli­ną. Obser­wu­ję, jak amy­la­za roz­kła­da skro­bię w jamie ust­nej, jak pokarm zwią­zu­je się w kęs i ten kęs wpa­da do gar­dła, i prze­ły­kiem prze­su­wa się do żołąd­ka. Żab­ka jest w sta­nie zjeść zale­d­wie kil­ka dań, mię­dzy inny­mi nale­śni­ki. Naj­pierw dłu­go, skru­pu­lat­nie usu­wa z nich tłuszcz przy­ci­ska­jąc do nich ręcz­ni­ki papie­ro­we, Bor­suk odwra­ca wte­dy wzrok, ja patrzę, to czy­sty maso­chizm. Potem dzie­li tego nale­śni­ka na mikro­sko­pij­ne czą­stecz­ki i bar­dzo powo­li nabi­ja je na wide­lec, któ­ry jesz­cze wol­niej pod­no­si do ust. Uśmiech­nij się, sia­da­my do sto­łu! Żab­ka cytu­je Juula, szcze­rząc zęby w iro­nicz­nym uśmie­chu.

Znisz­czo­ne szkli­wo to efekt czę­ste­go zwra­ca­nia nad­tra­wio­nej tre­ści żołąd­ka.


Listo­pad

Grum­py jest oso­bą prak­tycz­ną, wyrzu­cił sta­rą wagę i kupił nową, któ­ra waży z dokład­no­ścią do mili­gra­ma. Oraz ana­li­zu­je skład cia­ła i obli­cza, jak bar­dzo jest nie­do­pa­so­wa­ne do obo­wią­zu­ją­cych stan­dar­dów. Moje cia­ło skła­da się z czar­ne­go majo­ne­zu i stra­chu, nie pasu­je do nicze­go. Grum­py przy­tu­la mnie, zado­wo­lo­ny, bo jemu wyszło wszyst­ko ide­al­nie, #hotan­dhe­al­thy­hus­band. Będzie­my ważyć Żab­kę codzien­nie, mówi, rano, przed śnia­da­niem, tyl­ko wte­dy ma to sens. I posta­wi­my jej ulti­ma­tum, jeśli nie przy­ty­je tyle a tyle, to idzie do szpi­ta­la. Żab­ka wzru­sza ramio­na­mi i uśmie­cha się po swo­je­mu: wha­te­ver, dude. Za to Dzi­dzia­ja­dzia jest bar­dzo zain­te­re­so­wa­na, waży sie­bie na wszel­kie spo­so­by, osob­no nogę, potem bucik, potem kła­dzie na wadze gło­wę. Jak­by już teraz przy­go­to­wy­wa­ła się do życia w świe­cie, któ­ry pre­cy­zyj­nie roz­kła­da kobie­ty na czę­ści.

Koniec listo­pa­da, Żab­ka poka­zu­je mi swo­je oce­ny. Na semestr wycho­dzi jej 5,2. Patrzy, jak pła­czę, pod ocza­mi ma głę­bo­kie cie­nie. Cie­ka­wa reak­cja – mówi, każ­de jej sło­wo cią­gnie się jak­by odry­wa­ła kawał­ki ze sta­rej buł­ki – inny rodzic raczej by się ucie­szył. Wyłą­cza ekran i wsta­je. Widzę jej przed­ra­mio­na pokry­te bli­zna­mi i świe­ży­mi rana­mi, roz­po­zna­ję już, któ­re są od paznok­ci, a któ­re od noży­ka do tapet.

Pole­żę sobie, mówi, gorzej się czu­ję. Wyjdź, pro­szę.


Gru­dzień

Dziś wie­czo­rem zawio­zę moje dziec­ko do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go i je tam zosta­wię.

Muszę naj­pierw ode­brać skie­ro­wa­nie od lekar­ki rodzin­nej, cho­ciaż nie jest wca­le pew­ne, że na tej pod­sta­wie ją przyj­mą. Powin­no być od psy­chia­try pro­wa­dzą­ce­go na nfz, ale taki lekarz to byt abs­trak­cyj­ny. Na forach radzą, żeby jechać pro­sto na izbę przy­jęć, bez żad­nych skie­ro­wań, i powie­dzieć, że dziec­ko jest po pró­bie S. Wte­dy muszą przy­jąć. Ja wciąż mam nadzie­ję, że to się nie dzie­je napraw­dę.

Pró­ba S. Brzmi neu­tral­nie i medycz­nie. Więc nie roz­wi­jam, nie wyma­wiam tych czte­rech sylab, bo nagle to usły­szę i już ze mną zosta­nie.

Syf, kiła i mogi­ła – wyry­wa mi się pod­czas obia­du. No widzisz, to ja was tro­chę odcią­żę – Żab­ka grze­bie w tale­rzu z zupą i patrzy na mnie z tym swo­im uśmiesz­kiem – syf i kiła zosta­ną, ale przy­naj­mniej mogi­ły się pozbę­dzie­cie.

Idzie­my na zaku­py. Czu­ję się, jak­bym szła jej kupić odzież do trum­ny. Serio, wycho­dzisz w spodniach od piża­my? I ty jej na to pozwa­lasz? – pyta Grum­py. Nie zdej­mo­wa­ła ich z sie­bie przez ostat­nie dwa tygo­dnie. Żab­ka wzru­sza ramio­na­mi i zasła­nia się szczel­nie czar­ną masecz­ką, a ja czu­ję, że chcę być z nią w tym mani­fe­ście, to jest moja rady­kal­na akcep­ta­cja. Sama nigdy takiej nie dosta­łam.

Na dwo­rze 0 stop­ni, Żab­ka dygo­cze z zim­na, ale nie chce wziąć mnie pod ramię. Patrzę pro­sto w oczy prze­chod­niom, któ­rzy uno­szą brwi na widok dziew­czy­ny w spodniach od piża­my. Spró­buj coś powie­dzieć, jeden z dru­gim, o mojej Cór­ce, to sko­czę i wgry­zę ci się w aor­tę. Jeste­śmy ponad waszą śmiesz­ną małą modą, ubie­ra­niem się odpo­wied­nio do pogo­dy. Będzie­my sobie iść tym samym chod­ni­kiem, co wy i słu­chać głu­pie­go jin­gle bells, któ­re odbi­ja się od spusz­czo­nych rolet, bo tyl­ko nie­któ­re skle­py są otwar­te (obostrze­nia plus). Rób­cie te swo­je bied­ne, pan­de­mij­ne zaku­py i odczep­cie się od nas, od nasze­go żałob­ne­go tan­de­mu, od spodni, któ­re powie­wa­ją jak żagiel na stat­ku wid­mo. Kuma, kuma, czy lubisz mnie? umar­ło. Kosmicz­na Żab­ka już nie tań­czy, nie robi wywi­jań­ców.

Wio­zę moje dziec­ko ube­rem do psy­chia­try­ka. Trzy­mam Żab­kę za ramię, chy­ba się boję, że będzie chcia­ła nagle wysko­czyć z auta. Jest 22.30, kie­dy wysia­da­my przy bra­mie szpi­ta­la, idzie­my wzdłuż zamknię­tych, bia­łych budyn­ków szu­ka­jąc izby przy­jęć. Wszę­dzie ostrze­że­nia na czer­wo­no: w związ­ku z sytu­acją epi­de­mio­lo­gicz­ną cał­ko­wi­ty zakaz odwie­dzin.

.…

Sie­dzę z Żab­ką, przy­tu­lam ją i pła­czę cały czas, w zasa­dzie nie znam już inne­go sta­nu, niż to obej­mo­wa­nie jej zni­ka­ją­cych ple­ców i pła­ka­nie. Przy­cho­dzi pani psy­chia­tra, wyglą­da jak z seria­lu o psy­chia­trach. Zaczy­na zada­wać pyta­nia. Żab­ka odpo­wia­da cichym, bez­barw­nym gło­sem, któ­ry pasu­je do tych kafel­ków, zapa­chu dezyn­fek­cji, ciem­no­ści za oknem. Co robi­łaś na bal­ko­nie, pyta psy­chia­tra, co chcia­łaś zro­bić? Nie powiem, bo tu sie­dzi moja mama. Ze swo­ją pate­tycz­ną, bez­u­ży­tecz­ną miło­ścią. Słu­cha aktyw­nie, bo tak jej kazał Juul. Całą ener­gię wsa­dza w to słu­cha­nie i potem nie ma siły. Żeby mnie zła­pać, kie­dy spa­dam, przy­trzy­mać, kie­dy się wyry­wam. Nie powiem, bo muszę ją chro­nić, uda­wać, że ramio­na, któ­ry­mi mnie obej­mu­je, ważą wię­cej niż puste ręka­wy.

Na twa­rzy mam kisiel ze smar­ków i resz­tek maki­ja­żu. Żołą­dek szczel­nie wypeł­nio­ny czar­nym majo­ne­zem. Psy­chia­tra mówi, że zosta­ło jed­no wol­ne łóż­ko na oddzia­le, musi­my się szyb­ko decy­do­wać. Taka oka­zja, a real bar­ga­in, pro­mo! Brać, nie wybrzy­dzać. Wró­ci pani do domu, zaśnie pani pierw­szy raz od trzech mie­się­cy. Cór­kę oto­czy­my ste­ryl­nym bez­pie­czeń­stwem, nakar­mi­my lej­kiem, nasy­pie­my do niej płat­ków, od któ­rych napęcz­nie­je jak mokry pam­pers i zaśnie pierw­szy raz od trzech mie­się­cy. Zero czar­ne­go majo­ne­zu, tyl­ko bia­ła zupa z mle­ka w prosz­ku do pra­nia.

Straż­nik Otchła­ni poka­zu­je, w któ­rym miej­scu Żab­ka może się prze­brać, żeby nie zła­pa­ła jej kame­ra.


1. dzień bez Żab­ki

Zry­wam się i bie­gnę, żeby ją obu­dzić na śnia­da­nie. Poty­kam się o trak­tor rzu­co­ny przez Jadzię, potem 15 schod­ków. Wcho­dzę do jej poko­ju, widzę, że się spóź­ni­łam, ona już zja­dła albo wyrzu­ci­ła, poka­zu­je mi pusty talerz, mówi: napraw­dę myśla­łaś, że zdą­żysz?

Zry­wam się i bie­gnę, poty­kam się o trak­tor rzu­co­ny przez Jadzię. 15 schod­ków, wcho­dzę do jej poko­ju. Jest pusty, nic się nie zmie­ni­ło. Jest wypeł­nio­ny po brze­gi przed­mio­ta­mi o róż­nych kształ­tach, tek­stu­rach i kolo­rach, jak Alle­gro. Jest jak gar­de­ro­ba w teatrze poza sezo­nem, zaple­cze skle­pu, kan­to­rek wuefi­sty w waka­cje. Pod­no­szę jed­ną z bluz, ale jest połą­czo­na z inny­mi, blu­za­mi i koszul­ka­mi. Cią­gnę cały ten dzi­wacz­nie sple­cio­ny sznur i cze­kam, aż wyło­ni się Wiedź­ma Ple Ple i dora­dzi mi, co mam robić. (Zabierz swo­je nie­czy­tel­ne kody kul­tu­ro­we i wyjdź stąd, powie­dzia­ła­by Żab­ka). Nie mogę wytrzy­mać tego poko­ju.


7. dzień bez Żab­ki

Cho­dzę robić zdję­cia ludziom, któ­rzy bar­dzo lubią żyć. Bo jak oso­ba lubi żyć, to chce to życie mul­ti­pli­ko­wać i oglą­dać sie­bie taką żyją­cą w wie­lu egzem­pla­rzach i chce poka­zy­wać to wciąż innym ludziom, patrz, tak bar­dzo żyję, zobacz, jak widać po mnie życie, już bar­dziej nie moż­na żyć niż ja tutaj, na tym mur­ku, pod tym drze­wem, w tej sza­lo­nej czap­ce! I ci ludzie wsta­ją rano, żyją przez cały dzień, a potem idą spać i śni im się życie. Mnie śni się śmierć. Ma sze­ro­ko roz­sta­wio­ne żabie oczy i otwar­te usta o gru­bych war­gach, wyglą­da jak jed­na z cera­micz­nych prac Kosmicz­nej Żab­ki. Zasta­na­wiam się, czy ten gry­mas to uśmiech, ale takie myśle­nie jest z grun­tu błęd­ne, ponie­waż zakła­da, że to, co widzę jest for­mą antro­po­mor­ficz­ną. A może to po pro­stu wypust­ki po dwóch stro­nach otwo­ru, w któ­rym nie ma nic. Żab­ka lubi­ła uczło­wie­czać obiek­ty, kie­dy była dziec­kiem. Ryso­wa­ła oczy i uśmiech na przed­mio­tach, któ­re chcia­ła ura­to­wać przed wyrzu­ce­niem lub odda­niem. Zobacz, mamo, Pani Lam­pa patrzy na cie­bie! Nie możesz wyrzu­cić cze­goś, co na cie­bie patrzy, bo to zacho­wa obraz cie­bie na chwi­lę przed wyrzu­ce­niem i będzie za tobą tęsk­nić, leżąc w nocy na śmiet­ni­ku lub w ciem­nej piw­ni­cy. Jak sobie z tym pora­dzisz?

11. dzień bez Żab­ki

Idę pod szpi­tal na demon­stra­cję. Na miej­scu posta­ci rodem z waty­kań­skich orgii, star­sza pani w czer­wo­nych sza­tach z krzy­żem, kobie­ta klę­czą­ca na chod­ni­ku przed bil­bor­dem z roz­człon­ko­wa­nym pło­dem, grup­ka kibo­li. Lili lili laj, nie bój się, kocha­na, lili lili laj, nie będziesz szła sama, śpie­wa­ją akty­wist­ki i akty­wi­ści. Pstry­kam im zdję­cia i czu­ję, że pie­ką mnie oczy. Myślę o Żab­ce, że się bała i że szła sama, wie­le razy. Jeste­śmy pod szpi­ta­lem, w któ­rym ją uro­dzi­łam, 15 lat temu. To był naj­lżej­szy z moich poro­dów, wyszła ze mnie tak, jak­by chcia­ła, żeby­śmy obie mia­ły to jak naj­szyb­ciej za sobą. Żab­ka nie lubi cele­bry.

Chcę wra­cać, ale ktoś mnie łapie za ramię, zatrzy­mu­je.

– Cześć, co u cie­bie? Daw­no się nie widzie­li­śmy!

Reagu­ję auto­ma­tycz­nie, jak pral­ka, pro­gram łagod­ne pra­nie i deli­kat­ne wiro­wa­nie, uśmie­cham się, cho­ciaż nie mam bla­de­go poję­cia, kto do mnie mówi. Kuma, kuma.

– O widzę, że przy­ty­łaś, brzu­szek ci się zaokrą­glił, jesteś w cią­ży? – pyta ten dziw­ny czło­wiek o twa­rzy joke­ra bez maki­ja­żu, a ja całą ener­gię wkła­dam w przy­po­mnie­nie sobie, skąd go znam, zamiast powie­dzieć „spier­da­laj” i sobie pójść albo po pro­stu sobie pójść, bez mówie­nia.

– Byłam, nie­daw­no – odpo­wia­dam jak zahip­no­ty­zo­wa­na.

– O, to pew­nie dla­te­go jesteś taka peł­na. Pierw­sze dziec­ko?

– Trze­cie – mam­ro­czę i odru­cho­wo doty­kam brzu­cha. Oni zawsze ata­ku­ją nas przez brzu­chy, wci­ska­ją w nie oczy, ludzi i nar­ra­cje.

– O, cudow­nie! Dzie­ci to dar boży! – uśmie­cha się krzy­wo, a ja odzy­sku­ję kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią i mówię mu na odchod­nym, że wszyst­kie trzy cią­że usu­nę­łam.


40. dzień bez Żab­ki

Dziś rano zna­la­złam w kiblu kole­żan­kę, chcia­ła się udu­sić leg­gin­sa­mi. A chło­piec z auty­zmem wciąż krzy­czy o wodzie czar­nej, brud­nej jak ście­ki. Romek roz­bił gło­wą szy­bę i sio­stra Raczej zapię­ła go w pasy. Sły­szę dźwięk tłu­czo­ne­go szkła, cały czas go sły­szę, mamo. W nocy budzę się i nie mogę oddy­chać, kawał­ki szkła powbi­ja­ły mi się w tcha­wi­cę, rzy­gam nimi po każ­dym posił­ku i wciąż nie mogę się ich pozbyć. Chcia­ła­bym zamknąć oczy i widzieć wewnętrz­ną stro­nę powie­ki, różo­we żył­ki, świa­tło, któ­re jest mięk­kie, nie kłu­je, tyl­ko zamy­ka mnie w sobie jak pęcherz pło­do­wy. Nie sły­szeć huku pęka­ją­cej szy­by, chrzę­stu szkła, scho­wać się przed czar­ną wodą, brud­ną jak ście­ki.

Nie wiem, czy to ona mówi, czy ja.

O autorze

Barbara Sinica

Poznańska fotografka, aktywistka, obecnie na urlopie wychowawczym. Studiowała filologię angielską, kulturoznawstwo i fotografię. Publikowała zdjęcia i teksty, między innymi w „Zadrze”. Prozę pisze od niedawna.