Tylko zwierzęta lizały moje wrzody
Wiktoria Chojnacka
Premierowa proza Wiktorii Chojnackiej Tylko zwierzęta lizały moje wrzody. Wyróżnienie w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2021”.
Nie żegnałam się czule z psem, żeby nie wiedział, że na dłużej. Przystanek O. Ś.
Z plecakiem. Na piechotę. Przez szosę. Mogłam, chociaż na chwilę, zatrzymać się w lesie.
Dwie fioletowe, kiedy jeszcze śpię i nie mam powodu, żeby wstać.
Mogłam, chociaż buty inne, bo te są z dziurami i się wstydzę. Dziur nie zatkam już ideologią.
Tutaj nikogo nie obchodzi ideologia.
Dwie fioletowe na raz, dwoma łykami wody i kładę się jeszcze.
Przemyć się w zlewie. W zbiorowej trochę fu. Raz fekalia, raz rozdeptane robaki, raz smród
fajek i zimno, raz krew ze śliną na miejscu, w którym chciałaś położyć kosmetyczkę. Jesteś
giętka, nie ma problemu. Przyzwyczaisz się. Przyzwyczaisz się do smrodu łazienki, do tego smrodu, który najbardziej męczy, kiedy chcesz sen. Przyzwyczaisz się do zapachu ubrań,
które teraz są trochę mniej twoje. Włożysz w nozdrza chusteczki nasączone kompotem
wiśniowym. To tylko kwestia wyobraźni.
Potem do śniadania. Pięć różowych, dwie białe, jedna maluteńka.
Przylatują do mnie sikorki, żeby mnie pocieszyć. Kiedy całe ciało zamarzło ze stresu, one
sprawdzają, czy jeszcze żyję. Jest złoto, brązowo, czerwono. Leśna pierzyna. Roztańczone
liście, jak u Virginii Woolf. Są jeszcze takie inne, jak sikorki czy wróble, ale z
pomarańczowym brzuszkiem. I sójki, albo podobne do sójek. Nie dają się uchwycić, zbyt
piękne, żeby móc je fotografować. Jeszcze robaczki, dużo, ale takich z Afryki, to w sumie
takich jakby nie z lasu, ale jak się zabije, to pachnie florą. To na tyle smutny zapach, że
balkon lepiej zamknięty, lepiej zza okna podziwiać. Tutaj jest ich dużo rozgniecionych w
łazience, bo wszyscy tracą cierpliwość. Wieczorem wychodzą biedronki, gdzieś się chowają,
a potem do światła. Nie mam sił, żeby za okno, czy zabić. Pielęgniarki opiekują się mną tak
troskliwie, tak dobrze, znowu mam pięć lat. Jestem jakby trochę w baśni Andersena. Smutno,
chłód, ale jakby z żarem, zapałką. Zapalają światło, kiedy trzeba, gaszą światło, kiedy trzeba,
przypominają o piżamie, kiedy trzeba, przynoszą jedzenie, kiedy trzeba. Z ciepłem, o które
trudno. Moja twarz to twarz wszystkich ich dzieci, nie mam twarzy, jestem pamięcią.
Do śniadania kieliszek. Różowa, różowa, różowa, różowa, różowa, biała, biała, mała.
Ta wyczekująca samotność na złą informację, ale już nie dziką i gotową do skoku jak sarna.
Otwieram tylko szeroko oczy, kiedy ktoś wchodzi do mojego pokoju, żeby było go więcej,
żeby więcej zachowało się w pamięci z tego sekundowego spotkania.
Te różowe idą bezproblemowo, jedna, popić, druga, popić, trzecia, popić, czwarta, popić,
piąta, popić.
To się rozciąga w czasoprzestrzeni. Tylko teraz przestaje być mniej dynamicznie. Czekanie
zaczyna być inne. Strach zaczyna być inny. Już nikt na mnie nie krzyczy. Już nie wpadam w
panikę. Już nie słyszę tego jazgotu w głowie. Już recepcjonistki nie poniżają. Oni mnie,
znieczulica, oni mnie, mieszać w błocie, oni mnie, czysty syf, mamo. Wrzask minął. Teraz
tylko przeszywający mróz, który wbija się w ciało cieniutkimi jak igły soplami. Granice
horyzontu wyznacza łóżko. Dalej to bez sensu. To tak jakbym zamieszkała na tej wyspie, tam
na środku jeziora, co się chodziło w czasie wakacji. Naleśniki zamiast kanapek i w słońcu na
łódce, ciekawe, co tam jest? Czy mieszkają tam zwierzęta? Musi być raj, bo bez człowieka.
Nie wchodź, jesteś cały w błocie, zostaw tajemnicę.
Białe często stoją w gardle. Jak się troszkę rozpuszczą w przełyku, to byle nie zwymiotować,
bo wszystko na marne.
Kiedy się leży, słuch się wyostrza. Słyszę każdy szmer. Oddech pacjentów, chód pielęgniarki,
kaszel, który uniemożliwia sen innym, tęsknotę, łzy, biedę, wszystko słyszę. Fizjologia się
wylewa na korytarz. Ciało wylewa się na korytarz. Choroba wylewa się na korytarz. Czekam.
Jeszcze nie jestem zweryfikowana tak do końca. Moje przerażenie wylewa się na korytarz.
Choć przez moment być produktywna, przez moment zrobić coś ważnego, przecież moja
młodość, przecież jeszcze miało być jeszcze.
Ta mała jest kwaśna, trzeba tak, żeby nie poczuć, szybko, tak specjalnie język ułożyć.
Trudno zapanować nad atomami odbijającymi się od siebie tam w środku, głęboko, w
rozdygotanym ciele. Tylko te atomy to szklane kule, które rozbijają się na milion okruszków
szkła i tną, tną moje wnętrzności.
Żeby wszystko popić, potrzebuję litra wody.
Już nie wstydzę się moich wzruszeń. Więc płaczę. Przyglądam się sobie. Ten ładny płacz
mnie wykończy. Już nie mam sił na ładny płacz. Więc niech się wyleje obrzydliwość
prawdziwego płaczu, zakończony migreną, nudnościami, światłowstrętem, dusznościami. Ja
już nic innego nie mogę.
I dwóch plastikowych kieliszków.
Wytrwałam miesiąc w oczekiwaniu na złą wiadomość. Teraz też, teraz też trzeba to wszystko
w sobie.
Nie umiem zapanować nad moimi stanami lękowymi. Więc w sumie nie śpię. Przed
bronchoskopią mam dostać lek na sen, tego boję się jeszcze bardziej. Ten pan ma ciągle
otwarty pokój. Wracają wszystkie najokropniejsze wspomnienia. Ten pan się patrzy. Wracają
wszystkie najokropniejsze wspomnienia. Ten pan mnie pożera. Wracają wszystkie
najokropniejsze wspomnienia.
Cała drżę, dokładnie tak samo jak Jinny, kiedy pocałowała Louisa. Z emocji, jak liście, jak
ona, ale ze strachu.
Ja tam uważam, że przedziały w pociągu powinny być dzielone na męskie i żeńskie, ja tam
uważam, że oddziały w szpitalu powinny być dzielone na męskie i żeńskie, ja tam uważam,
że akademiki powinny być dzielone na męskie i żeńskie, nie umiem być jak Judith Butler,
mój strach jest moją tożsamością, mój strach mnie wypełnia, chcę być w bezpiecznie, jeśli
nie można zapanować nad kulturą gwałtu, to chcę mieć, chociaż dzielone oddziały na męskie
i żeńskie, żeby mógł być sen.
A co, jeśli przestanę jak wilczyca, Olu?
Ukryć się pod kołdrą, ciało w kształt gniazda, ale zamaskowany człowiek wybudza mnie, bo
jest przyjęcie, muszą mnie przenieść. Szał mojej mamy. Niech mama się nie denerwuje.
Zmartwienie wszystkich kobiet. One też nie chcą. To może idź na telewizor. Jest jeden pokój
wolny na dole. Tam się prześpisz. Sparaliżowałam cały szpital. Niechcący. Ja tylko nie
rozumiem, co mi się stało. Ten człowiek już nie żyje. Musisz wrócić na górę, od dziś
zamieszkasz z bardzo miłą panią. Teraz boję się mniej. Uczę się tylko żyć bez prywatności.
Rytm dnia wyznacza obchód, głos twojego lekarza prowadzącego, zbliżają się. Jestem
obmyta, względny porządek, po obchodzie czas wolny, czas dla siebie, walka z zawrotami w
głowie, mrowieniem w nogach, emocjami, snem, chęcią być.
Moja współlokatorka może chodzić na spacer. To jej skarb. Godzina. Godzina w lesie.
Godzina grzybów. Godzina liści. Godzina sikorek. Ja nie mogę mieć godziny. Jestem zbyt
słaba, zbyt duży strach. Mogę się wywrócić. Nie mam godziny. Z balkonu mam godziny
kawałka lasu. Godziny przeganiania sikorek z mojego jedzenia. Godziny obserwowania
sójek. Godziny unikania wzroku tych z oddziału niżej. Bardzo miła pani codziennie rano,
zanim zje śniadanie, mówi: dziś nie będzie spaceru. W każdym dniu zbyt zimno albo deszcz,
albo umrze sikorka. Ale jeszcze nie odwołali.
Olu, czy w chorobie wszystko się zmienia? Czy inaczej się nie da? Nie da się z obrzydliwości
inaczej? Tylko poprzez obrzydliwy śmiech?
Tutaj mówi się, że to wielka tragedia urodzić się w takiej inteligenckiej rodzinie jak ja.
Po lekach jest mi słabo. Nie lubię też tego ciągłego popijania. Tego kieliszka z lekami nie da
się rozbić, bo jest plastikowy. A leków nie można wszystkich haustem, bo jeszcze się uduszę.
Ta choroba nie jest ekologiczna. Ale dzielnie ignoruję krzyk salowych, że mam jeść mięso.
Czasem nie ma dla mnie obiadu. Czasem jest. Ziemniaki, kotlet ziemniaczany i surówka.
Makaron z posmakiem zupki chińskiej, makaron z twarogiem bez cukru.
Bez słodkiego, bo się zagrzybisz, pamiętaj. Za dużo, żeby pamiętać. Za dużo, żeby pamiętać,
żeby inni też się zbadali. Dźwigam ciężar odpowiedzialności. Przecież to zakaźne. Zbadaj się
już na wszystko. Na HIV i inne zakaźne też. Ale skąd ja to mogę mieć? Ja tego nie mam.
Na twarzy mam pełno pryszczy, gojenie ran trochę swędzi.
Wszystko we mnie błaga, żeby dzwonili, żeby mieli cierpliwość, żeby byli, żeby pamiętali,
bo wtedy jest jakoś mniej smutno.
W tej samotności działa Bóg. Wiem, że on jest, jak dotykam jesiennych jabłek. Tylko sezon
na dynie mi minie, ale i tak trzy złote za kilogram to za dużo. Mam sny, że nie mieszkam w
mieście, tylko ze zwierzętami, żywimy się jagodami.
Mama nie chciała mi przywieźć wszystkich moich książek, kazała mi wybrać tylko dwie.
[…]
A gdyby tak wyjść, wyjść poza szpital, własną cielesność, być gdzieś daleko, jak nawrócony
Jacques Cocteau, albo Igor Strawiński, tylko bez uprzedniej sławy, ale i tak przestało ci na
niej zależeć. Dostałaś szydełko, nauczysz się i założysz własną firmę, bo na resztę nie
będziesz miała sił z tymi lekami. Różowe szydełko, nauczysz się i posklejasz nieszczęścia na
świecie. Ten smutek jest śmieszny w porównaniu. Ale porównania świata X do świata Y są
wulgarne. Masz różowe szydełko i zaszyjesz rany. Masz na razie taką granatową włóczkę, ale
jak wyjdziesz, kupisz różową. Z różową będzie słodko. Nawet Poeta będzie nosił twój szalik,
bo zaszyjesz nawet Poetę, wszyjesz go w słodycz istnienia, a on się nie obroni i będzie
słodki, jak niedźwiedź w Misia Puchatka. Zaszyjesz wszystkie sieci sklepowe, wszystkie
fabryki, wszystkie rzeźnie, wszystkie modern holocausty. Będziesz siedzieć z różowym
szydełkiem i zaszywać wszystko. Zostawisz w spokoju tylko sikorki, bo nie potrzebują
twoich sweterków. Dasz Poecie wielkie jabłko Ligol, ale Poeta stwierdzi, że mu Ligol nie
smakuje, zażąda Papierówki, ale Papierówkę zaszyłaś, nie wydaje już owoców, bo za mocno
niechcący, Poeta się zezłości, bo Poeta się nie boi, Poeta gniewie wyrzuci różowy szaliczek w
zaszyty różowy śmietniczek, pokaże swoje wszystkie różowe zęby i powie, że chce
Papierówkę, szybciutko rozwalasz wiązania i udaje się, wyciągasz poróżowiałą od włóczki
Papierówkę, obmywasz pod bieżącą, różową wodą, zwycięstwo, podajesz Poecie, a Poeta
otwiera paszczę i połyka jabłko w całości, a ty wyszywasz szybciutko różową tableteczkę,
żeby go brzuszek nie bolał. Od tego momentu jednak nie będzie nosił twojego różowego
szaliczka, a ty będziesz płakać różowymi łzami, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, tak strasznie
bardzo, że zostaną ze mnie tylko nitki, a Poeta stwierdzi, że mu się nudzi, weźmie szaliczek,
zrobi sobie z niego różowego misia, misiu powie, że jest głodny, to Poeta spojrzy, jakieś nitki
różowe se leżą na ziemi, to da je misiowi do żarcia i będę wtedy w różowym żołądku misia
na zawsze.
Może jakiś inny obrazeczek, może inna imaginacja, chwytam się bardzo, bo mi wcześniejsza
nie wyszła, nie wyszłam z niej cało, z Poetą nie ma przelewek, Poeta to silny zawodnik, nie
wyobrażaj sobie za dużo, przecież Poeta umie wyciągnąć kleszcza z twojego psa gołymi
rękoma i rozgnieść go w palcach, a krew wystrzela, sączy się po wszystkich, wystrzela jak
fontanna, fontanna boreliozy i teraz wszyscy chcą uśpić twojego psa, chcą uśpić, ukazując
swoją łaskę w uśpieniu humanitarnym, żeby nie bolało, ale wchodzi Ola, dzisiaj pofarbowała
włosy na różowo i krzyczy bardzo histerycznie, to zabijcie mnie, drąc swoje szaty jak
Stańczyk, Ty narodzie, Polsko, przelejesz w ten niewidzialno-humanitarny sposób krew psa,
obrzydliwa jest wasza hipokryzja, przynajmniej zabijcie go z bólem, zobaczcie jego skowyt i
sączącą się krew, weźcie na siebie prawdziwą odpowiedzialność Polaka, albo zabijacie z
bólem, albo nie zabijacie, ale najpierw zabijcie mnie, moje brokatowe rajstopy i różowe
włosy, najpierw zabijcie mnie, bo warta jestem tyle, ile ten pies. Sędzia, bojąc się o stan
zdrowotny Oli, puści wolno mojego psa oraz Olę w jej brokatowych rajstopach i różowych
włosach, które pofarbuje w imię żałoby nad polskim narodem na czarno i powie, zobacz
narodzie, co musiałam zrobić, do czego mnie zmuszasz! A ja będę klaskać, klaskać, klaskać!
A Ola krzyknie gatunkowizm! Odwoła się do wyroku sądu, bo potraktował jej sprawę z
perspektywy szowinizmu gatunkowego i wygra, wygra z takim triumfem, że wybudują Oli
wielki dom, a w tym domu zamieszkają wszystkie zwierzęta ze schronisk, a ja będę
pielęgnować wszystkie pieski, bo kotów nie lubię, będę karmić szczeniaczki witaminkami z
butelki, a starszym pieskom podawać mokrą karmę na łyżeczce. Wtedy Ola umrze, a ja
opublikuję jej ostatni rękopis i też umrę, wtedy jednak Ola nie umrze, opublikuje mój ostatni
rękopis i znowu umrze.
O autorze
Wiktoria Chojnacka
Urodzona w 1995 roku. Mieszka w Gorzowie Wielkopolskim. Kursuje między Wrocławiem a Szczecinem. Współorganizatorka cyklu spotkań poetyckich „Czwartki Ujemne” nominowanego do nagrody WARTO Gazety Wyborczej.