książki / PROZA

Emily forever

Karolina Drozdowska

Maria Navarro Skaranger

Fragmenty książki Emily forever Marii Navarro Skaranger w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej, wydanej w Biurze Literackim 20 lutego 2023 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

W ponie­dzia­łek Emi­ly ma iść na komen­dę poli­cji. Już od śro­dy, kie­dy póź­no po pra­cy otwo­rzy­ła skrzyn­kę pocz­to­wą i zna­la­zła wezwa­nie w bia­łej koper­cie, zasta­na­wia się, co powie, jak prze­bie­gnie to spo­tka­nie, o co ją będą pytać, jak będą wyglą­dać wnę­trza komen­dy, poko­je, twa­rze i mun­du­ry.

Na kart­ce scho­wa­nej teraz w toreb­ce Em jest napi­sa­ne, że ją wzy­wa­ją i że o godzi­nie 13, i jesz­cze jest tam adres.

Pablo nie dzwo­ni teraz pra­wie wca­le (to zna­czy: dzwo­ni, gdy ma ocho­tę), ale kil­ka dni temu zadzwo­nił i powie­dział, że jest zim­no i że był dłu­go na dwo­rze, ale nie wyja­śnił, jak dłu­go ani gdzie wła­ści­wie jest. To jego decy­zja, czy jej powie, ona nie może tego od nie­go żądać, poza tym Pablo dodał, że ludzie w ogó­le za dużo żąda­ją, ludzie są trud­ni i nie chcą mu zapła­cić pie­nię­dzy, któ­re mu się nale­żą od jakie­goś zło­dzie­jasz­ka. Zano­co­wał u kole­gi, dostał wła­sny pokój, wła­sne łóż­ko, a kole­ga poka­zał mu, jak się robi napraw­dę dobre nale­śni­ki z jajek, mąki, mle­ka i bana­nów, bana­ny trze­ba roz­gnieść widel­cem i to waż­ne, żeby były doj­rza­łe i mięk­kie. Nale­śni­ki są tro­chę grub­sze niż zwy­kle i mają takie jak­by grud­ki, powie­dział Pablo, a dzię­ki bana­nom robią się słod­sze i jesz­cze lep­sze, jak się je posma­ru­je kre­mem cze­ko­la­do­wym. Poło­żył się spać, a następ­ne­go dnia oka­za­ło się, że znik­nę­ła zarów­no komór­ka Pabla, jak i ten kole­ga, więc teraz on dzwo­ni do Emi­ly z inne­go tele­fo­nu. Wczo­raj ogrza­ło go tro­chę słoń­ce, nie bar­dzo, ale tro­chę, był na dwo­rze może mak­sy­mal­nie ze dwie godzi­ny i cho­dził po takich bar­dziej pustych uli­cach, na wypa­dek, gdy­by mia­ła prze­je­chać poli­cja. Emi­ly nie może dość do sło­wa, bo on wciąż gada jak naję­ty, więc ona prze­ry­wa mu w koń­cu i mówi: „Ale ja jestem w cią­ży, nie możesz tak po pro­stu się z tego wypi­sać”, na co on oświad­cza, że już musi koń­czyć.

Brzuch jest wiel­ki i cięż­ki, Em musi poru­szać się powo­li, pod­trzy­my­wać ten brzuch, wszy­scy inni pasa­że­ro­wie wysia­da­ją­cy z metra prze­ci­ska­ją się koło niej w pośpie­chu, nie mają cza­su, a ona chce zama­chać ręką i powie­dzieć „Zacze­kaj­cie na mnie”. Em nadal jest na pero­nie, gdy wszy­scy pozo­sta­li zdą­ży­li już dotrzeć do rucho­mych scho­dów.

Całą dro­gę na komen­dę musi prze­być pie­szo, a dro­ga jest dość dłu­ga, trze­ba tro­chę podejść pod gór­kę, poko­nać kil­ka skrzy­żo­wań, a potem wejść przez drzwi, sta­nąć przy kon­tu­arze i powie­dzieć, kim się jest i z kim się ma umó­wio­ne spo­tka­nie. Em zapla­no­wa­ła, co powie, wyobra­ża sobie sto­ją­ce­go za kon­tu­arem umun­du­ro­wa­ne­go poli­cjan­ta, któ­ry ją woła, a ona wte­dy wsta­je i mówi, jak się nazy­wa, po czym wyja­śnia, że zosta­ła wezwa­na na prze­słu­cha­nie, poli­cjant pro­wa­dzi ją do inne­go poko­ju, przez kory­tarz, idą, a on poda­je jej ramię, by mogła się na nim wes­przeć.

Ale nic z tych rze­czy, kobie­ta za kon­tu­arem posy­ła ją dalej na trze­cie pię­tro i każe skrę­cić w dłu­gi kory­tarz po lewej stro­nie. Em znaj­du­je tam toa­le­tę, sika i dłu­go sie­dzi na sede­sie, by mieć choć chwi­lę spo­ko­ju, tro­chę odpo­cząć, bo boli ją brzuch, tak dłu­go wstrzy­my­wa­ła mocz. Wkła­da tro­chę papie­ru w majt­ki, spusz­cza wodę, myje ręce i prze­glą­da się w lustrze.

Dosta­je kawę w małym tek­tu­ro­wym kubecz­ku. Wle­wa do niej trzy pako­wa­ne poje­dyn­czo śmie­tan­ki i mie­sza małym pal­cem. Nie bar­dzo wie, od cze­go ma zacząć, poli­cjant­ka pro­po­nu­je, żeby opo­wie­dzia­ła o pierw­szym spo­tka­niu z Pablem. Czy dało­by się je opi­sać? „Jeste­śmy zain­te­re­so­wa­ni wszyst­kim, co pozwo­li nam zyskać szer­szy ogląd spra­wy” – wyja­śnia poli­cjant­ka.

Em opo­wia­da wszyst­ko, co przyj­dzie jej do gło­wy, snu­je histo­rię swo­je­go życia. Słu­cha­ją­ca tej histo­rii poli­cjant­ka zie­wa trzy i pół raza (jed­no ziew­nię­cie uda­je jej się zdu­sić).


Em widy­wa­ła Pabla wie­le razy w cią­gu swo­je­go życia, w pew­nym sen­sie zawsze zwra­ca­ła na nie­go uwa­gę, czyż nie? Raz zoba­czy­ła go w skle­pie. Mia­ła wte­dy pięt­na­ście lat. On – chy­ba sie­dem­na­ście. Nie wie­dzia­ła, w jakim dokład­nie był wie­ku, cho­dził kie­dyś do jej szko­ły, ale nie była pew­na, do któ­rej kla­sy. Stał wte­dy w skle­pie i porząd­ko­wał towa­ry. Pra­co­wał wła­śnie nad papie­rem toa­le­to­wym, co było trud­nym zada­niem, bo pacz­ki są ogrom­ne i gdy tyl­ko klient je roz­ry­wa, by wziąć sobie rol­kę, robią się wiel­kie dziu­ry i wszyst­ko wyglą­da nie­ład­nie. Gdy Em poszła do kasy, by zapła­cić, Pablo przy­biegł ją obsłu­żyć, prze­sko­czył przez sto­ją­cą na pod­ło­dze skrzyn­kę z napo­ja­mi, bar­dzo szyb­ko i bez wysił­ku, jak bły­ska­wi­ca, nie, jak zawo­do­wy spor­to­wiec. Ich spoj­rze­nia się skrzy­żo­wa­ły, ale nie roz­ma­wia­li ze sobą, on tyl­ko powie­dział, ile Em ma zapła­cić i spy­tał, czy chce para­gon.

Em ma sie­dem­na­ście lat za pierw­szym razem, gdy roz­ma­wia z Pablem, za pierw­szym razem, gdy roz­ma­wia­ją tak napraw­dę, na impre­zie w pra­cy, a Pablo kła­dzie swo­ją pła­ską dłoń mię­dzy łopat­ka­mi Em, gdy ta wsta­je od sto­łu, bo nie chce, żeby upa­dła. Piła piwo razem z inny­mi, jest pija­na, mówi bar­dzo dużo i bar­dzo szyb­ko, tak szyb­ko, że cza­sem pomi­ja całe sło­wa albo ich czę­ści. Pablo, któ­ry pra­cu­je w innym skle­pie, mówi: „Czy ja cię nie widzia­łem gdzieś wcze­śniej?” A Em odpo­wia­da: „Nie, raczej nie sądzę”, na co Pablo: „Ależ tak, robi­łaś zaku­py w tym skle­pie, w któ­rym pra­cu­ję”, Em zaś rzu­ca: „Nie, to była moja sio­stra”.

Em widzi oczy­ma duszy Pabla na impre­zie, bia­łe spodnie i bia­ły T‑shirt z pół­okrą­głym wycię­ciem pod szy­ją. Czar­ny pasek i czar­na blu­zo-kami­zel­ka z kap­tu­rem. Pablo był może niski, ale za to bar­dzo miły i kocha­ny, bar­dzo ser­decz­ny, gdy chciał takim być. (Nie rozu­miem, co ona w nim widzi, nie wiem, jak moż­na się zako­chać w takim czło­wie­ku, on ma uśmiech, któ­ry zaj­mu­je za dużo miej­sca na twa­rzy).

Cza­sem miłość się do nas zakra­da, cza­sem razi jak grom z jasne­go nie­ba, a Em nie potra­fi roz­róż­nić tych dwóch przy­pad­ków. EMILY CHCE PRZECIEŻ TYLKO BYĆ KOCHANĄ, to wszyst­ko, cze­go pra­gnie każ­da mło­da dziew­czy­na, czyż nie? Być kocha­ną za swój wygląd (?) i swo­ją mło­dość (??), a póź­niej czło­wiek bywa kocha­ny za inne rze­czy, za coś głęb­sze­go, ale ona tego nie chwy­ta. Jest zupeł­nie tak, jak­by Emi­ly nie mogła roz­wi­nąć opo­wie­ści o swo­im zako­cha­niu, nie wie, co ono ozna­cza i nie jest w sta­nie go opi­sać jako cze­goś poza tym, że Pablo jest dobry i miły. Czyż­by to było jak użą­dle­nie osy, któ­re z począt­ku boli, ale póź­niej zmie­nia się w małą brą­zo­wą kro­pecz­kę na dło­ni? Jak wyja­śnić miłość na prze­słu­cha­niu, to zna­czy na spo­tka­niu, nie prze­słu­cha­niu, jak wyja­śnić je rze­czo­wej poli­cjant­ce, któ­ra zapi­su­je na kart­ce rze­czo­we i krą­głe lite­ry?

„To było faj­ne spo­tka­nie” – mówi Em – „on sie­dział na kana­pie i cały czas na mnie zer­kał, a ja zer­ka­łam na nie­go, pomy­śla­łam sobie wte­dy, że może coś z tego być, i fak­tycz­nie tak się sta­ło”.

A potem Pablo poszedł z nią do domu, wspiął się na wszyst­kie scho­dy i wszedł do jej nie­wiel­kie­go miesz­ka­nia, ona go opro­wa­dzi­ła, tu jest kory­tarz, tu toa­le­ta, tu jest kuch­nia, a tu moje rze­czy, Pablo zaś rozej­rzał się dooko­ła, dotknął szkla­ne­go ptasz­ka sto­ją­ce­go na pół­ce, tak, była tego cał­kiem pew­na, a na koniec usiadł na kana­pie. Em zaję­ła miej­sce obok nie­go, a wte­dy Pablo poło­żył jej dłoń na ramie­niu, ona zaś dosta­ła gęsiej skór­ki, któ­ra roze­szła się od punk­tu jego dotknię­cia w dół, po całych ple­cach.

Czy jest wte­dy czy­sta i nie­win­na? Do chwi­li, gdy roz­ło­ży­ła nogi w łóż­ku i może na boisku pił­kar­skim, na boisku pił­kar­skim w środ­ku nocy, jest tro­chę jak szes­na­sto­lat­ka, któ­ra nie rozu­mie, jak to jest zacząć z kimś być, wyda­je jej się, że ludzie na sie­bie patrzą i to się po pro­stu dzie­je. W przy­pad­ku Pabla wyglą­da to podob­nie, on też nicze­go nie wie. Nicze­go nie wie­dzą, krę­cą się po mie­ście, są jasne let­nie noce, w powie­trzu uno­si się zapach bzów, Pablo zry­wa bez i go zja­da, to wła­śnie teraz ona nie może mu się oprzeć, po pro­stu musi cały czas o nim myśleć. Co w nim ją urze­kło? A tak, że Pablo wyda­wał się bar­dzo dobry i miły, że dotknął jej ramie­nia i zapy­tał, czy to dla niej okej, że poło­żył dłoń na jej ramie­niu, czy ta dłoń ją pokle­pa­ła, ści­snę­ła jej ramię, czy na nim spo­czę­ła? Em nie pamię­ta. Ser­ce jej wali­ło (podob­nie jak ser­ce Pabla), robi­ła coś takie­go po raz pierw­szy w życiu. Ale dzie­je się wię­cej. Em mówi, że wie­lo­krot­nie upra­wia­ła seks z Pablem, po kil­ka razy dzien­nie, może powin­na bar­dziej wejść w szcze­gó­ły, powie­dzieć, że Pablo lubił to robić na prze­szklo­nym bal­ko­nie, twarz Em była przy­ci­śnię­ta do szy­by i musia­ła potem zmy­wać powsta­łe w ten spo­sób śla­dy.

Pablo wysy­ła ese­me­sy, tele­fon Em z klap­ką jest zamknię­ty, a gdy go otwie­ra, na ekra­nie poja­wia się duża iko­na żół­tej koper­ty. CO TAM, pisze Pablo. I pisze rów­nież: CO ROBISZ? JESTEŚ W DOMU? JESTEŚ W DOMU? MOGĘ PRZYJŚĆ?

A póź­niej Pablo jej mówi, że będą razem przez kil­ka lat, potem się prze­pro­wa­dzą, wyja­dą do Kosta­ry­ki, jest tam pięk­nie, albo nie, wró­cą do San­tia­go, kupią samo­chód, nowy samo­chód, będą mie­li dziec­ko, potem jesz­cze jed­no, dzie­ci mogą miesz­kać u jego rodzi­ny, ty nawet nie będziesz musia­ła pra­co­wać. „Nie będziesz tęsk­ni­ła za tym, co masz tutaj” – mówi Pablo.

To spra­wia­ło, że czu­ła łasko­ta­nie w brzu­chu.

Poli­cja myśli, że Em wie coś o Pablu i o zna­le­zi­sku w tam­tym miesz­ka­niu, a Em nie rozu­mie, cze­mu ją wypy­tu­ją, zapra­sza­ją, prze­słu­chu­ją, nie wie prze­cież nicze­go, co mia­ło­by jakieś zna­cze­nie. Napraw­dę nic nie wie. Wyobra­ża sobie, że wie wię­cej, że gdy Pablo wycią­ga z kie­sze­ni bank­no­ty, to ona poj­mu­je, skąd one się wzię­ły, przez czy­je prze­szły ręce, kto z kim roz­ma­wiał. Wyobra­ża sobie, że on kupu­je hero­inę, choć nawet nie wie do koń­ca, co to takie­go, i że daje pie­nią­dze Ousma­no­wi, pod jaki­miś scho­da­mi, pod scho­da­mi na klat­ce. Pablo spra­wiał, że Em czu­ła się jak cele­bryt­ka (?), czu­ła się pięk­na, dosta­ła od nie­go wisio­rek z motyl­kiem, a gdy szła uli­cą w stro­nę Pabla, sie­dzą­ce­go na krze­śle przy sto­le w knaj­pia­nym ogród­ku, to on potra­fił zagwiz­dać na jej widok. Czyż­by ona tak wła­śnie myśla­ła, że wiel­kie gwiaz­dy są nie­ska­zi­tel­ne i prze­bo­jo­we? Pablo spra­wiał, że Em mało spa­ła i mało jadła, tro­chę od tego schu­dła. Raz Pablo zabrał ją ze sobą do porząd­nej restau­ra­cji z bia­ły­mi obru­sa­mi i ład­ny­mi kie­lisz­ka­mi i Em mogła wte­dy zamó­wić, co tyl­ko chcia­ła. „Co tyl­ko chcę?” – zapy­ta­ła Em, patrząc na ceny, któ­re były absur­dal­nie wyso­kie, a Pablo poki­wał gło­wą. „Dla cie­bie wszyst­ko” – powie­dział nawet. Dla­te­go też Em zamó­wi­ła obiad i dwa kie­lisz­ki wina, dobrze to pamię­ta, ale o tym nie mówi, no i mimo że nie wzię­ła dese­ru, to Pablo wściekł się na całą restau­ra­cję, gdy zoba­czył rachu­nek, suge­ro­wał, by ucie­kli od sto­łu, dokład­nie spraw­dzał, czy nie ma jakie­goś błę­du w wyli­cze­niach i nie zosta­wił kel­ne­ro­wi napiw­ku.

Em myśli o twa­rzy Pabla, zna­mie­niu na jego policz­ku i żół­ta­wej cerze. To boli, gdy Em myśli o tym, że Pablo ją porzu­cił, zaczy­na ją boleć gło­wa. Bo czyż nie to wła­śnie ją spo­tka­ło?

Mogła­by powie­dzieć, że cia­ło Pabla jest, to zna­czy nie, cia­ło Pabla było chu­de i żyla­ste, jego czo­ło prze­waż­nie się świe­ci­ło, choć cza­sem bywa­ło też zupeł­nie suche. Em myśla­ła sobie, że jego cia­ło musi być jak rodzyn­ka, bo nigdy nie widzia­ła, żeby on pił wodę. Pablo czę­sto pił kawę, naj­le­piej od razu cały dzba­nek, czte­ry albo pięć kub­ków jeden po dru­gim, albo kil­ka kub­ków kawy roz­pusz­czal­nej, mnó­stwo tek­tu­ro­wych kubecz­ków z eks­pre­su w mar­ke­cie Rema, no ale rzad­ko pił wodę. Nie pił jej po tym, jak się ze sobą kocha­li, nie pił wody po prze­bu­dze­niu, nawet po wie­czo­rze z wie­lo­ma szkla­necz­ka­mi Jac­ka Daniel­sa.


Co się sta­nie z dziec­kiem, czy będziesz je wycho­wy­wać zupeł­nie sama, czy masz pie­nią­dze, prze­cież potrze­bu­jesz wię­cej pie­nię­dzy, nie będzie ci star­czyć pie­nię­dzy, co, jeśli popad­niesz w nędzę, jak mogę ci pomóc, chcia­ła­by zapy­tać mat­ka, ale nie wie, jak to zro­bić i dla­te­go mil­czy.

Wcho­dzi do miesz­ka­nia, przej­mu­je je, jej zapach, jej rze­czy są wszę­dzie. Mat­ka ma ze sobą waliz­kę na kół­kach, sta­wia ją na pod­ło­dze przy kana­pie, w środ­ku leżą ubra­nia, schlud­nie poskła­da­ne w kost­kę i pocho­wa­ne w folio­wych toreb­kach. Mat­ka spę­dza cały dzień, kupu­jąc nowe rze­czy do miesz­ka­nia. Miski, podusz­ki, uchwy­ty do garn­ków, ozdo­by świą­tecz­ne, butel­ki ze smocz­kiem i maleń­kie dzie­cię­ce ubran­ka. Dosta­ła swój wła­sny klucz, będzie przy­cho­dzić i wycho­dzić, kie­dy jej pasu­je, dziec­ko poja­wi się już wkrót­ce, a wte­dy dobrze jest być we dwie, mówi mat­ka, gdy Em wyła­nia się z łazien­ki. Kie­dy ty się uro­dzi­łaś, nasza sytu­acja też nie była do koń­ca usta­bi­li­zo­wa­na, mie­li­śmy taka brud­ną sofę, po kimś odzie­dzi­czo­ną. Jak będę zosta­wać na noc, to mogę spać na kana­pie, mówi rów­nież. Ma to być ze stro­ny mat­ki coś w rodza­ju pocie­sze­nia. Mat­ka ście­ra kurze i szo­ru­je łazien­kę, spry­sku­je lustro nie­bie­skim pły­nem do mycia i pole­ru­je szkło ręcz­ni­kiem kuchen­nym, usta­wia rze­czy Em na sto­le w salo­nie, Emi­ly leży na kana­pie, a mat­ka wska­zu­je na każ­dy przed­miot. Chcesz to zatrzy­mać? Do cze­go to słu­ży? Napraw­dę musisz mieć aż dwie sztu­ki? Więk­szość rze­czy lądu­je w czar­nym wor­ku na śmie­ci, mat­ka usta­wia resz­tę na pół­ce w łazien­ce. Em zgro­ma­dzi­ła przez ostat­nie lata mnó­stwo dziw­nych przed­mio­tów, wie­le z nich po pro­stu u niej zosta­ło, zuży­te kre­my i poroz­cią­ga­ne gum­ki do wło­sów, mydło, spin­ki, wszyst­ko to, co mat­ka nazy­wa bibe­lo­ta­mi, czym jej zda­niem maleń­stwo mogło­by się poka­le­czyć, choć minie prze­cież jesz­cze dużo cza­su, zanim dziec­ko zacznie cho­dzić, a Em uwa­ża, że trud­no jest pozbyć się wszyst­kich tych dro­bia­zgów. W koń­cu mat­ka prze­bi­ja się przez całe miesz­ka­nie, sprzą­ta­jąc i szo­ru­jąc, w powie­trzu uno­si się zapach pły­nu do mycia pod­łóg, a ostat­nia bute­lecz­ka szam­po­nu lądu­je pod umy­wal­ką. No i goto­we, mówi. Teraz powin­naś tyl­ko się zasta­no­wić, gdzie sta­nie łóżecz­ko. Dziec­ko przez pierw­szy rok nie potrze­bu­je aż tylu rze­czy, no ale łóżecz­ko jest koniecz­ne.

Czy ona nie ma przy­pad­kiem swo­jej pra­cy, cze­mu spę­dza tu cały czas?

Jesz­cze dwa lata temu mat­ka pra­co­wa­ła w przed­szko­lu, na oddzia­le dla naj­młod­szych dzie­ci. Była jed­ną z tych asy­sten­tek przed­szkol­nych, któ­re się dener­wu­ją, wewnętrz­nie i zewnętrz­nie, któ­re zaczy­na­ją się jąkać i seple­nić, gdy rodzi­ce przy­cho­dzą ode­brać swo­je malu­chy.

Po wie­lu latach spę­dza­nych na dwo­rze w obszer­nych czer­wo­nych albo nie­bie­skich kom­bi­ne­zo­nach mat­ka stra­ci­ła pew­ne­go dnia rów­no­wa­gę przy huś­taw­kach, pośli­zgnę­ła się na udep­ta­nym, twar­dym śnie­gu i zła­ma­ła sobie bark.

To bar­dzo przy­kre, powie­dzia­ła peda­goż­ka przed­szkol­na, gdy mat­ka musia­ła iść na zwol­nie­nie trwa­ją­ce wie­le tygo­dni czy nawet mie­się­cy. A kie­dy po dłuż­szym cza­sie skar­że­nia się leka­rzom na ból mat­ka musia­ła iść na ope­ra­cję, dyrek­tor­ka powie­dzia­ła to samo i stąd cze­ka­ła już mat­kę krót­ka dro­ga do zasił­ku przej­ścio­we­go, a póź­niej, gdy sta­ła się czło­wie­kiem zupeł­nie bez­u­ży­tecz­nym, do ren­ty.

Pew­ne­go dnia mat­ka mówi coś o pogo­dzie, a potem coś o kimś, kogo spo­tka­ła na skrzy­żo­wa­niu, i jesz­cze doda­je, suro­wym tonem, bo pró­bu­je być sta­now­cza, że Em musi zjeść do koń­ca śnia­da­nie, mówi to też w taki tro­chę żar­to­bli­wy spo­sób, tak jej się przy­naj­mniej wyda­je, bo chy­ba tak zwra­ca­ła się do Em, gdy ta była dziec­kiem, a mimo to Em na nią patrzy, przez sekun­dę, bar­dzo agre­syw­nym wzro­kiem, po czym krzy­czy; NO KURWA TEŻ COŚ i wyplu­wa jogurt z powro­tem do misecz­ki, po czym idzie do łazien­ki. Mat­ka wsta­je dopie­ro po dłuż­szej chwi­li, drżą jej dło­nie, w koń­cu bie­rze misecz­kę z jogur­tem i wsta­wia ją pod bie­żą­cą wodę, zmy­wa tak­że kub­ki po kawie i patel­nię. Och, jest jej tak bar­dzo przy­kro! Nigdy wcze­śniej nie zosta­ła do tego stop­nia ura­żo­na (tak jej się wyda­je), jak to moż­li­we, że jej wła­sna cór­ka zacho­wu­je się w ten spo­sób, mat­ka chcia­ła prze­cież tyl­ko pomóc, nic z tego nie rozu­mie. Myśli o Em jako nasto­lat­ce, przy­po­mi­na sobie, jak Em mia­ła szes­na­ście lat, nie chcia­ła wró­cić do domu i sta­ła przed blo­kiem, wykrzy­ku­jąc do niej prze­kleń­stwa, albo gdy sobie wmó­wi­ła, że prze­nie­sie się do inne­go mia­sta albo inne­go kra­ju, do San­tia­go, mat­ka nie pamię­ta już za dobrze, nie wie, czy San­tia­go to mia­sto, czy kraj, ale na pew­no zapy­ta­ła wte­dy: „Ale dla­cze­go?”, nic z tego nie rozu­mia­ła i była bar­dzo wystra­szo­na, a Em odpar­ła: „Bo tego chcę, chcę się wypro­wa­dzić, jestem doro­sła, nie wtrą­caj się w moje życie”. Mat­ka nie wie­dzia­ła w tym momen­cie, co zro­bić, i dla­te­go wyszar­pa­ła z port­fe­la trzy bank­no­ty stu­ko­ro­no­we i cisnę­ła je w twarz Em, choć wła­śnie sie­dzia­ły w restau­ra­cji i mia­ły miło spę­dzać czas, zjeść uro­czy­sty uro­dzi­no­wy obiad. Mat­ka nie poj­mu­je, cze­mu jej cór­ka urzą­dza takie cyr­ki ani dla­cze­go ona sama sobie wyobra­ża, że Em się nagle jakoś roz­pad­nie, zatra­ci się, że Em sta­nie pew­ne­go dnia na stoł­ku na bal­ko­nie i po pro­stu sko­czy.

Ist­nie­ją jed­nak­że, o czym nie wol­no zapo­mnieć, dwie albo trzy pio­sen­ki, któ­re spra­wia­ją, że dło­nie mat­ki zaczy­na­ją się szyb­ciej poru­szać, że mat­ka pro­stu­je ple­cy i dostrze­ga świa­tło (?) albo nadzie­ję, (?) albo przy­szłość (??), pio­sen­ki, któ­re wspie­ra­ją ją i pcha­ją do dzia­ła­nia. Ta szwedz­ka, w któ­rej śpie­wa­ją: „Kto to wie, nie wiesz ty, kto to wie, nie wiem ja” i ta o tytu­le „Mån­dags­barn”, któ­ra wła­śnie leci w radiu, a mat­ka zmy­wa do jej ryt­mu kub­ki, widel­ce, noże i tale­rze (któ­rych Em nie opłu­ka­ła, przy­le­pi­ły się do nich okrusz­ki chrup­kie­go chle­ba). W tej wła­śnie chwi­li nawet cał­kiem przy­jem­nie jest zmy­wać.


Przed wizy­tą pie­lę­gniar­ki śro­do­wi­sko­wej mat­ka spa­ce­ru­je nie­spo­koj­nie mię­dzy sto­łem w salo­nie a kuchen­nym bla­tem. Wysta­wia na stół róż­ne rze­czy, wafel­ki i dwie słod­kie bułecz­ki z pie­kar­ni, któ­re kroi na pół i ukła­da na tale­rzu. Ter­ko­cze, bar­dzo się przy tym stre­su­jąc: to bar­dzo waż­ne, by Em nie mówi­ła nic kon­kret­ne­go (muszą robić wra­że­nie spo­koj­nych, poka­zać, że to dobre miej­sce do wycho­wy­wa­nia dziec­ka), bo jak powie coś kon­kret­ne­go, to może oni zechcą zabrać im dziec­ko, albo to może zna­czyć, że będą je obser­wo­wać, a w naj­gor­szym wypad­ku umiesz­czą je gdzieś indziej.

Pie­lę­gniar­ka robi rund­kę po miesz­ka­niu, po czym sia­da i wyj­mu­je plik bro­szu­rek oraz notat­nik. Ukła­da bro­szur­ki na sto­le w salo­nie, by Em i mat­ka mogły je obej­rzeć. Wydru­ko­wa­ne hasła gło­szą: witaj w dziel­ni­cy, jak spa­ko­wać tor­bę do szpi­ta­la, chcesz z kimś poroz­ma­wiać, co, jeśli dziec­ko nie prze­sta­je pła­kać. „Naj­waż­niej­sze” – mówi pie­lę­gniar­ka – „jest to, żebyś nie potrzą­sa­ła dziec­kiem, jak się na nie zezło­ścisz, no i kar­mie­nie, dziec­ko będzie chcia­ło jeść od pierw­szej chwi­li”. Ma ze sobą mięk­ką piłecz­kę, któ­ra ma przy­po­mi­nać pierś, i poka­zu­je, jak nale­ży przy­sta­wiać do niej dziec­ko. Mat­ka wspo­mi­na coś o mle­ku mody­fi­ko­wa­nym, a pie­lę­gniar­ka mówi, że zazwy­czaj nie jest ono potrzeb­ne, ale oczy­wi­ście nale­ży je sto­so­wać, jeśli to będzie koniecz­ne, mat­ka zaś wyja­śnia, że Em nie chcia­ła pić z pier­si jako nie­mow­lę, bar­dzo schu­dła i trze­ba jej było dawać butel­kę.

– Ja też zaj­mo­wa­łam się nią sama – mówi mat­ka. – Jej ojciec nie odgry­wał żad­nej roli w naszym życiu.

– Rozu­miem – odpo­wia­da pie­lę­gniar­ka.

– I nigdy nie pła­cił ali­men­tów – doda­je mat­ka. – Więc wszyst­ko na pew­no się uło­ży. No i ja tu prze­cież jestem.

– Dobrze, że Emi­ly ma tak sil­ną mat­kę jak pani – stwier­dza pie­lę­gniar­ka.

Mówi to zupeł­nie tak, jak­by Em była nie­obec­na przy tej roz­mo­wie. A potem zmie­nia temat i zaczy­na wypy­ty­wać o sytu­ację z Pablem.

– Kon­tak­to­wa­łaś się z ojcem dziec­ka? – chce się dowie­dzieć.

– Nie, już ze sobą nie roz­ma­wia­my – odpo­wia­da Em. Bo on nie odbie­ra od niej tele­fo­nów.

– Zazwy­czaj radzi­my w takich sytu­acjach, że dobrze jest pod­pi­sać oświad­cze­nie o ojco­stwie, zanim dziec­ko przyj­dzie na świat, ale moż­na to też zro­bić w szpi­ta­lu – stwier­dza pie­lę­gniar­ka. – Czy on mówił coś wcze­śniej na ten temat, na przy­kład, że nie chce dzie­ci?

Em nie wie, jak ma odpo­wie­dzieć na to pyta­nie. Mówi, że Pablo pla­no­wał przyjść na spo­tka­nie, na któ­rym mia­ło być pod­pi­sa­ne oświad­cze­nie o ojco­stwie.

– Dla wie­lu dzie­ci rela­cja z ojcem jest waż­na (chłop­cu może być trud­niej dora­stać bez taty niż dziew­czyn­ce) – oświad­cza pie­lę­gniar­ka, zupeł­nie jak­by zapo­mnia­ła o wszyst­kim, co przed chwi­lą mówi­ła mat­ka. – Czy macie w rodzi­nie jakichś męż­czyzn, któ­rzy mogli­by was wes­przeć w tym zakre­sie? – pyta.

– Nie – stwier­dza Em.

– Ależ tak, mam prze­cież bra­ta – rzu­ca mat­ka.

Pie­lę­gniar­ka mówi, że mogą razem poszu­kać roz­wią­zań, prze­dys­ku­to­wać to, zanim dziec­ko przyj­dzie na świat. Pisze coś w swo­im notat­ni­ku, nawet nie ruszy­ła kawy, ale za to wypi­ła całą szklan­kę wody.

Po wyj­ściu pie­lę­gniar­ki mat­ka wsta­wia wszyst­kie naczy­nia do zmy­war­ki i ją uru­cha­mia. Prze­cie­ra stół w salo­nie ście­recz­ką i pró­bu­je powie­dzieć coś roz­sąd­ne­go o całej tej sytu­acji, coś o tym, że wszyst­ko się na pew­no uło­ży. Em zdą­ży­ła już włą­czyć tele­wi­zor, a mat­ka też sia­da na kana­pie, kła­dzie sobie sto­py Em na kola­nach i zaczy­na je maso­wać. Może mat­ka coś mówi, pyta, co Em zamie­rza zro­bić, gdy dziec­ko się uro­dzi, bo napraw­dę ją to zasta­na­wia, Em zaś odpo­wia­da, że oczy­wi­ście będzie razem z dziec­kiem, co ma wła­ści­wie ozna­czać, że wie, potra­fi sobie wyobra­zić, jak to wszyst­ko będzie wyglą­dać.

Trud­no zdo­być to, co naj­lep­sze, ale łatwo zado­wo­lić się czymś, co jest pra­wie albo pra­wie-pra­wie naj­lep­sze, tym, co się już ma, tak było w przy­pad­ku mat­ki i ojca, jak rów­nież bab­ci i dziad­ka, i to wła­śnie robi teraz Em, postę­pu­je tak, jak postę­pu­ją z regu­ły kobie­ty, bo trud­no powie­dzieć, co się ma, a cze­go się nie ma, nim nie spró­bu­je się cze­goś inne­go. I tak to wyglą­da aż do tego śro­do­we­go poran­ka, gdy Em jest świad­ki­nią ślu­bu Harry’ego i Meghan w tele­wi­zji i zosta­je skon­fron­to­wa­na z wiel­ki­mi pyta­nia­mi: Czy napraw­dę moż­na to mieć, taki baj­ko­wy ślub? Czy ktoś tego doświad­cza? Bo Har­ry budzi się codzien­nie wcze­śniej niż Meghan, by zapa­rzyć dla niej poran­ną her­ba­tę z mle­kiem i kar­da­mo­nem. I mówi, że Meghan jest jego naj­lep­szą przy­ja­ciół­ką. A ona ma dłu­gą bia­łą suk­nię, Har­ry wygła­sza mowę i patrzy na Meghan ze łza­mi w oczach, zwra­ca­jąc się do niej zdu­szo­nym, łamią­cym się gło­sem.

„Nie tak wyglą­da praw­dzi­wa miłość” – mówi mat­ka do Em, wzdy­cha i wyłą­cza tele­wi­zor, a oczy Em napeł­nia­ją się łza­mi. „Ależ moja mała! Prze­cież to nie jest napraw­dę! Nie tak to wyglą­da w rze­czy­wi­sto­ści” – pocie­sza ją mama.

Mat­ka chce spró­bo­wać poroz­ma­wiać o tym, co się sta­ło przed uro­dze­niem Em, wyda­je jej się, że może to mieć jakieś zna­cze­nie, ale jakie, tego nie jest pew­na, cho­dzi po pro­stu o to, że gdy poja­wia się dziec­ko, mogą zacząć wypły­wać róż­ne rze­czy z prze­szło­ści. Mat­ka ma nie­wiel­kie drew­nia­ne pude­łecz­ko, któ­re jest poma­lo­wa­ne na czar­no i któ­re chcia­ła­by poka­zać Em. Nale­ża­ło kie­dyś do jej ojca, to w pew­nym sen­sie jedy­ny przed­miot, któ­ry po sobie zosta­wił, może Em zechce je poda­ro­wać swo­je­mu dziec­ku, może to dziec­ko będzie ukła­dać w nim biżu­te­rię, mle­cza­ki i pukle obcię­tych wło­sów. „Umar­ła­bym, gdy­bym nadal z nim była” – mówi mat­ka. – „Ale nie zapo­mnia­łam o tam­tym cza­sie, nie mogła­bym o nim zapo­mnieć”. Mat­ka wie, że ojciec jest wiel­ką, czar­ną dziu­rą w życiu Em, wie, że Em nosi w sobie wie­le pytań, któ­re tak jak­by zasty­gły w jej wnę­trzu, ale teraz, gdy cho­dzi w ostat­nich tygo­dniach cią­ży, te pyta­nia mogą znów zostać zada­ne. Mat­ka ma wie­le doświad­czeń, któ­ry­mi chcia­ła­by się podzie­lić. „Mimo wszyst­ko wycho­wy­wa­łam cię sama” – mówi. – „Mimo wszyst­ko już to kie­dyś zro­bi­łam”. „Moż­na zada­wać pyta­nia” – mówi cicho (w ogó­le gada tyle bez­u­ży­tecz­nych rze­czy), do sie­bie samej albo do Em, któ­ra tak czy ina­czej jej nie słu­cha. Em głasz­cze się jed­ną ręką po brzu­chu, bar­dziej leży na kana­pie niż na niej sie­dzi, oczy ma bar­dziej zamknię­te niż otwar­te.

Upły­wa dużo cza­su, zanim Em zbie­ra się na odwa­gę i zaczy­na zada­wać pyta­nia, czę­sto tak bole­sne, że tra­fia­ją w mat­kę niczym pla­sti­ko­we kulecz­ki z zabaw­ko­we­go pisto­le­tu. Jak na przy­kład: „Gdzie był mój ojciec, gdy się uro­dzi­łam?”. Albo: „Cze­mu nie chciał z nami być?.


Sce­na gwał­tu:

Czy w histo­rii lecze­nia Emi­ly jest coś, co może utrud­nić poród?

Czy Emi­ly jest uza­leż­nio­na od leków?

Czy Emi­ly cier­pi na jakieś cho­ro­by, czy mia­ła wcze­śniej obni­że­nia nastro­ju, nawra­ca­ją­ce epi­zo­dy depre­syj­ne, czy doświad­czy­ła napa­ści albo mole­sto­wa­nia?

O to wszyst­ko pyta ta głu­pia położ­na (DLACZEGO), to tyl­ko stan­dar­do­we pyta­nia, na któ­re wszy­scy muszą odpo­wie­dzieć, rze­czy, o któ­rych lepiej mieć poję­cie. Położ­na wkle­pu­je do kom­pu­te­ra wyni­ki pomia­ru brzu­cha, a potem prze­pi­su­je te same infor­ma­cje do kar­ty zdro­wia. Żół­te świa­tło, pla­ka­ty, aku­szer­ka ma dziś na ustach szmin­kę w odcie­niu pudro­we­go różu i mięk­ką twarz, mięk­kie dło­nie, któ­ry­mi doty­ka­ła jej brzu­cha, ugnia­ta­ła go, a teraz te dło­nie lądu­ją na jej kola­nach. Ach, ci wzbu­dza­ją­cy zaufa­nie pra­cow­ni­cy ochro­ny zdro­wia, któ­rzy spra­wia­ją, że ma ocho­tę powie­dzieć im o wszyst­kim! Em tro­chę nie radzi sobie ze sło­wa­mi, kie­dyś czu­ła, nie, ujmu­je to ina­czej, nie wie­dzia­ła wła­ści­wie, co czu­je, może coś w rodza­ju para­li­żu? „Czy takie coś da się czuć?” – pyta gło­śno, a położ­na kiwa gło­wą, bo aku­szer­ka wie, jakie guzicz­ki nale­ży naci­snąć, by z ust cię­żar­nych zaczę­ły wypły­wać sło­wa i całe histo­rie. To po pro­stu waż­ne, by wie­dzieć takie rze­czy przed poro­dem, bo to może wpły­nąć na to, jak sobie będziesz radzić w trak­cie. „Praw­da?” – mówi położ­na.

Em patrzy w sufit.

Em przy­po­mi­na sobie Pabla, któ­ry ją bije, ude­rza raz w poli­czek, ale tyl­ko pła­ską dło­nią. Nie, nie to, nie o tym opo­wia­da, takim klep­nię­ciem nikt się nie przej­mu­je, cho­dzi raczej o coś, co leży scho­wa­ne od wie­lu lat, ale co Em teraz wycią­ga i coś o tym mówi. Potem znów sta­nie się to tajem­ni­cą na kolej­ne lata.

Em przy­po­mi­na sobie jed­ne­go z wuj­ków, któ­ry wpy­cha w nią jeden, dwa, a może trzy pal­ce, kie­dyś, gdy Em ma pięt­na­ście lat i leży przed domem, opa­la­jąc się na zjeź­dzie rodzin­nym. „Zjeź­dzie rodzin­nym?”. Tak, to była taka rodzin­na impre­za uro­dzi­no­wa na wsi. Wujek naj­pierw maso­wał jej nogi na wyso­ko­ści kostek, potem jego ręce prze­su­wa­ły się coraz wyżej, aż w koń­cu ścią­gnął jej majt­ki. Doty­kał jej pupy, a potem pal­ce powę­dro­wa­ły w kie­run­ku jej kro­cza. Po wszyst­kim Em zaczę­ła kopać i ode­pchnę­ła jego dło­nie. Majt­ki od kostiu­mu były jasno­ró­żo­we i mia­ły fal­ban­ki na brze­gach, z jakie­goś powo­du Em je zacho­wa­ła, leżą teraz w kar­to­no­wym pudeł­ku gdzieś w jej poko­ju, nie, powiedz­my raczej, że je wyrzu­ci­ła, bo cze­mu mia­ła­by trzy­mać coś takie­go?

Mówie­nie o tym nie spra­wia jej bólu, ale zaczy­na ją mdlić, a położ­na daje jej szklan­kę wody, zapi­su­je kolej­ne rze­czy na swo­jej kart­ce, jej pismo jest tak drob­ne, że Em nie może go odcy­fro­wać. Po skoń­czo­nej wizy­cie wycho­dzi, całą dro­gę do domu poko­nu­je pie­cho­tą, ten dzień jest dla niej tro­chę dziw­ny, takie dni zawsze są cał­kiem zamo­ta­ne, Em jest roze­dr­ga­na, zmę­czo­na, uci­na sobie dłu­gą popo­łu­dnio­wą drzem­kę i potem nie może zasnąć wie­czo­rem. Ale czy to będzie mia­ło jakieś kon­se­kwen­cje? Nie, wkrót­ce Em znów czu­je się nor­mal­nie, wkrót­ce zmie­nia się to tyl­ko w krzy­żyk w rubrycz­ce na kart­ce papie­ru, któ­rą ona zabie­ra ze sobą na poro­dów­kę, zosta­je to zapo­mnia­ne przez położ­ną i na powrót zapo­mnia­ne przez samą Emi­ly.

Przy­cho­dzi kolej­ny dzień i Emi­ly prze­glą­da się w lustrze. Jest taka cicha, ze swo­imi łza­mi i marze­nia­mi, dla­cze­go nie może nic powie­dzieć?

I czy ona nie ma żad­ne­go hob­by? Bar­dzo dobrze sobie radzi z maki­ja­żem i wło­sa­mi, codzien­nie uży­wa pię­ciu róż­nych pro­duk­tów do pie­lę­gna­cji skó­ry, mogła­by z pew­no­ścią, gdy­by tyl­ko chcia­ła, pójść do szko­ły kosme­tycz­nej i stać się spe­cja­list­ką od dba­nia o cerę albo prze­się­bior­czy­nią w bran­ży sty­li­za­cji brwi.

Potem wycho­dzi słoń­ce, ale tyl­ko na krót­ką chwi­lę, gdy Em stoi na dwo­rze i cze­ka na metro, sło­necz­ne pro­mie­nie pada­ją na jej twarz, a ona uśmie­cha się sze­ro­ko, marsz­czy czo­ło i patrzy w kie­run­ku, z któ­re­go ma przy­je­chać pociąg. Mat­ka Em stoi w kuch­ni i zmy­wa po lun­chu, na któ­ry poda­ła owsian­kę. Wyglą­da przez okno wycho­dzą­ce na sta­cję metra, ale nie widzi na niej Em. Owsian­ka ma gala­re­to­wa­tą kon­sy­sten­cję i zapy­cha zlew. Potem mat­ka idzie do skrzyn­ki, kła­dzie otwar­te koper­ty z rachun­ka­mi w kuch­ni, ukła­da je w schlud­ny sto­sik. Jest jesz­cze jeden plik listów z któ­rym mat­ka w pierw­szej chwi­li nie wie, co ma zro­bić, to kore­spon­den­cja do Pabla. W sumie pięć kopert.

Posta­na­wia w koń­cu scho­wać je do tor­by, któ­rą z kolei cho­wa w szaf­ce.

Gdy Em docie­ra do pra­cy, jest już nie­mal czwar­ta, są dzi­siaj w skle­pie we trój­kę, ona, Mare­wan i Tina, któ­ra cału­je Em na powi­ta­nie oraz ją przy­tu­la, przy­ci­ska się do niej dość dłu­go, wyraź­nie czuć zapach jej per­fum. „To nasz ostat­ni wspól­ny dzień w pra­cy!” – mówi Tina. Nie pyta, czy może dotknąć. Kła­dzie bar­dzo lek­ką dłoń na brzu­chu Em, a Em musi doci­snąć jej rękę nie­co moc­niej, by w ogó­le mogła coś poczuć. Potem sia­da przy kasie. Nie pamię­ta już wszyst­kich kodów na warzy­wa i owo­ce, wini za to cią­żę (zapo­mi­nam tyle rze­czy przez ten brzuch) i za każ­dym razem, gdy ktoś chce kupić jakieś warzy­wo, Emi­ly musi wołać Tinę. Tina musi też kil­ka razy pod­cho­dzić z kar­tą, by wpro­wa­dzić korek­tę, bo Em źle ska­nu­je towa­ry, co wywo­łu­je atak wście­kło­ści u jed­nej z klien­tek: „Nabi­jasz wię­cej niż kupi­łam, pró­bu­jesz mnie oszu­kać, to wyłu­dze­nie pie­nię­dzy”. Em naci­ska guzik wydru­ku zbyt wie­le razy i daje klient­ce pięć para­go­nów, a ona pyta, czy to ma być jakaś demon­stra­cja i wte­dy z ust Em wyry­wa się sło­wo „piz­da”, klient­ka zaś wybie­ga ze skle­pu z papry­ką i żół­tym serem w prze­zro­czy­stej folio­wej toreb­ce, krzy­cząc, że zgło­si to wszyst­ko kie­row­ni­ko­wi. A potem Mare­wan zapra­sza Em na zaple­cze, pro­si ją, by usia­dła na krze­śle, to prze­cież twój ostat­ni dzień, mówi. „Odpocz­nij sobie” – pro­po­nu­je Mare­wan. Włą­cza czaj­nik elek­trycz­ny, wycią­ga z szaf­ki kubek, wkła­da do nie­go toreb­kę z her­ba­tą i nale­wa wody. „Nie przej­muj się tą klient­ką” – mówi Mare­wan na samym począt­ku. „Przy­cho­dzi do nas wie­lu cho­rych ludzi, wiesz, tu zaraz obok jest NAV, Urząd Pra­cy i Opie­ki Spo­łecz­nej. To nie był nikt waż­ny, istot­ni są ci, któ­rzy robią u nas duże zaku­py do domu, tych nie może­my stra­cić.”

Mare­wan doda­je do her­ba­ty Em łyżecz­kę ole­ju koko­so­we­go, to dla nasma­ro­wa­nia jelit, no bo teraz to pew­nie tro­chę zwol­ni­ły obro­ty, mówi i do niej mru­ga. Wiel­kie oka tłusz­czu uno­szą się na powierzch­ni.

Do zamknię­cia zosta­ły trzy minu­ty, a nagle do skle­py wcho­dzi klient i chce zro­bić duże zaku­py, a to spra­wia, że Em musi zeska­no­wać ponad dwa­dzie­ścia towa­rów za ponad pięć­set koron, jest już czte­ry po jede­na­stej, ale klient stoi nad nią i sze­ro­ko się uśmie­cha, Em się nie odzy­wa, ale jest bar­dzo zmę­czo­na, a klient, męż­czy­zna po czter­dzie­st­ce, czu­je chy­ba mimo wszyst­ko, że powi­nien coś powie­dzieć i rzu­ca: „Prze­cież jesz­cze nie zamknę­li­ście, sklep jest otwar­ty”. Męż­czy­zna patrzy na Em, wpro­wa­dza­jąc swój kod pin, a Mare­wan cze­ka już, by odpro­wa­dzić go do drzwi i zamknąć je na klucz. Potem Mare­wan bie­rze pie­nią­dze, a Em roz­li­cza kasę, dziś też wyszło man­ko, na dwie­ście trzy koro­ny, kom­pu­ter mru­ga i pisz­czy.

Zbli­ża się pół­noc, gdy Em i Mare­wan gaszą świa­tła, po czym wycho­dzą ze skle­pu. Mare­wan nadal ma na sobie zie­lo­ny uni­form, wsia­da­ją do jego samo­cho­du, a on zawo­zi ją na Carl Ber­ner, albo na Tøy­en, w jakieś miej­sce, gdzie moż­na wsiąść do metra. Em przy­my­ka oczy, robi się cięż­ka, zasy­pia na chwi­lę. Zapa­da się w ciem­ność, a potem znów jest wid­no i zim­no, ona zaś wysia­da z auta.

Spójrz­cie na Emi­ly, zobacz­cie, jak zwi­nę­ła się w kłę­bek. Śpi, w tej samej pozy­cji co wczo­raj, gdy poło­ży­ła się wycień­czo­na do łóż­ka i zamknę­ła oczy, zupeł­nie jak jakaś bez­dom­na bie­dacz­ka.

 

belka_2

O autorach i autorkach

Karolina Drozdowska

Urodziła się w 1985 roku we Włocławku. Tłumaczka literacka i literaturoznawczyni, przekładem z języka norweskiego zajmuje się od 2008 roku. Ma na koncie ponad sto opublikowanych przekładów, tłumaczyła m.in. Larsa Myttinga, Ninę Lykke, Helgę Flatland, Johana Harstada, Marie Aubert czy Klarę Hveberg. Członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury oraz Bałtyckiego Stowarzyszenia Tłumaczy. Laureatka norweskiej nagrody dla tłumaczy literackich Oversetterprisen za rok 2021. Doktorat obroniła w roku 2014, a w swojej pracy naukowej i dydaktycznej związana jest z Uniwersytetem Gdańskim oraz Norweskim Uniwersytetem Naukowo-Technicznym w Trondheim. Jej zainteresowania naukowe obejmują m.in. najnowszą prozę norweską oraz teorię i praktykę przekładu. Mieszka w Polsce i Norwegii.

Maria Navarro Skaranger

Urodziła się w 1994 roku w Oslo. Zadebiutowała w 2015 roku powieścią Alle utlendinger har lukka Gardiner (Wszyscy cudzoziemcy mają zaciągnięte zasłony), za którą została nominowana do prestiżowej Nagrody im. Tarjeia Vesaasa dla debiutantów. Książka napisana jest w całości slangiem środowisk imigranckich w Oslo. W 2018 roku ukazała się druga powieść autorki, Bok om sorg (Fortellingen om Nils i skogen) [Księga żałoby (Opowieść o Nilsie w lesie)]. Książka zebrała entuzjastyczne recenzje i przyniosła Skaranger nagrodę Osloprisen (2018), jak również Nagrodę Literacką Unii Europejskiej za rok 2020. W roku 2019 przyznano jej stypendium dla pisarzy Związku Księgarzy Norweskich (Bjørnsonstipendet). W swoich książkach Skaranger porusza tematy pomijane przez większość norweskich autorów, takie jak problemy środowisk imigranckich czy wykluczenie społeczne i klasowe. Jej trzecia powieść, Emily forever, ukazała się w Norwegii w 2021 roku.

Powiązania