utwory / zapowiedzi książek

Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2022 (proza)

Agata Dyczko

Ewa Tondys-Kohmann

Karolina Krasny

Łukasz Wojtysko

Marcin Czerniawski

Fragmenty zapowiadające książkę Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2022, która ukaże się w Biurze Literackim 14 sierpnia 2023 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Mar­cin Czer­niaw­ski
Łobu­zy

Od Zakrystii (fragment pierwszego rozdziału)

Wcho­dzisz do Zakry­stii. Jest tam cicho, woń kadzi­dła mie­sza się z odo­rem zjeł­cza­łe­go cia­ła. Sta­ry prze­bie­ra się za para­wa­nem, zzu­wa z sie­bie prze­po­co­ną sutan­nę. Pół­mrok nie­wiel­kie­go pomiesz­cze­nia dzia­ła na cie­bie usy­pia­ją­co. Powie­ki robią się cięż­kie, człon­ki drę­twie­ją. Jezu­sa nie ma dzi­siaj z tobą, jesteś sam. Na sam ze sta­rym. Jezus nie pomo­że ci, choć nigdy mu nie ufa­łeś. Zacho­dzisz w gło­wę dla­cze­go zosta­łeś przy­dzie­lo­ny do nie­go, a może to jego przy­dzie­lo­no tobie? Popa­dasz w hip­no­tycz­ną zadu­mę. Sły­szysz chrząk­nię­cie sta­re­go, któ­re wybi­ja cię ze sta­nu pół­snu. Ostry smród jego spo­co­ne­go ciel­ska draż­ni two­je noz­drza. Nie masz ocho­ty dłu­żej tu prze­by­wać. Przy­świe­ca ci jed­na jedy­na myśl. Jest jasna, wyra­zi­sta i kry­tycz­na: wynieść się stąd czym prę­dzej i zapo­mnieć o raz po raz odna­wia­nej far­sie. Coś jed­nak przy­ku­wa two­ją uwa­gę. Na nie­wiel­kim drew­nia­nym kre­den­sie stoi taca wypeł­nio­na po brze­gi haj­sem. Są tam dzie­siąt­ki, są dwu­dziest­ki, a zda­rza­ją się i set­ki. Spod ster­ty bank­no­tów miło prze­świ­tu­ją pęka­te piąt­ki. Patrzysz na tacę dłuż­szą chwi­lę. Coś kieł­ku­je w two­jej czer­stwej łepe­ty­nie. Nie jest to jesz­cze myśl ani tym bar­dziej plan. To tyl­ko przy­jem­ne pobu­dze­nie neu­ro­nów mózgu.

Dzwo­ny, dzwo­necz­ki. Biją, dzyń-dzyń czy­nią. Wszyst­ko ci się mie­sza: tem­po, kolej­ność, czę­sto­tli­wość ude­rzeń. Rudy­men­tar­ny porzą­dek obrząd­ku zagi­na­ny przez cza­so­prze­strzeń. Kościel­ny ślub ludz­kich zaso­bów Haj­lów­ki. Koń­ców­ka. Po chwi­li koniec. Scho­dzisz do Zakry­stii z wypeł­nio­ną po brze­gi tacą. Sta­ry wita się i żegna się z owiecz­ka­mi, uro­czy­stą swą trzód­ką uro­czą. Bło­go­sła­wi nowo­żeń­ców tłu­stym jak ser­de­lek pal­cem. Za tobą w bazie insta­lu­je się Jezus. Pręd­ko zzu­wa z sie­bie prze­po­co­ną kom­żę mini­stran­ta. Spod bia­łej sza­ty wyła­nia się czar­na jak grdy­ka sza­ta­na koszul­ka zespo­łu Kat. Jezus pręd­ko ulat­nia się z Zakry­stii, a co za tym idzie z kościo­ła. Zosta­wia za sobą nie­co słod­ka­wy, a nie­co siar­ko­wy zapa­szek pro­ku­ro­wa­ny przez gru­czo­ły poto­we jego nasto­let­nie­go cia­ła. Przy­glą­dasz się wypeł­nio­nej po brze­gi tacy. W jed­nej chwi­li myśl. Bar­dziej może impuls przed myślą, ale nie bez­myśl­ny. Rzut­ki ruch tak­tycz­ny. Pod­cho­dzisz, bie­rzesz dwie stó­wy z gór­ki, wsa­dzasz do kie­sze­ni spodni. Pod kom­żę. Eks­cy­ta­cja i strach, jak dwa wcze­śnia­ki z nie­chcia­nej cią­ży. Tuż pod ser­cem. Po chwi­li wcho­dzi Sta­ry. Uśmie­cha się do cie­bie dwu­znacz­nie. Zzu­wasz kom­żę, w pośpie­chu wycho­dzisz z Zakry­stii. Zzu­wa­nie Sta­re­go odpro­wa­dza cię do domu jak wiecz­no­tr­wa­ły smród.

Jeśli uda­ło się raz, uda się i dru­gi. Nie poprze­sta­niesz na pro­stym haśle: do trzech razy sztu­ka. Juwe­nil­ny trans ponie­sie cię w świe­tla­ną przy­szłość kolej­nych prób. Mne­mo­tech­ni­ka kocich ruchów i tak­tycz­nej zwin­no­ści to two­ja nie­za­wod­na broń nic­po­nia. Jest póź­ny piąt­ko­wy wie­czór. Zapach eks­ce­su mie­sza się z cie­le­snym mia­zma­tem swoj­skich inwen­ta­rzy. Spa­ce­ro­wym kro­kiem podą­żasz w stro­nę lasku. Mijasz oko­licz­ne pło­ty, budy i koty. Wcho­dzisz do lasu jak­byś wkra­czał w doro­słość. Odnaj­du­jesz cień przy­ja­cie­la, cień czło­wie­ka. Boży­da­ra. Z Boży­da­rem pijesz tanie wino do ścię­cia biał­ka. Sie­dzi­cie na skra­ju lasu jak dwa zde­pra­wo­wa­ne fau­ny ani myślą­ce myśleć o flo­rze. Noc będzie dłu­ga i dusz­na. Natę­że­nie mro­ku słusz­ne. Tym razem do rana nie zasną demo­ny czu­wa­ją­ce nad two­ją dys­kre­cją. Jesz­cze nie czas na ujaw­nie­nie.

Nur­ku­jesz w ciem­nię Zakry­stii jak jesiotr. Ana­dro­micz­nie, gib­ko i głę­bi­no­wo. W jed­nej ręce masz tacę, a w dru­giej nega­cję ducha świę­te­go w posta­ci skrę­ta z mari­hu­aną. Scho­dzisz do kruch­cia­nych kaza­mat, piw­nicz­ki, w któ­rej wino mszal­ne przy­oble­ka się w naj­wy­kwint­niej­sze rocz­ni­ki bur­gun­da. Sta­ry roz­ga­dał swo­je ogło­sze­nia dusz­pa­ster­skie do roz­mia­rów mono­lo­gu na górze Mont Blanc. W nagro­dę za prze­wle­kłą i bra­wu­ro­wą nawij­kę o dzie­ciach nie­na­ro­dzo­nych nale­wasz mu wiń­ska do kie­li­cha mszal­ne­go. Trzep­nie sobie, bo naj­pew­niej zaschło mu w gar­dle od kom­pul­syw­nej dia­try­by. Ty odpa­lasz sobie skrom­ną pen­syj­kę za tę dobro­dusz­ność. Dzi­siaj jedy­nie sto zło­tych. Cho­wasz je do kie­sze­ni. Po scho­dach wpeł­zasz na górę jak zdra­dli­wy wąż z Ede­nu. Sta­ry już tam na cie­bie cze­ka. Patrzy na cię spod byka. Pra­we oko zani­ka pod jarz­mem tiku. Lewe świ­dru­je, jak­by coś podej­rze­wa­ło. Jed­nak­że Sta­ry tyl­ko dwu­znacz­nie się do cie­bie uśmie­cha i roz­po­czy­na pro­ces zzu­wa­nia. Szczę­ścisz mu boże jesz­cze i może, a następ­nie ulat­niasz się z Zakry­stii i co za tym idzie z kościo­ła. Naj­chęt­niej w ogó­le byś już tam nie wra­cał. Pusz­czasz się cwa­łem w stro­nę lasku. Sia­dasz na zwa­lo­nym pniu, wypusz­czasz z ulgą powie­trze z płuc, zapa­lasz skrę­ta. Jak miło.

Zawsze byłeś poucza­ny. Stro­fo­wa­no cię z patriar­chal­ną kon­se­kwen­cją. Wma­wia­no ci błę­dy, złe zacho­wa­nie, leni­stwo. Celo­wa­li w tym przed­sta­wi­cie­le star­szy­zny, któ­rej prze­wod­ni­czył Sta­ry. Twoi sta­rzy trak­to­wa­li jego reli­gianc­ką kazu­isty­kę jak sądy nie­omyl­nej wyrocz­ni. Auto­chto­ni nagi­na­li się krę­go­słu­pa­mi moral­ny­mi do jego „boskie­go” cia­ła. Spi­ja­li mu z ust tru­pią man­trę obu­rze­nia. Ich usta sinia­ły w potę­pień­czym sza­le hiper­bi­go­tów. Twa­rze wykrzy­wia­ły się w gry­ma­sie suro­wych sędziów. Wyglą­da­li strasz­nie i gro­te­sko­wo, głu­pio i groź­nie. Nie­ludz­ko. W duchu z nich szy­dzi­łeś i tyl­ko wycze­ki­wa­łeś dnia, w któ­rym ode­grasz rolę zuchwa­łe­go mści­cie­la. Chy­ba nad­szedł już czas, by zała­twić się z nimi za wszyst­kie cza­sy.

Pod­czas mszy wiel­ka­noc­nej dewo­cja obfi­cie przy­sy­pu­je tacę kabo­ną. W myślach sza­cu­jesz przy­pływ kapi­ta­łu. Usta­na­wiasz pułap bez­piecz­ne­go urob­ku. W Zakry­stii wdzię­czysz się do lustra jak demo­nicz­ny nar­cyz. Pod­cho­dzisz do tacy usta­wio­nej na zydel­ku pod wiel­kim Cor­pus Chri­sti. Chwy­tasz szyb­kim ruchem dło­ni dwa bank­no­ty o nomi­na­łach sto i dwie­ście zło­tych. W tym samym momen­cie wpeł­za do pomiesz­cze­nia krót­ko­wi­dzą­ca ultra­po­boż­ni­sia, prze­wod­ni­czą­ca kół­ka różań­co­we­go, pani Eula­lia. Mru­ga ner­wo­wo ocza­mi i cmo­ka z nie­sma­kiem. Tobie język skle­ja się z pod­nie­bie­niem i drga tęt­ni­ca szyj­na z prze­ra­że­nia. Cno­tli­wa matro­na Eula­lia rze­cze peł­nym obu­rze­nia gło­sem: Na Boga! Wywie­trzyć tu mini­strant, raz dwa! Trzy, szep­czesz sam do sie­bie.

Robisz to po raz czwar­ty, siód­my, dzie­sią­ty. Po osiem­na­stym prze­sta­jesz liczyć. To two­je wkro­cze­nie w peł­no­let­niość prze­stęp­stwa czy­ni cię pew­nym swe­go i spo­koj­nym. Powo­li sta­jesz się ruty­nia­rzem. Usta­na­wiasz swój wła­sny, wewnętrz­ny kodeks zbó­ja. Prze­strze­gasz jego reguł z god­ną naj­wyż­sze­go uzna­nia skru­pu­lat­no­ścią. Nigdy nie bie­rzesz wię­cej niż trzy­sta zło­tych, nie mniej niż sto. Wystrze­gasz się bilo­nu, pre­fe­ru­jesz papier. Chwy­tów, bo tak nazy­wasz tę w grun­cie rze­czy pospo­li­tą kra­dzież urwi­poł­cia, doko­nu­jesz w pierw­sze piąt­ki mie­sią­ca, w co dru­gą nie­dzie­lę i każ­de moż­li­we kościel­ne świę­to. Ta czę­sto­tli­wość to swo­isty rytu­ał, któ­re­mu ani myślisz uchy­biać. Nie masz dla nie­go racjo­nal­ne­go uza­sad­nie­nia, ale gdzieś tam w odmę­tach łepe­ty­ny, w jej miej­scu odpo­wie­dzial­nym za kom­bi­na­to­ry­kę z zakre­su teo­rii zabaw, do gło­su docho­dzi wątła intu­icja zwią­za­na z ogól­ni­ko­wym hasłem: Reduk­cja Ryzy­ka.

Nigdy nie doko­nu­jesz Chwy­tu w trak­cie zzu­wa­nia przez sta­re­go prze­po­co­nej sutan­ny. Musi to być tuż przed albo tuż po tej czyn­no­ści. Nigdy w trak­cie! To kolej­ny prze­sąd, któ­ry niczym zna­mię rze­zi­miesz­ka wypa­lasz w swym zuchwa­łym, nasto­let­nim ser­cu, ogniem nie­wzru­szo­nej deter­mi­na­cji. Natę­że­nie potne­go odo­ru jest rodza­jem sygna­łu dla twej szyb­kiej dło­ni. Noz­drza wręcz ste­ru­ją łok­ciem, mię­śnia­mi przed­ra­mie­nia, nad­garst­kiem. Gdy feto­rek jest led­wo ćmią­cą obiet­ni­cą cze­goś więk­sze­go – możesz chwy­tać, gdy wszech­ogar­nia­ją­cy smród bie­rze w swo­je posia­da­nie powie­trze Zakry­stii – chwy­tać już powi­nie­neś. Nic pośrod­ku, nic pomię­dzy. Akt zzu­wa­nia jako swo­ista blo­ka­da, nie­na­ru­szal­ny zakaz.

Doko­nu­jesz pierw­sze­go ujaw­nie­nia. Jego bene­fi­cjen­tem sta­je się Boży­dar. W krót­kich, har­cer­skich sło­wach prze­ka­zu­jesz mu znak woj­ny. Roz­pę­ta­łeś ją w swo­im umy­śle. Prze­ciw­ni­kiem usta­no­wi­łeś obraz sta­re­go, a może ide­olo­gię, któ­rą repre­zen­tu­je. Sam tego do koń­ca nie poj­mu­jesz. Jesteś kłęb­kiem ener­gii nie­pa­nu­ją­cym nad myśla­mi. Jesteś bun­tow­ni­kiem peł­nym pasji, gnie­wu i non­sza­lan­cji. Jesteś nie­dziel­nym natu­ra­li­stą. Tak jak przy­pusz­cza­łeś, two­je wyzna­nie nie mia­ło pra­wa wpra­wić Boży­da­ra w kon­ster­na­cję. Jego entu­zjazm pod­bech­tu­je two­je ego, jego dzie­cię­cia apro­ba­ta tyl­ko utwier­dza cię w słusz­no­ści twej pry­wat­nej kru­cja­ty. Zna­kiem odwró­co­ne­go krzy­ża bło­go­sła­wisz nad­cho­dzą­ce czy­ny świę­to­krad­cze­go zbó­ja. Zni­ka­ją wszel­kie wąt­pli­wo­ści. Pro­ce­der trwa w naj­lep­sze.

Idzie ci coraz lepiej. Wpra­wiasz się w fachu drob­ne­go zło­dzie­jasz­ka. Gro­ma­dze­nie mszal­nej mamo­ny spra­wia ci coraz więk­szą fraj­dę. Oszczęd­no­ści, któ­re uda­ło się poczy­nić, pozwa­la­ją ci na spra­wia­nie sobie kon­sump­cyj­nej fraj­dy. Na więk­szą i mniej­szą ska­lę. Jesteś próż­ny i poży­tecz­ny, roz­rzut­ny i hoj­ny. Kupi­łeś sobie desko­rol­kę i wybu­do­wa­łeś drew­nia­ną wia­tę na dział­ce ojca, sakra­menc­kie­go piju­sa. Poma­lo­wa­łeś płot i naby­wa­łeś dro­gi, nie­do­stęp­ny two­im rówie­śni­kom alko­hol, któ­rym upi­ja­łeś się z Boży­da­rem do nie­przy­tom­no­ści. Wszyst­ko zasi­la­ne para­fial­nym skarb­czy­kiem, drob­ną cząst­ką świę­to­je­bli­we­go szmal­cu. To pry­wat­ny poda­tek od kościo­ła, któ­ry odpro­wa­dzasz na wła­sne kon­to zamiast pań­stwa, któ­re zapo­mnia­ło o tobie, ale nie myśli zapo­mi­nać o dobro­sta­nie wła­snych świą­ty­ni.

Ostry smród prze­po­co­nych szat. Przy­kry swąd mie­sza ci w gło­wie. Posta­na­wiasz uchy­bić wewnętrz­ne­mu kodek­so­wi zbó­ja. Sta­ry zzu­wa swą sutan­nę ospa­ły­mi rucha­mi syte­go kota. Impuls, któ­ry sta­je się wykro­cze­niem prze­ciw­ko same­mu sobie, prze­ciw­ko wła­snym zasa­dom. Chwy­tasz z tacy pięć stów w trak­cie star­cze­go zzu­wa­nia. Podwój­ny błąd w sztu­ce. Nie masz cza­su na wyrzu­ty sumie­nia. Sta­ry wyła­zi zza para­wa­nu. Jego nie­sy­me­trycz­ne ciel­sko prze­je­dzo­ne­go kano­ni­ka wywo­łu­je w tobie mdło­ści. Sta­ry uśmie­cha się do cie­bie dwu­znacz­nie. Two­je myśli czer­stwie­ją. Otwie­ra­ją się drzwi od stro­ny kruch­ty. Do dusz­ne­go pomiesz­cza­nia wta­ra­ba­nia się Jezus. Pół­mrok sal­ki kom­po­nu­je się z gry­ma­sa­mi jego dzie­cin­nej twa­rzy, dając zgo­ła lucy­fe­rycz­ny efekt. Zzu­wasz kom­żę, świe­żo upra­ną, więc jesz­cze nie­cuch­ną­cą. W pośpie­chu wycho­dzisz z Zakry­stii. Do domu odpro­wa­dza cię przy­tłu­mio­ny odgłos szep­tów. Seria złych zna­ków.

Złe prze­czu­cia zwy­kły tra­fiać w punkt. I tym razem, niczym boha­ter grec­kiej tra­ge­dii, padasz ofia­rą samo­speł­nia­ją­cej się prze­po­wied­ni. W kaza­ma­tach kościo­ła, tuż pod pod­ło­gą Zakry­stii, przy­dy­bu­je cię Jezus. Jego demo­nicz­ny wzrok będzie ci się śnił po nocach. Szu­ka­cie zaku­rzo­nych dewo­cjo­na­liów na świę­to Prze­si­le­nia Pań­skie­go. Sły­szy­cie świń­ski chrum­kot sta­re­go docho­dzą­cy z góry. Jezus zda­je się być fatal­nym pro­ro­kiem. Oka­zu­je się, że odkrył twój sekret. W szo­ku­ją­cych szcze­gó­łach opi­su­je ci swo­je spo­strze­że­nia. „Wiem wię­cej, niż ty sam. Przej­rza­łem cię gał­ga­nie.” Jest bez­względ­nym dema­ska­to­rem zde­ter­mi­no­wa­nym ujaw­nić każ­dą nie­go­dzi­wość. Jezus łapie twą duszę we wny­ki pod­łe­go szan­ta­żu. Jego zda­niem Chwy­tasz zbyt wie­le flo­ty. Powi­nie­neś się z nim podzie­lić. Tyl­ko za cenę wej­ścia z nim w spół­kę możesz liczyć na jako taką dys­kre­cję. W prze­ciw­nym razie sprze­da cię sta­re­mu jak psa.

Jezu­so­we dic­tum dopro­wa­dza cię do bia­łej gorącz­ki. Nie spo­dzie­wa­łeś się takie­go obro­tu spraw. Po pod­wie­czor­ku grzech Ona­na roz­luź­nia twe napię­te mię­śnie, w żyłach mądrzej pły­nie krew. Wyda­jesz się być jeśli nie zupeł­nie spo­koj­ny, to przy­naj­mniej spo­koj­niej­szy. Jesteś nie­dziel­nym natu­ra­li­stą, biki­nia­rzem ona­ni­stą, mlecz­nym hedo­ni­stą. Roz­wa­żasz w duchu róż­ne moż­li­wo­ści. Jesteś skon­fun­do­wa­ny, wewnętrz­nie roz­bi­ty, roz­dar­ty jak ser­ce pogrze­bo­wej płacz­ki. Potrze­bu­jesz rady, dobre­go sło­wa, pocie­sze­nia. Posta­na­wiasz nie skła­dać bro­ni. Następ­ne­go dnia, gdy budzą cię koty szcza­ją­ce na pło­ty, zapra­gniesz roz­mó­wić się z Boży­da­rem. Spo­tka­cie się w lasku fau­nów na nara­dę. Mar­twe słoń­ce buj­nej pro­win­cji, zawie­szo­ne wyso­ko na nie­bo­skło­nie, będzie przy­świe­ca­ło waszej gorącz­ko­wej wymia­nie myśli. Lęgną się wywro­to­we pomy­sły w maków­kach dwóch narwa­nych chło­pa­czysk. Prym w sza­leń­stwie wie­dzie Boży­dar. W tym sza­leń­stwie jest nie­zgo­da.

Docho­dzi­cie do jako takie­go kon­sen­su­su. Decy­zja odno­śnie czy­nów może być jed­na. Posta­na­wia­cie skle­pać maskę Jezu­so­wi. Uci­sze­nie przez zastra­sza­nie to wasz maje­stat, wasza god­ność. Obmy­śla­cie chy­try plan. Macie zamiar schwy­tać Jezu­sa w zasadz­kę. Po mszy zacza­icie się na nie­go na skra­ju lasu. To ten dzień, w któ­rym nie doko­nu­jesz kolej­ne­go Chwy­tu. Ta ostat­nia nie­dzie­la. Jutro się rozej­dzie­cie. Być może. Dzwo­ny, dzwo­necz­ki. Biją, dzyń-dzyń czy­nią. Woń kadzi­dła mie­sza się z odo­rem zjeł­cza­łe­go cia­ła. Sta­ry zzu­wa prze­po­co­ną sutan­nę. Obra­zy nakła­da­ją się na sie­bie, dźwię­ki inter­fe­ru­ją. Zapa­chy wybu­cha­ją wie­lo­wąt­ko­wą burzą. Zmy­sły wariu­ją, myśli kła­dą do snu moral­ność. Kościół trzesz­czy w szwach od bru­tal­ne­go kocio­kwi­ku hor­mo­nów. Będzie się dzia­ło!

Pot i krew, śluz. Wydzie­li­ny. W cie­niu wie­ko­wych modrze­wiów, w zgrzeb­nej niszy paro­wu, w samym ser­cu dzi­kiej gęstwi­ny, spusz­cza­cie bez­względ­ne man­to Jezu­so­wi. Zacza­ili­ście się na nie­go za wyzna­czo­ną wcze­śniej skar­pą, tuż przed godzi­ną zero. W mro­ku stu­mi­lo­we­go lasu pod­ci­na­cie nogi dłu­go­wło­se­go dra­ba. Chwy­tasz Jezu­sa za kudły. Boży­dar wali go z kopa w żebra, a potem z bań­ki w mostek. Dokła­dasz pra­wy sier­po­wy w pocią­głą, przy­stoj­ną twarz syna nie­bo­że­go. Jezus zale­wa się krwią i zło­rze­czy. On wam jesz­cze poka­że. „Wy chu­je papla­te, wy prąt­ki sza­ta­na ska­żo­ne rogo­wa­ci­zną odby­tu”. Nie zwykł nad­sta­wiać dru­gie­go policz­ka ani myśli rzu­cać sło­wa na wiatr. Z jego kino­la ciek­ną smar­ki wymie­sza­ne z krwią. Drze się jak potę­pie­niec. Obie­cu­je zemstę pie­kieł. Nie wiesz. co robić, nie masz pomy­słu na dal­szy roz­wój wypad­ków. Z maja­ków dzie­cin­nej bra­wu­ry nie spo­sób spre­pa­ro­wać choć­by namiast­kę pla­nu B. Wasza chwiej­na odwa­ga, wasz kna­jac­ka dezyn­wol­tu­ra, wasza bez­względ­ność mło­do­cia­nych katów, wyrżnę­ła mlecz­ny ząb o pierw­szy tward­szy kant rze­czy­wi­sto­ści.

Pod­ku­lasz ogon. Cho­wasz się, cho­wa­cie z Boży­da­rem, na dział­ce two­je­go sta­re­go, sakra­menc­kie­go piju­sa. Pięć kilo­me­trów od Haj­lów­ki. To jest twój azyl, tu możesz wyli­zać rany i prze­my­śleć wła­sne poło­że­nie w struk­tu­rze cha­osu. Przed wami dłu­ga noc, peł­na kosz­ma­rów na jawie i oni­rycz­nej hiper­re­al­no­ści. Będzie­cie zakład­ni­ka­mi sprzecz­no­ści, kozła­mi ofiar­ny­mi ilu­zji, więź­nia­mi błę­dów logicz­nych. Wasze zapi­ja­czo­ne mor­dy smar­ka­tych łobu­zów swo­im wykrzy­wie­niem zga­szą blask księ­ży­ca, roz­kwa­szą porzą­dek nocy wyzie­wy waszych ciał. Jed­ną nogą będzie­cie kro­czyć przed upad­kiem pychy, pod­czas gdy dru­gą sto­pę cie­lacz­ka ssa­ła będzie pokor­na mat­ka (tor­tu­ra). Wasza głu­po­ta się­gnie szczy­tów, a wasza chuć wybie­gnie poza hory­zont. W kro­to­chwil­nej wizji zje­cie cia­ło Jezu­sa w towa­rzy­stwie same­go Bel­ze­bu­ba po lobo­to­mii, któ­ry oka­że się być waszym cuch­ną­cym krew­nym. Dia­beł­kiem stró­żem. Coś zosta­ło zaprze­pasz­czo­ne i nic jesz­cze nie­stra­co­ne. Wiru­ją obra­zy, kołu­ją emo­cje. Plą­czą się nici wasze­go fil­mu. Star­szy­zna o was zapo­mnia­ła. Pociąg do upodle­nia, do zatra­ce­nia, do wnie­bo­wzię­cia! Wła­śnie odjeż­dża. Cała naprzód! Na zdro­wie rze­tel­ni gamo­nie!

Budzisz się, więc jesteś… nie­dziel­nym natu­ra­li­stą, biki­nia­rzem ona­ni­stą, mlecz­nym hedo­ni­stą. Do roz­ła­do­wa­nia wewnętrz­ne­go napię­cia potrze­bu­jesz aktu miło­ści wła­snej; ego­tycz­nej, kom­pul­syw­nej i cia­snej. Samo­speł­nia­ją­ca się prze­po­wied­nia wyno­si auto­ero­tycz­ny akt poran­ka na ołta­rze. Wiel­ki Strzał kła­dzie się cie­kłym na posadz­ce. Jesteś spo­koj­ny i odprę­żo­ny, choć nie pozby­łeś się trosk ści­ga­ne­go. Zda­niem Boży­da­ra, dziś nastą­pi dema­ska­cja twe­go nie­cne­go pro­ce­de­ru. Jezus słu­ży do mszy, a ty masz dzi­siaj wol­ne. Ide­al­na oka­zja do zdra­dy. Wisi nad tobą wid­mo pro­win­cjo­nal­nej infa­mii. Histe­rycz­ne fana­tycz­ki z kół­ka różań­co­we­go już śli­ną się do wizji sto­su, na któ­rym zapło­nie twój mlecz­ny kor­pus. Miej­sco­wi dewo­ci z nagła ostrzą scy­zo­ry­ki potę­pie­nia, mrocz­ni gra­ba­rze inten­sy­fi­ku­ją tel­lu­rycz­ne namięt­no­ści. Twe tru­chło zosta­nie zhań­bio­ne, a kości obgry­zio­ne przez psy din­go. Zosta­niesz pierw­szym potę­pio­nym Haj­lów­ki, zaka­łą czer­stwej pro­win­cji, wiel­kim bluź­nier­cą. Tu nikt nigdy nie był z cie­bie dum­ny. Od teraz będziesz na wiecz­nym cen­zu­ro­wa­nym.

W akcie despe­ra­cji wysy­łasz do Jezu­sa sms o tre­ści: „zapra­szam do współ­pra­cy”. Godzi­ny mija­ją. Odpo­wiedź nie nad­cho­dzi. Wiesz, że jest już raczej po her­ba­cie. Odcho­dzisz od zmy­słów. Uwa­żasz, że nie ma dla cie­bie ratun­ku. Zosta­niesz odsą­dzo­ny od czci i wia­ry, pod­da­ny ostra­cy­zmo­wi lokal­sów, na wie­ki prze­klę­ty. Wszel­kie związ­ki z lokal­ną spo­łecz­no­ścią będą sys­te­ma­tycz­nie odci­na­ne. Zosta­niesz wydzie­dzi­czo­ny z wła­sne­go mikro­ko­smo­su, z cie­płej macie­rzy, z małej ojczy­zny. Nie masz nadziei, nie znaj­du­jesz w sobie słów pocie­sze­nia. Jesz kanap­kę, pijesz zsia­dłe mle­ko, palisz ostat­nie­go papie­ro­sa ska­zań­ca. Dra­piesz się po pęp­ku, walisz gło­wą w ścia­nę, kopiesz sto­pą w drzwi. Pod­da­jesz się, cze­kasz na nie­unik­nio­ne. Wypa­tru­jesz kata.

Na dział­ce two­je­go sta­re­go, pod­łe­go piju­sa, pijesz tanie­go beł­ta do ścię­cia biał­ka pospo­łu z Boży­da­rem. Jest to wasz poże­gnal­ny trip, final­na liba­cja, ostat­nia wie­cze­rza. Sądzi­cie, że nie zosta­ło wam wie­le cza­su. W każ­dej chwi­li ocze­ku­je­cie wizy­ty Sta­re­go w towa­rzy­stwie lokal­nych orga­nów ści­ga­nia, rze­czo­nych psów goń­czych Haj­lów­ki. Będzie to z całą pew­no­ścią spek­ta­ku­lar­ny nalot, w któ­rym szy­ki zewrą stró­że pra­wa i obroń­ca moral­no­ści. Jer­ry, Janu­ary i Sta­ry. Śnię­ta Trój­ca. Wskrze­szo­ny zosta­nie pło­mień świę­tej zemsty. Pije­cie łap­czy­wie i wiel­ko­dusz­nie. Pra­gnie­cie znisz­czyć do cna swo­je mło­de orga­ni­zmy nim nadej­dzie świt. Wtem! Sły­szy­cie gło­sy, kro­ki, sze­lest. Two­je ser­ce zamie­ra. Spo­dzie­wasz się naj­gor­sze­go. Two­im pija­nym w sztok oczom uka­zu­je się postać Jezu­sa (sic!); wisu­sa, skunk­sa, gał­ga­nu­sa. Pod dachem wia­ty ster­czy roz­ma­za­ny cze­rep, a dłu­gie blond wło­sy świe­cą ską­pa­ne cie­płym bla­skiem, jak­by zło­ci­stą aure­olą. Masz otwar­tą sze­ro­ko buzię. Boży­dar czy­ni znak krzy­ża, choć nigdy nie prze­stą­pił pro­gu jakiej­kol­wiek świą­ty­ni. Jezus uśmie­cha się szel­mow­sko i powia­da w te sło­wa: „Szu­ka­łem was, a teraz wy przy­szli­ście do mnie. Wcho­dzę w ten układ skur­ko­wań­ce”.


Aga­ta Dycz­ko

Żuko­wo
[frag­ment]

intro

jeśli czte­ry myszy prze­bie­gły przez dro­gę
jeśli czte­ry myszy
domy i obo­ry scho­wa­ne są za wznie­sie­niem
bo sil­ne wia­try cią­gną oko­li­cę za tra­wę i drze­wa
i wszyst­ko
cią­gnię­te jest z zacho­du na wschód

pochy­lił się szpa­ler drzew przy dro­dze
pochy­li­ła się cała wieś
wyła podwó­rzem
i świ­sta­ła szpa­ra­mi i okna­mi
o kilo­metr stąd tań­czy­ło i stra­szy­ło
morze
aż pla­ży nie było
ale nikt nie patrzył, bo wszy­scy byli tu

czte­ry myszy prze­bie­gły
kot z psem bawi­li się
kro­wy patrzy­ły na sie­bie w cichych obo­rach
cze­ka­ły

kobie­ty we wsi były cho­re
pięć sióstr leża­ło na tap­cza­nach
i pięć domów im się przy­glą­da­ło
ze ścian patrzy­li przod­ko­wie i jezus

drze­wa i księ­życ w nie­bie­skim ogrój­cu i papro­cie na meblo­ścian­kach
goto­wał się rosół i lał w nie­miec­ką por­ce­la­nę, któ­rej nikt nigdy nie kupił
dym z komi­nów ucie­kał szyb­ko na wschód
podwó­rza wyły
luź­ne bla­chy rezo­no­wa­ły w powie­trzu
jak świę­te

Zamiesz­ka­ły­śmy we wsi, któ­rej ścia­ny zosta­ły wypa­lo­ne w cegiel­niach gór­nej Odry jesz­cze przed woj­ną. We wsi były trzy duże sta­da krów, jed­na gospo­dy­ni hodo­wa­ła kacz­ki i kury, były dwa lisy, któ­rych ścież­ki cią­gnę­ły się po polach, mię­dzy lasem, a wsią i dalej, przez wieś w stro­nę morza. Były ruiny cmen­ta­rza żydow­skie­go, a przy­naj­mniej wia­do­mo, że kie­dyś tam był, bo macew uży­to do wzmoc­nie­nia wypłu­ki­wa­ne­go przez rze­kę frag­men­tu wału. Zosta­ły tyl­ko nie­rów­no­ści grun­tu, kępy traw i drze­wa. Był wał, któ­ry odgra­dzał rze­kę od pól. Były pola, któ­re na sta­rych mapach ozna­cza­no jako jezio­ro, ale nie­miec­ka melio­ra­cja zamie­ni­ła je w żyzne pastwi­ska poprze­ci­na­ne gęstą sie­cią rowów. (Jak chcesz dojść do lasu, musisz prze­sko­czyć przez rów jakieś dwa­dzie­ścia razy). Tyl­ko jed­na gospo­dy­ni we wsi trzy­ma­ła świ­nie, kie­dyś we wsi było ich znacz­nie wię­cej. To ona zacho­ro­wa­ła jako pierw­sza, ta od świń, po niej kolej­ne, wszyst­kie w cią­gu czte­rech mie­się­cy.
Był most.

Przy­je­cha­ły­śmy do wsi mostem przez rze­kę, weszły­śmy do pierw­sze­go domu. Jedli­śmy rosół zgro­ma­dze­ni wokół cho­rej, któ­rą w łóż­ku, wspar­tą na podu­chach, kar­mi­ła jej naj­star­sza cór­ka.

Było spo­koj­nie i przy­jaź­nie. Było nie­wy­mow­nie smut­no. Kot patrzył na nas przez szy­bę, trzy­ma­jąc w pysku jed­ną z czte­rech myszy. Zosta­ły trzy. Pomy­śla­ły­śmy obie naraz, ja i moja towa­rzysz­ka, i spo­tka­ły­śmy się wzro­kiem. Kobie­ta odsło­ni­ła wiel­kie zaban­da­żo­wa­ne koń­czy­ny i zaczę­ła szlo­chać. I wszy­scy zapła­ka­li.

Ukry­wa­łam wzru­sze­nie pod nało­giem, sta­łam na podwó­rzu i pali­łam. Na nie­bie krą­żył heli­kop­ter. Z domu jak gra­nat wypadł syn gospo­da­rzy, biegł tak szyb­ko, że nie zdą­żył wyha­mo­wać i wła­ści­wie zatrzy­mał się na mnie. Miał oko­ło sie­dem­na­stu lat, zadarł gło­wę. Patrzy­li­śmy. Na sznur­ko­wej dra­bi­nie wypusz­czo­nej z maszy­ny dyn­da­ły czte­ry małe figur­ki. Zamiast pocze­kać, aż hałas ucich­nie, posta­no­wił wykrzy­czeć mi wyja­śnie­nie do ucha.

– Ćwi­czą! Robią pętlę nad naszym domem. Obser­wu­ję to! – chwa­lił się.

Nie mam w zwy­cza­ju uśmie­chać się z grzecz­no­ści, poza tym bola­ło mnie ucho. On jed­nak patrzył na mnie z bli­ska, jak­by nie zamie­rzał prze­stać, dopó­ki się nie uśmiech­nę. Uśmiech­nę­łam się, skrę­po­wa­na jego zaru­mie­nio­ną skó­rą i jakimś mor­skim zapa­chem ‒ świe­żym, ostrym, nie stam­tąd, gdzie dotych­czas bywa­łam, i też nie stąd, zapa­chem przy­wia­nym z dale­ka i zdro­wym. Wte­dy spy­tał:

– Moja mat­ka umrze, praw­da?

– Nie wiem.

– Tak.

I nie wiem, czy sam sobie odpo­wie­dział na pyta­nie, czy po pro­stu dał mi znać, że rozu­mie, co do nie­go powie­dzia­łam.

– Tak – powtó­rzył. – Chce Pani zoba­czyć zdję­cia nóg? Powin­na je Pani obej­rzeć, praw­da?

Wycią­gnął tele­fon. Otwo­rzył gale­rię, chwi­lę prze­su­wał pal­cem po ekra­nie, zna­lazł zdję­cia, zawa­hał się jesz­cze chwi­lę i mi go podał.

– Frag­men­ty czer­nie­ją i kru­szą się, cza­sa­mi jak pur­chaw­ki zamie­nia­ją się w puch, każ­de dotknię­cie spra­wia, że defor­mu­ją się lub zni­ka­ją. To, cze­go nie widać na zdję­ciach, to cier­pie­nie mat­ki… – Wzru­sza się nie­spo­dzie­wa­nie, pró­bu­jąc to opa­no­wać, na ści­śnię­tym gar­dle mówi dalej. – Mamy tutaj taki staw, zara­sta gru­bą war­stwą glo­nów, glo­ny two­rzą kożuch. Póź­nym latem, kie­dy je zbie­ram, wyplą­tu­ję z nich szkie­le­ty ryb, pta­sie nie­do­lo­ty, mnó­stwo owa­dów i obro­śnię­te śmie­ci, butel­ki. Te nogi mają zapach wody z tego sta­wu albo nawet bar­dziej zapach bagien, mokra­deł w lesie, sto­ją­cej wody, w któ­rej roz­kła­da się drew­no i zie­mia… Popro­si­ła mnie wczo­raj, żebym jej je odciął… Nogi. Ja bym je odciął i zako­pał. One już chcą do zie­mi.

– Two­ja mat­ka jest mło­da i pięk­na, ma pięk­ną twarz, taką świe­tli­stą. Zawsze tak wyglą­da­ła?

– Praw­da? I Pani też to widzi. Ta cho­ro­ba przy­szła z zewnątrz i to nie jest ona, ta cho­ro­ba nie jest moją mat­ką. Dla­te­go myślę sobie, czy moż­na by ją zabrać do szpi­ta­la i odciąć te nogi, prze­to­czyć krew? Odłą­czyć ją od obcej cho­ro­by. Zacząć od począt­ku.

– Nie wiem.

– Pro­szę Pani, my tu przy­szli­śmy.

– Co masz na myśli?

– Nie jeste­śmy stąd, umie­my zaczy­nać od począt­ku. Niech nam Pani pomo­że. ‒ Przy­tu­la się do mnie gwał­tow­nie i mówi szep­tem szyb­ko. – Rodzi­ce byli w lesie. Wyszli tutaj zaraz, dwa kilo­me­try stąd. Ktoś zaświad­czył, że kuzyn­ka, że szwa­gier, i ponoć nic by z tego nie było, gdy­by nie to, że mama ma sza­re oczy.

– Sza­re? Wyda­wa­ły się zie­lo­ne.

Prze­la­tu­je heli­kop­ter. Chło­pak się drze:

– Ścia­na w poko­ju jest zie­lo­na, to zda­je się, że zie­lo­ne, ale one są sza­re.

– A resz­ta?

– Z tego, co wiem, resz­tę przy­wie­zio­no czte­ry, pięć lat wcze­śniej, trans­por­tem kole­jo­wym. Jakiś czas po woj­nie. Potem szli przez te pola. Z kro­wą, z wóz­kiem, z wor­kiem. Ze wszyst­kim. – Zapa­trza się na deli­kat­nie wybrzu­szo­ny hory­zont. – Tyl­ko żuki są stąd. Taka histo­ria. Była Pani u krów?

– Nigdzie nie byłam.

– To pro­szę oddać mi tele­fon, pój­dzie­my, dobrze? Zawo­łać tę dru­gą panią? Zawo­łam.

– Tak.

– Tak.

Powo­li zaczy­na­łam rozu­mieć „tak”, któ­re zapro­po­no­wał mi chło­pak. Było jak uścisk dło­ni, potwier­dze­nie wspól­ne­go pla­nu i wza­jem­ne­go poro­zu­mie­nia, może nawet pobrzmie­wa­ła w nim empa­tia i sym­pa­tia.

– Tak – powtó­rzy­łam bar­dziej do sie­bie niż do nie­go.

– Tak – powtó­rzył jak echo i ruszył do domu.

Odwró­ci­łam się. Na pro­gu sta­ły dwie cór­ki. Patrzy­ły na nas. Cie­ka­we od jak daw­na. Wiatr prze­chy­lał ich spód­ni­ce i poskrę­ca­ne wil­go­cią strą­ki wło­sów na lewo, na wschód. Sta­ły jak figur­ki na pochy­łym bla­cie. Dom też się chy­lił. Podwó­rze wyło. Co mogło, świ­sta­ło.


Karo­li­na Kra­sny
Love song

XY i Zet biorą polowy ślub, ale zanim to się stanie, wyznają sobie krótkie zdania

Odpo­wie­dzi na pyta­nia zapi­sał na małych kar­tecz­kach, pier­wot­nie stwo­rzo­nych do pod­trzy­my­wa­nia wię­zi. Przed ocza­mi miał widok ściół­ki, mno­żą­cej się pod naroż­ną lodów­ką, dywan z „kocha­nie” i „będę spóź­nio­na”, w każ­dym odcie­niu różu, w ludz­kiej pod­czer­wie­ni. Bez dopły­wu świa­tła, bez dowo­du, że kogo­kol­wiek jesz­cze obcho­dzą

sty­gną­ce zupy i koła tłusz­czu na drew­nia­nym sto­le, usta­wio­nym przo­dem do okna. Potem te kar­tecz­ki uło­żył kolo­ry­stycz­nie, od naj­bar­dziej widocz­nej do nie­ist­nie­ją­cej, uło­żył, i prze­czy­tał wróż­bę, według któ­rej póź­niej postą­pił, bo tak bar­dzo im ufał, tak bar­dzo dobrze je znał.

***

— Kocham cię jak naj­dal­szy zaką­tek świa­ta — ogło­sił, kie­dy sta­ła do nie­go tyłem. Oddzie­la­ła śliw­ki od pestek, wkła­da­ła mię­dzy nie pal­ce lub wyka­łacz­kę, potem je pod­wa­ża­ła, a kie­dy to robi­ła

zwę­ża­ła wzrok do mini­mum, do naj­cień­szej z żyją­cych żył. Ogra­ni­cza­ło to pale­tę kolo­rów i szan­se na poten­cjal­ny uszczer­bek (w mono­chro­mie życie było ostrzej­sze i czyst­sze). Na koń­cu dzie­li­ła też pest­ki, dzie­li­ła je na brzyd­kie i cał­kiem zno­śne, nazy­wa­ła je i wrzu­ca­ła. W obu przy­pad­kach do wor­ka, któ­ry ście­lił czer­wo­ny kosz.

Za oknem toczy­ła się dys­ku­sja o to, kto powi­nien wygrać, kto powi­nien odejść, jako wygra­ny, a kto zostać i patrzeć.

— I nie opusz­czę cię do skut­ku.

Zet odwró­ci­ła się. A pest­ki wyko­rzy­sta­ły to i wydu­si­ły się, w ramach woj­ny.

***

— Nie wiem, czy rozu­miem to zesta­wie­nie – sta­ła przed nim pro­sto, w skro­jo­nej na wazon sukien­ce. Paso­wa­li do sie­bie kro­kiem i kształ­tem paznok­cia, jego skar­bo­wa­ną od cie­pła płyt­ką, lek­kim różem.

Z nich całych nie­ru­cho­me były tyl­ko gło­wy, stu­diu­ją­ce czter­dzie­sto­ca­lo­wy ekran. Po drob­nych szarp­nię­ciach wra­ca­ły do punk­tu wyj­ścia, do czar­ne­go gar­nia­ka i mówią­ce­go cia­ła, ści­ska­ją­ce­go nie­wi­dzial­ną part­ner­kę

w dokład­nie opi­sa­ny spo­sób, w pożą­da­nej przez widzów talii. Na wyświe­tla­czu zebrał się kurz.

— Pierw­szy taniec musi być tak dobry, jak­by miał być ostat­nim

Jego głos był spo­koj­ny, bo cho­ciaż tego był pew­ny.

***

Na polu, któ­re wybra­li, wyko­szo­no koło i doj­ście do tego koła, o sze­ro­ko­ści dwóch metrów. Goście przy­szli głów­nie na boso, bo tego lata było łatwo o otar­cia. Ale ogól­nie to było trud­no, tego lata i przed nim też, cza­sy były cięż­kie same w sobie, z wie­lu nie­po­wią­za­nych powo­dów.

rze­czy roz­bi­ja­ły się, resz­ta sty­gła.

Ubra­li się w kolor, jaki narzu­ci­ła pogo­da. I zde­cy­do­wa­li się na kil­ka przy­siąg, nie­zwią­za­nych ze sobą jak ten oko­licz­ny stan, na wypa­dek innych ksiąg, na wypa­dek nie uzna­nych słów. Ubra­li się w osiem warstw, w osiem kul­tur i zesta­wów praw, uzbro­ili się

w osiem głów, powa­ża­nych na każ­dym z wybrze­ży. Bo naj­bar­dziej bali się nie­do­mó­wień i bra­ków wstę­pów.

Naj­pierw byli pro­ści, z rów­ny­mi sto­pa­mi i nie­tknię­ciem. Kie­dy zaczę­li plą­sać, to było jakoś w poło­wie; mate­ria­ły wpi­ja­ły się i rolo­wa­ły, skó­ra była mokra i zdez­o­rien­to­wa­na, nie­oswo­jo­na, z tak wiel­ką ilo­ścią pytań i para­fek.

Ich kur­cze­nie się nastą­pi­ło nagle. Po dia­ble i trzy­gło­wym bogu, któ­ry mógł­by ich strą­cić pal­cem, poczu­li, że war­stwy są cięż­sze. Że ramio­na zgi­na­ją się, jak nie­dziel­ny pomu­zycz­ny ste­laż, kola­na zbli­ża­ją się, z tęsk­no­ty za suchą zie­mią. Że linii hory­zon­tu jest już bli­żej do kopu­ły; że wszyst­ko jest wiel­kim, roz­pę­dzo­nym drze­wem, tyl­ko oni sami – nie.

A goście już sto­ją, i two­rzą z rąk fale. Umiesz­cze­ni w odpo­wied­nich odstę­pach i pod nad­zo­rem samo­zwań­cze­go mistrza cere­mo­nii.

Foto­graf wspiął się na czub­ki, żeby cią­gle ich widzieć, a nie­bo uklę­kło, żeby słoń­ce mogło prze­świ­ty­wać z ich nosów (nie­prze­rwa­nie). I każ­dy z wiel­kich łbów pochy­lił się, jak­by miał zamknąć

całe cia­ła w wiel­kie koła, odje­chać, i nie zosta­wiać za sobą. Sło­wa przy­się­gi nagło­śnił sound sys­tem:

— Jeśli by roz­pruć wszyst­kie swe­try na świe­cie, to weł­ny, któ­ra by z nich zosta­ła, star­czy­ło­by na roz­pę­ta­nie woj­ny. Nie zosta­ło­by nam wte­dy nic inne­go, jak tyl­ko dwu­krot­nie zło­żyć chu­s­tecz­kę, pod­dać się i obsmar­kać, z zazdro­ści.

— Gdy­by współ­czu­cie ubra­ło two­je buty, uwie­rzy­ła­bym, że słoń­ce nie może być kształ­tem. Że słoń­ce może, ale nie musi, zdra­dzić mi gdzie zaczy­na się zachód a koń­czy połu­dnie. Dając mi imię kolo­ru wyzna­czasz tu punkt zacze­pie­nia.

***

— Strąć­my się, zanim zro­bią to za nas — szep­nę­ła mu, w ramach dzie­wią­tej przy­się­gi,

i zrzu­ci­li, każ­dą z moż­li­wych warstw.

chwy­ci­li się i sto­ją: dwa nagie zia­ren­ka, bez bło­go­sła­wień­stwa

mój rower odje­chał, jak­by go ukra­dli.


Ewa Ton­dys-Koh­mann
Nie nazy­waj­my tego po imie­niu

O tym, jak Ruby bez palca u nogi skończył

Zaczę­ło się od kieł­ba­sy z Niem­ca. Pierw­szy kęs prze­są­dził o wszyst­kim. Sie­dzie­li­śmy we czte­rech i popa­try­wa­li­śmy po sobie ‒ czy któ­ry nie wyplu­je, czy się nie zakrztu­si albo coś. Ale nie, każ­dy ele­ganc­ko wpie­przał swój przy­dział. Wła­śnie ten z tru­dem prze­ły­ka­ny wurst zawa­żył o naszej przy­jaź­ni. Nie lata prze­szwen­da­nych po oko­li­cy popo­łu­dni, nie ścią­gi w dłu­go­pi­sie prze­ka­zy­wa­ne z uprzej­mą wymia­ną spoj­rzeń pod­czas kla­só­wek z ruskie­go, cho­ciaż gro­zi­ła za to pała bez moż­li­wo­ści popraw­ki, nawet nie fajek poko­ju palo­ny w tajem­ni­cy przed sta­ry­mi i oku­pio­ny napa­da­mi kasz­lu. Nie to wszyst­ko, ale wła­śnie kawał kieł­ba­sy. Od tam­tej chwi­li Maciek, Sebi­cze, Ruby i ja sta­li­śmy się jak bra­cia ‒ choć­by­śmy tłu­kli się wście­kle o dupe­re­le, w razie „W” goto­wi oddać za dru­gie­go życie. Albo nawet kolek­cję match­bo­xów.

Żar­to­wa­li­śmy, że jeste­śmy pośmiert­ny­mi wyznaw­ca­mi tego Niem­ca, z któ­re­go Sta­ry zro­bił kieł­ba­sę. Że szwab­skie mole­ku­ły, na któ­re roz­bi­ły go kwa­sy w naszych żołąd­kach, wżar­ły się nam w mózgi jak jakieś prio­ny i zosta­ną tam alter und altern. Teraz mogli­śmy się śmiać, bo już od daw­na wie­dzie­li­śmy, że Nie­miec w rze­czy­wi­sto­ści był reszt­ka­mi ze świ­nio­bi­cia, któ­re przy­wo­ził Sta­re­mu kuzyn spod War­sza­wy. Jed­nak kie­dy wyj­mo­wa­li­śmy pęta ze sło­ja, w któ­rym prze­trwa­ły dzie­się­cio­le­cia, niko­mu nie było do śmie­chu.

Trud­no powie­dzieć, co bar­dziej ‒ prio­ny czy spa­ja­ją­ca moc kani­ba­li­zmu (do dziś nie wiem, czy rze­czy­wi­sty skład kieł­ba­sy nas uspra­wie­dli­wia), z pew­no­ścią nato­miast zjed­no­czył nas palec Rube­go. Dokład­nie duży palec pra­wej sto­py.

Po śmier­ci Sta­re­go Wur­sta wła­my­wa­li­śmy się do jego miesz­ka­nia nie­mal codzien­nie. Przy­cią­gał nas rąbek tajem­ni­cy uchy­lo­ny w dniu, kie­dy Maciek przy­biegł do mnie z wia­do­mo­ścią, że Sta­ry chy­ba nie żyje. Hodo­wa­ne­go lata­mi gło­du nie nasy­ci byle ochłap. Po szko­le rzu­ca­li­śmy w kąt ple­ca­ki, i tyle nas w domu widzie­li. Popo­łu­dnia nale­ża­ły do poszu­ki­wań skar­bów w kra­inie Sta­re­go.

Obra­li­śmy tech­ni­kę dowol­ną ‒ każ­dy grze­bał gdzie chciał. W ten spo­sób Sebi­cze odkrył latar­kę na korb­kę, co nie potrze­bo­wa­ła bate­rii ani prą­du, Maciek ‒ zestaw do pędze­nia bim­bru, a Ruby ‒ maszyn­kę do samo­dziel­ne­go wyro­bu kon­serw. Mnie przy­pa­dło w udzia­le odkry­cie świersz­czy­ków, któ­re Sta­ry ski­trał w tap­cza­nie. I wca­le nie były to gaze­ty z goły­mi baba­mi, tak je tyl­ko nazwa­li­śmy od miej­sca prze­cho­wy­wa­nia. Sta­ry trzy­mał tam odręcz­nie wykre­ślo­ny plan schro­nu.

Wer­sji zna­la­złem czte­ry czy pięć, nawet nie pamię­tam. Wszyst­kie się ze sobą mie­sza­ły i prze­ni­ka­ły tak, że nie było pew­no­ści, czy wcho­dząc do schro­nu według pla­nu numer jeden, doj­dzie się do pomiesz­czeń ze szki­cu pierw­sze­go, dru­gie­go, a może czwar­te­go. Nicze­go nie moż­na było być pew­nym, nawet tego, czy ten schron kie­dy­kol­wiek ist­niał. To oczy­wi­ście krę­ci­ło nas naj­bar­dziej.

Dobry tydzień wodzi­li­śmy pal­ca­mi po cien­kich, żół­ta­wych kart­kach, snu­li­śmy coraz to nowe domy­sły, gdzie Sta­ry zre­ali­zo­wał swój mister­ny plan, po czym pędzi­li­śmy spraw­dzić, i nic. Z cza­sem Sebi­cze coraz czę­ściej wybie­rał czy­ta­nie bro­szu­rek o goto­wa­niu przy­droż­ne­go ziel­ska, Maciek leżał na tap­cza­nie i nawi­jał o takiej jed­nej, co ją ostat­nio przy­uwa­żył, a Ruby szpe­rał po sobie tyl­ko zna­nych kątach. Na polu świersz­czy­ków zosta­łem więc sam.

Jak się mia­ło nie­ba­wem oka­zać, dla Rube­go było­by lepiej, gdy­by oglą­dał ze mną pla­ny, bo z tego szpe­ra­nia wyszły same kło­po­ty. Choć bez nich do nasze­go bra­ter­stwa krwi mogło­by nie dojść. A sko­ro już o krwi ‒ cho­dzi­ło wła­śnie o to, że Ruby zna­lazł arse­nał bro­ni.

Maciek leżał na mate­ra­cu po daw­ne­mu wypcha­nym sło­mą i wyda­wa­ło się, że śpi. Sebi­cze z lubo­ścią śli­nił wska­zu­ją­cy palec lewej ręki i powo­lut­ku prze­wra­cał stro­ny jakie­goś ziel­ni­ka. Ja nato­miast, jak zwy­kle, sie­dzia­łem przy sto­le i wącha­łem plan schro­nu. Wte­dy Ruby jak­by się wydarł.

– Rany, chło­pa­ki! O rany!

Z począt­ku niko­mu nie chcia­ło się ruszyć, ale po dzie­sią­tej „ora­nie” jeden po dru­gim zaczę­li­śmy się pod­no­sić. Pierw­szy wstał Maciek, nie­sio­ny ner­wem prze­rwa­nej drzem­ki.

– Cze­go się drzesz?

– Rusz czte­ry lite­ry, to sam zoba­czysz – odkrzyk­nął Ruby i Maciek fak­tycz­nie się ruszył.

– O rany – usły­sze­li­śmy po chwi­li. – Chodź­cie chło­pa­ki. O rany, serio, chodź­cie.

Przy drzwiach sta­ła licha sza­fa na pal­ta. Kil­ka wie­sza­ków, miej­sce na para­sol, nic spe­cjal­ne­go. Płyt­ka tak, że buta w środ­ku nie posta­wisz, a już na pew­no nie gla­na w roz­mia­rze czter­dzie­ści trzy do czter­dzie­ści sześć, czy­li mniej wię­cej naszym. Ruby klę­czał tuż obok drzwi­czek, łeb zwie­sza­jąc do środ­ka jak nie­to­perz. Na pierw­szy rzut oka coś za dużo mie­ści­ło się tam Rube­go. Zacie­ka­wio­ny jego prze­sad­nym zni­ka­niem, pod­sze­dłem zoba­czyć, co tu się wła­ści­wie dzie­je. Ten wypro­sto­wał się nagle. W dło­ni trzy­mał dorod­ny kozik. Z ust, jak tłu­czo­na musz­tar­dów­ka, wypa­dło mi kolej­ne „ora­ny”.

– Ale nazbie­rał – powie­dział Ruby z uzna­niem, na pró­bę wyma­chu­jąc nożem jak sza­blą. – I to wca­le nie koniec.

Zamar­li­śmy z wra­że­nia.

– Zostaw­cie – huk­nął zza ple­ców Sebi­cze. – Może Sta­ry kogoś tym uka­tru­pił? A wy odci­ska­cie swo­je linie papi­lar­ne?

– I że niby nas wsa­dzą do mam­ra? – prych­nął Maciek. – Nawet jeśli ze Sta­rym to praw­da, to w cza­sie, kie­dy mor­do­wał tymi noża­mi, my sra­li­śmy w tetrę. Nikt nas nie ruszy, mówię wam.
– Maciek ma rację. Wylu­zuj, Seba ‒ głos Rube­go brzmiał pojed­naw­czo i jakoś jesz­cze. Ten dru­gi ton naj­czę­ściej koń­czył się z jakąś dra­ką. – Ej, chło­pa­ki, a może… piku­ty?

Maciek, Sebi­cze i ja, jak na hej­nał, popu­ka­li­śmy się w czo­ło, bo kto by taki­mi ostrza­mi grał w noża. Ruby obra­cał w dło­ni fin­kę. Chwy­tał trzo­nek, gła­skał ostrze i przy­glą­dał się zają­com ze słoń­ca. Potem nastą­pi­ła stan­dar­do­wa wymia­na uprzej­mo­ści zakoń­czo­na jed­no­stron­nym kom­pro­mi­sem: ‒ pew­nie się boicie – kto się boi? ja się boję? ‒ nie dasz rady? ‒ ja nie dam rady? ‒ no ty nie dasz rady ‒ poka­zać ci, że dam? ‒ dobra ‒ dobra! I już sta­li­śmy na kle­pi­sku przed domem, każ­dy ze szty­le­ci­kiem w gar­ści.

Chwi­lę porzu­ca­li­śmy bez punk­tów, dla roz­ru­chu i zapo­zna­nia się ze sprzę­tem. Następ­nie z miej­sca weszli­śmy w tryb wal­ki. Rącz­ka! Palec! Łokieć! Czół­ko! Ostrza cię­ły powie­trze nad naszy­mi gło­wa­mi, szy­bo­wa­ły chwi­lę, po czym ostro piko­wa­ły w dół jak mewy po płot­kę, by na koniec wejść w zie­mię jak w masło i pozo­sta­wić cien­ką, głę­bo­ką bli­znę. Co chwi­lę któ­ryś z feraj­ny krzy­czał, że nie za dup­kę, za dup­kę nie moż­na, bo sku­cha, albo że wbi­cie pod takim mar­nym kątem to się nie liczy. Zaba­wa szła przed­nio, do cza­su. Zaraz mie­li­śmy się prze­ko­nać, że żaden nóż zwi­nię­ty ze śnia­da­nia ani żaden kozik pod­wę­dzo­ny z ojcow­skiej skrzyn­ki z narzę­dzia­mi nie może się rów­nać z ostrza­mi Sta­re­go. Te zosta­wia­ły małe czer­wo­ne plam­ki w miej­scach, z któ­rych nimi rzu­ca­li­śmy. Szyb­ko więc naba­wi­li­śmy się krwa­wych pie­gów. Ostrza lądo­wa­ły bez­sze­lest­nie we wca­le nie tak zno­wu mięk­kiej tra­wie. Wcho­dzi­ły w pod­ło­że głę­bo­ko i ‒ jestem tego pewien ‒ pozba­wi­ły życia nie­jed­ną dżdżow­ni­cę. Rube­go nato­miast ‒ opusz­ki palu­cha pra­wej sto­py.

Rzu­cał on sam. Mio­tał swo­ją fin­ką jakoś tak kozac­ko, jak­by się chciał popi­sać, choć mu to cał­kiem nie paso­wa­ło do ryżej gęby. Sytu­acja wyglą­da­ła tak, że już, już miał wygrać, więc rzu­cał z bród­ki, dla dra­ki ‒ nie kła­dąc pal­ca pod ostrze. Fin­ka poszy­bo­wa­ła wyso­ko, zosta­wia­jąc na skó­rze gru­bą, krwi­stą kre­skę, któ­ra ‒ to pew­ne ‒ nie zagoi się przez następ­ny mie­siąc. A Rube­go nazwa­li­śmy tak z prze­ko­ry i obo­wiąz­ku. W każ­dej kla­sie musiał być prze­cież jakiś rudy, chu­dy albo gru­by. Ruby miał loki jak naj­bar­dziej poma­rań­czo­wa oran­ża­da w prosz­ku. Do tego skó­rę ryżą i cien­ką jak papier po śle­dziach, a i ważył z pięć­dzie­siąt kilo w peł­nym rynsz­tun­ku, przy wzro­ście o mało co dwa metry. W jego ksyw­kę wło­ży­li­śmy cały kom­pro­mis, prze­wrot­ność i przy­wią­za­nie do tra­dy­cji, na jakie było stać czte­rech pod­rost­ków spo­mię­dzy Pod­skar­biń­skiej i Zamie­niec­kiej.

Ale ja nie o tym. Fin­ka prze­cię­ła powie­trze jak strza­ła i wylą­do­wa­ła mię­dzy pal­ca­mi pra­wej sto­py Rube­go. Ciszy, jaka wte­dy mię­dzy nami zapa­dła, nie sły­sza­łem nigdy póź­niej. Oplo­tła naszą czwór­kę jak smo­ła, zabe­to­no­wa­ła nam sto­py. Zanim zorien­to­wa­li­śmy się co i jak, ubi­ty piach i tra­wa wokół leni­wie wchła­nia­ły czer­wo­ną kału­żę.

– Przez opusz­kę prze­szedł – powie­dział rze­czo­wo Maciek, któ­ry pierw­szy się otrzą­snął. – Zabrał też kawał paznok­cia.

Fakt był fak­tem, musia­ło spo­ry kawał mię­sa ucia­chać, bo juszy­ło jak­by kot­ka mia­ła się ocie­lić. Ruby raz tyl­ko zdą­żył spoj­rzeć na sto­pę, zanim wal­nął o zie­mię jak dłu­gi.

– Mat­ka na dyżu­rze? – Maciek ocu­cił go traf­nie zada­nym pyta­niem. – Idzie­my po nią, co nie?

– Chy­ba nie lałeś – wyce­dził z zaświa­tów Ruby. – Też latasz do mat­ki z byle kuku, żeby poca­ło­wa­ła? Sam sobie dam radę.

Musia­ła go ta kon­wer­sa­cja strasz­nie zmę­czyć, bo zaraz zno­wu odle­ciał. Kie­dy kła­dli­śmy go na sien­nik, beł­ko­tał coś bez ładu i skła­du. Ale jak tyl­ko Sebi­cze zaczął opa­try­wać palu­cha przy uży­ciu tego, co zna­lazł w aptecz­ce Sta­re­go, zaraz łeb pod­niósł i zaczął dowo­dzić akcją ratun­ko­wą ze swo­ją oso­bą w roli poszko­do­wa­ne­go. Był prze­cież pie­lę­gnia­rzem nascen­tis cau­sa, mat­ka pie­lę­gniar­ka zobo­wią­zu­je. Przej­rzał więc jed­nym okiem to, co Sebi­cze nazno­sił, i roz­po­czął dowo­dze­nie.

– Wode utle­nio­ne naj­pierw. Mów tyl­ko, kie­dy zaczy­nasz, bo będzie szczy­pać jak sto raków. Już? Nie ma wię­cej? Ban­daż daj. Tyl­ko taki masz? Jało­we­go nie było? Trud­no, ści­skaj, oby solid­nie. Nie tak moc­no, paca­nie, cała sto­pa mi sczer­nie­je.

W efek­cie Ruby miał ele­ganc­ko zapa­ko­wa­ny kikut i dodat­ko­wy przy­dział cze­ko­la­dy z okien­kiem, któ­rą Maciek zna­lazł w kuch­ni. Trze­ba uzu­peł­niać stra­ty. Wie o tym każ­dy, kto choć raz posta­wił nogę w Cen­trum Krwio­daw­stwa na Saskiej. Smak zasnu­tej deli­kat­ną mgieł­ką cze­ko­la­dy splótł się w naszych gło­wach z satys­fak­cją, że dali­śmy radę bez mat­czy­ne­go cału­sa w byle kuku.

Nawia­sem mówiąc, kuku oka­za­ło się wca­le nie takie zno­wu byle jakie. Ruby odma­wiał ćwi­czeń na wuefie przez dobry mie­siąc, bo koleś, któ­ry nas uczył, wymy­ślił sobie aku­rat tre­nin­gi pił­kar­skie. A jak tu pił­kę pro­wa­dzić, w obro­nie bie­gać i gole strze­lać z krwa­wą mia­zgą zamiast pal­ca pra­wej sto­py? Strach nawet pepe­ga zdjąć, bo śmier­dzi. Widać swąd doszedł do wycho­waw­czy­ni, a zaraz potem do dyr­ki, bo zaraz wezwa­ła mat­kę Rube­go.

Mat­ka wró­ci­ła ze szko­ły cze­goś zamy­ślo­na. W drzwiach posta­ła jesz­cze chwi­lę, gapiąc się na sta­re tramp­ki syna, tro­chę zbyt chłod­ne jak na listo­pad. Usia­dła potem przy sto­le w kuch­ni i duma­ła nad pustą popiel­nicz­ką. Znać było, że w gło­wie puz­zle wska­ku­ją na wła­ści­we miej­sce i już wie, co przed­sta­wia ukła­dan­ka.

– Zezuj skar­pe­ty – zażą­da­ła w koń­cu. – No ścią­gaj, mówię.

Ruby posłusz­nie zdjął czer­wo­ne skar­pet­ki frot­te, a czwor­gu oczom uka­za­ła się zaban­da­żo­wa­na bom­ba, od któ­rej cią­gnę­ło jak nie­szczę­ście.

– Odpruj ban­da­że.

Ruby wes­tchnął głę­bo­ko, wie­dział, że nie ma już odwro­tu. Koniec szop­ki, spra­wa się rypła. Mat­ka wni­kli­wie obej­rza­ła paluch.

– Dla­te­go nie chcia­łeś butów po Wład­ku, cho­ciaż ze swo­ich wyro­słeś?

Ruby przy­tak­nął mat­ce pół­gęb­kiem , a nam opo­wia­dał potem, że tyłek bolał go bar­dziej niż ucię­ty palec. – Dobrze, że nie wie­dzia­ła o pukaw­kach – zakoń­czył, a Sebi­cze, Maciek i ja poki­wa­li­śmy gło­wa­mi.


Łukasz Woj­ty­sko
Oki to pa

Cienka granica

Pra­co­wał jako sco­ut i kazał tak do sie­bie mówić rów­nież pry­wat­nie. Część zna­jo­mych nawet nie koja­rzy­ła, jak ma na imię. Wszy­scy nato­miast wie­dzie­li, co robi, bo chęt­nie o tym opo­wia­dał: wyszu­ki­wał loka­cje do fil­mów, pla­no­wał, gdzie sta­nie baza ze sprzę­tem, cate­ring albo cha­rak­te­ry­za­tor­nia. Spraw­dzał, co widać w oku kame­ry oraz czy jest to zgod­ne ze sce­na­riu­szem. Wła­śnie zna­lazł prze­strzeń do nowej pro­duk­cji zaty­tu­ło­wa­nej Cien­ka gra­ni­ca. Wyszpe­rał to dzi­wac­two w sie­ci i poka­zał reży­ser­ce fil­mu, Han­nie, a ona się zachwy­ci­ła i powie­dzia­ła, że musi tam krę­cić. Miej­sców­ka wyglą­da­ła, jak­by ktoś nie znał zasad aran­ża­cji lub je celo­wo łamał, co w cie­ka­wy spo­sób kore­spon­do­wa­ło z ideą fil­mu.

‒ Latar­nia przy łóż­ku? O kur­wa, to będzie tam zaje­bi­ście wyglą­da­ło – stwier­dzi­ła Han­na. – Uwiel­biam z tobą pra­co­wać. Jesteś ge-nial-ny.

‒ Thanks – odpo­wie­dział Sco­ut.

‒ Tyl­ko pro­szę, uprzedź wła­ści­ciel­kę, to pro­duk­cja nisko­bu­dże­to­wa! – ostrze­gła. – Mamy dużą ilość dni zdję­cio­wych w tym miesz­ka­niu. Zbi­jaj cenę.

Na doku­men­ta­cję poje­chał następ­ne­go dnia z same­go rana. Tak szyb­ko, jak to tyl­ko moż­li­we. Wresz­cie zoba­czy to cudo na wła­sne oczy. Wsiadł do tary­fy, potwier­dził adres i po chwi­li zmie­rzał do cen­trum. Pod­czas prze­jaz­du zajął się ulu­bio­ną czyn­no­ścią – wszyst­ko wokół dokład­nie obser­wo­wał. Musiał spraw­dzić, co dziew­czy­na sie­dzą­ca za kie­row­ni­cą wozi ze sobą po mie­ście. Na wstecz­nym luster­ku wisio­rek – bia­ły, owal­ny, z otwo­ra­mi na oczy i usta. Była to ślicz­na, mała twarz ducha, trzę­sło nią na wszyst­kie stro­ny. Wycią­gnął szy­ję niczym Inspek­tor Gadżet i zer­k­nął na przed­ni fotel pasa­że­ra. Leża­ło tam nie­bie­skie OSHEE, Prin­ce Polo XXL oraz mega­pa­ka fio­le­to­wych Air­wa­ve­sów. Tak­sów­kar­ka przy­padł mu do gustu. Poma­cał rów­nież tapi­cer­kę ‒ mięk­ką i przy­jem­ną w doty­ku. Zawsze to robił. Lubił oglą­dać cudze wnę­trza: miesz­ka­nia, samo­cho­dy, obo­jęt­ne. Poza tym miał oko do deta­li i za to ceni­ła go reży­ser­ka. Wła­śnie Han­na wcią­gnę­ła go do fil­mu, pew­ne­go dnia powie­dzia­ła: „Moim zda­niem total­nie się do tego nada­jesz”, i zapro­po­no­wa­ła współ­pra­cę. Nie musia­ła go dłu­go nama­wiać, szyb­ko zre­zy­gno­wał ze sta­nia za barem i dołą­czył do arty­stycz­ne­go zespo­łu. Utoż­sa­mił się z nowym zaję­ciem jak aktor z seria­lo­wą rolą, któ­ra spra­wia, że sta­je się roz­po­zna­wal­ny. Cien­ka gra­ni­ca była ich czwar­tą pro­duk­cja, wcze­śniej zro­bi­li świet­nie przy­ję­tą Księ­gę wie­czy­stą, nie­złą Oso­bę z kla­są oraz o wie­le słab­sze Pochop­ne wnio­ski. Reży­ser­ka mia­ła nadzie­ję, że naj­now­szy film oka­że się tak samo dobry, jeśli nie lep­szy od Księ­gi. Sco­ut tak­że liczył na suk­ces, wyobra­żał sobie recen­zenc­kie zachwy­ty nad miej­scem akcji fil­mu.

Przy­je­chał punk­tu­al­nie. Na par­te­rze była kawiar­nia z ogród­kiem, kel­ner wła­śnie roz­kła­dał para­so­le, puste sto­li­ki cze­ka­ły na pierw­szych gości. Sco­ut pod­szedł do bra­my i zadzwo­nił domo­fo­nem. Drzwi zosta­ły otwar­te. Sta­nął w nich i spoj­rzał w głąb klat­ki scho­do­wej, gdzie znaj­do­wa­ła się recep­cja. Było dusz­no, cho­dził wen­ty­la­tor, za biur­kiem sie­dział por­tier i łypał okiem. Wyglą­dał na ruty­nia­rza.

¬¬ – Hel­lo! Jestem umó­wio­ny na spo­tka­nie z wła­ści­ciel­ką kamie­ni­cy – rzu­cił Sco­ut.

– Uno momen­to – odpo­wie­dział por­tier, po czym chwy­cił za tele­fon.

W tym cza­sie Sco­ut zaczął wszyst­ko ska­no­wać, miał wra­że­nie, jak­by tra­fił do fil­mo­we­go raju. Po pierw­sze, wszę­dzie wisia­ły zasu­szo­ne kwiat­ki. Mnó­stwo nawie­dzo­nych bukie­ci­ków z dzwo­necz­ka­mi. Po dru­gie, foto­ta­pe­ty – powięk­szo­ne frag­men­ty jakie­goś sta­re­go obra­zu. Zna­ne moty­wy: jed­no­ro­żec, nogi wysta­ją­ce z czar­nej musz­li, per­ły, ludzie miesz­ka­ją­cy w jaski­ni i lew zagry­za­ją­cy anty­lo­pę. W hal­lu nali­czył ich kil­ka, ale za chwi­lę mia­ło się oka­zać, że jest ich o wie­le wię­cej. Too much.

– Wła­ści­ciel­ka już jedzie – oznaj­mił.

– Ouuuke­eey – Sco­ut wró­cił do lustro­wa­nia budyn­ku.

Teraz jego uwa­gę przy­ku­ły drzwi wej­ścio­we. Drew­nia­ne, masyw­ne, boga­to zdo­bio­ne. Na obu skrzy­dłach zosta­ły wmon­to­wa­ne okrą­głe socze­wy z gru­be­go szkła, któ­re – jeśli przez nie wyj­rzeć – obra­ca­ły wszyst­ko o sto osiem­dzie­siąt stop­ni. Sco­ut pomy­ślał, że są ide­al­ne do sce­ny w Cien­kiej gra­ni­cy, w któ­rej boha­ter­ka uświa­da­mia sobie, że w jej życiu wszyst­ko jest na opak. Przy­ło­żył oko do jed­ne­go z okie­nek. Para­sol w kawiar­nia­nym ogród­ku zwi­sał w dół, jak­by ktoś go powie­sił na nie­bie. Kel­ner sie­dział przy sto­li­ku i palił papie­ro­sa, a dym spa­dał zamiast ula­ty­wać. Nagle w soczew­ce poja­wi­ła się postać. Wysia­dła z samo­cho­du zapar­ko­wa­ne­go do góry koła­mi. Szła w stro­nę budyn­ku, z każ­dym kro­kiem coraz bar­dziej kuli­sta i znie­kształ­co­na.

Po chwi­li drzwi się otwo­rzy­ły, a kobie­ta weszła do kamie­ni­cy. To była pani Beata John­son.

‒ Shit – pomy­ślał Sco­ut, patrząc na jej sty­li­za­cję. Mia­ła na sobie piża­mo-płaszcz, coś, w czym moż­na i spać, i łazić po mie­ście. Do tego chu­s­ta zawią­za­na na gło­wie, skó­rza­ne pan­to­fle oraz kufe­rek wyglą­da­ją­cy jak mini­fu­te­rał na jakiś instru­ment. Przed­sta­wi­li się sobie, po czym Sco­ut przy­po­mniał, że szu­ka prze­strze­ni do fil­mu. Sło­wo film wypo­wie­dział z angiel­skim akcen­tem.

Weszli we dwój­kę do win­dy. Drew­nia­ne ścian­ki okle­jo­no kart­ka­mi z nadru­ko­wa­ną pano­ra­mą mia­sta. Jed­na obok dru­giej, w linii cią­głej, na wyso­ko­ści brzu­cha.

– Pta­sia per­spek­ty­wa – stwier­dził Sco­ut. ¬– Widok niczym z wie­ży wido­ko­wej, a prze­cież jestem w win­dzie.

Pani John­son naci­snę­ła bake­li­to­wy przy­cisk z cyfrą trzy. Sta­re liny skrzy­pia­ły, win­da jecha­ła powo­li. Sco­ut nagrał cały prze­jazd, pomy­ślał, że Han­na będzie zachwy­co­na, gdy zoba­czy pano­ra­mę i taki old­scho­ol. Wje­cha­li na trze­cie pię­tro, na któ­rym znaj­do­wa­ły się dwie pary drzwi. Te po pra­wej wła­ści­ciel­ka otwo­rzy­ła dużym, ozdob­nym klu­czem.

– Chcia­łem od razu zapy­tać, czy jest szan­sa na pro­mo­cyj­ną cenę, jeśli wynaj­mie­my na dłuż­szy czas?

– Szan­sa jest – odpar­ła Beata John­son.

Weszli do cze­goś w rodza­ju przed­po­ko­ju. Kobie­ta poło­ży­ła kufe­rek na biur­ku wyko­na­nym z tafli szkła i nóg z cegieł, obok sta­ła drew­nia­na ław­ka poma­lo­wa­na na zie­lo­no. Sco­ut wie­dział, że jest tam dziw­nie, ale ogło­sze­nie w sie­ci nie odda­wa­ło roz­mia­ru tej dziw­no­ści. Na sufi­cie wisiał pla­fon z wydru­ko­wa­nym na folii prze­ska­lo­wa­nym obra­zem. Zwie­rzę­ta piją­ce ze sta­wu.

– Jeeez – pomy­ślał, kie­dy wła­ści­ciel­ka zapa­li­ła świa­tło i kiep­ska, roz­pik­se­lo­wa­na repro­duk­cja zaja­śnia­ła na wyso­kim sufi­cie.

Zro­bił krok do przo­du, wte­dy poczuł coś mięk­kie­go. Popa­trzył w dół. Nie była to zwy­kła pod­ło­ga, tyl­ko roz­sy­pa­ny piach, a na nim alej­ki z chod­ni­ko­wych płyt. Uli­ca i pokój w jed­nym. Wnę­trze i zewnę­trze. Dom-nie-dom. Zro­bił zdję­cie i wysłał reży­ser­ce.

– Mega poje­ba­ne – odpi­sa­ła napa­lo­na. – Ko-cham-to.

Przy­glą­dał się drew­nia­nym drzwiom na wprost. Był cie­kaw, co za nimi zoba­czy. Gdy pani John­son naci­snę­ła klam­kę, ich oczom uka­za­ło się następ­ne pomiesz­cze­nie, a za nim kolej­ne i kolej­ne. Poko­je mia­ły róż­ne funk­cje, był salon, gabi­net, jadal­nia, ale wszę­dzie pły­ty i pia­sek. Sco­ut nie mógł w to uwie­rzyć. W ostat­nim znaj­do­wa­ło się łóż­ko, a obok nie­go niby latar­nia. Pani John­son ją zapa­li­ła, sypial­nia wypeł­ni­ła się żół­tym, sodo­wym świa­tłem.

– Nigdy cze­goś takie­go nie widzia­łem – wyznał.

– To mój pro­jekt. Na mar­gi­ne­sie zaj­mu­ję się wystro­jem wnętrz – odpar­ła.

Wiel­ka kuwe­ta. Koty mia­ły­by tu para­di­se – pomy­ślał Sco­ut, ale nie powie­dział tego na głos.

Spa­ce­ro­wał chwi­lę po wszyst­kich pomiesz­cze­niach. Stu­kał buta­mi po pły­tach chod­ni­ko­wych, jak­by łaził po alej­ce w par­ku, a nie po miesz­ka­niu. Bra­ko­wa­ło tyl­ko, drzew, kału­ży, porzu­co­nych kie­pów, gum do żucia i roz­wa­lo­ne­go kosza, z któ­re­go sro­ki wycią­ga­ły­by opa­ko­wa­nie po jogur­cie. Jak na przy­kład takie miej­sce odku­rzać? – zasta­na­wiał się. Jak decy­do­wać, co jest śmie­ciem, a co nie?

Sco­ut spraw­dził każ­dy detal, nie­mal wszyst­kie­go dotknął. Wła­ści­ciel­ce schle­bia­ło, że eki­pa fil­mo­wa z takim zain­te­re­so­wa­niem oglą­da jej miesz­ka­nie, więc powie­dzia­ła do Sco­uta:

– Coś panu jesz­cze poka­żę. Pro­szę za mną.

Weszli do win­dy i zje­cha­li pię­tro niżej. Beata John­son nie cho­dzi­ła po scho­dach.

Sco­ut myślał, że wej­dą do podob­ne­go miesz­ka­nia jak to na górze, tym­cza­sem zna­leź­li się w sali na even­ty. Roz­le­głe pomiesz­cze­nie przy­stro­jo­ne woj­sko­wą siat­ką kamu­fla­żo­wą, ze świe­tlów­ka­mi zwi­sa­ją­cy­mi z sufi­tu.

Zaraz po wej­ściu Sco­ut spo­strzegł na skó­rza­nej sofie chło­pa­ka w slip­kach i pod­ko­szul­ku. Wyglą­dał na świe­żo obu­dzo­ne­go. Prze­cią­gał się, igno­ru­jąc świe­żo przy­by­łych gości. Wła­ści­ciel­ka spe­szy­ła się i zaczę­ła prze­pra­szać za nie­zręcz­ną sytu­ację.

– Zmy­kaj do sie­bie – powie­dzia­ła do chło­pa­ka. – Prze­pra­szam za syna. Ma swo­je miesz­ka­nie pię­tro niżej, ale cza­sa­mi sypia tutaj. Mówi, że to miej­sce ma świet­ną ener­gię.

Sco­ut i chło­pak nie mogli ode­rwać od sie­bie oczu. „On jest cute” – pomy­ślał jeden. „Total­nie w moim typie” – powie­dział do sie­bie dru­gi, wkła­da­jąc spodnie.

Kie­dy Sco­ut skoń­czył oglę­dzi­ny i wycho­dził na klat­kę, syn Pani John­son pod­szedł do nie­go i powie­dział mu do ucha, że zaraz zej­dzie na dół, tyl­ko pocze­ka, aż mat­ka znik­nie.

Sco­ut usiadł w ogród­ku kawiar­ni, popro­sił o menu i cze­kał. Po kil­ku­na­stu minu­tach w kadrze poja­wił się chło­pak.

– Chcesz coś do picia? – zaga­ił Sco­ut.

– Wino. Ale to może już u mnie – odpo­wie­dział. – A tak w ogó­le to Mar­cin jestem, dla zna­jo­mych Mar­tin.

– Pięk­ne imię.

Dzię­ki rand­ce Sco­ut miał oka­zję zoba­czyć miesz­ka­nie Mar­ti­na, kolej­ne dzie­ło Beaty John­son. Tym razem prze­gię­cie poszło w innym kie­run­ku. Wszedł do cegla­ne­go świa­ta peł­ne­go pod­świe­tleń. Jakieś zamczy­sko. W salo­nie topor­ny, drew­nia­ny stół na kil­ka­na­ście osób, a na nim mosięż­na lam­pa-świecz­nik z żarów­ka­mi typu led imi­tu­ją­cy­mi żywy pło­mień. Ścian­ka oddzie­la­ją­ca kuch­nię od jadal­ni mia­ła for­mę poszczer­bio­nych schod­ków. Przy prysz­ni­cu podob­nie. Plus koło toa­le­ty bla­sza­ne wia­der­ko. Sty­li­za­cja na ruiny. Bar­dzo roman­tycz­nie.

Chłop­cy przy­sta­nę­li. Popa­trzy­li sobie pro­sto w oczy. Naj­pierw cało­wa­li się z lek­ką nie­śmia­ło­ścią, chwi­lę póź­niej łap­czy­wie. Jeden gryzł dru­gie­go, a potem na odwrót. Roze­bra­li się na środ­ku poko­ju. Róż­ni­ce tem­pa, cią­głe zamia­ny ról, bar­dzo przy­pa­dły Sco­uto­wi do gustu, ser­ce moc­no mu biło. Ze wzglę­du na sty­li­za­cję wnę­trza miał wra­że­nie, że są w jakimś śre­dnio­wiecz­nym roman­sie i zrzu­ca­ją z sie­bie zbro­je i raj­tu­zy. Za chwi­lę wej­dą do drew­nia­nej bani peł­nej gorą­cej wody. Nie mogli się od sie­bie ode­rwać, więc spę­dzi­li razem cały dzień. Roz­ma­wia­li o seria­lach, muzy­ce i nie­uda­nych rela­cjach. Mie­li w sobie coś podob­ne­go. Lubi­li te same zespo­ły, albu­my, faso­ny ich spodni były nie­mal iden­tycz­ne. Mar­tin co chwi­lę wrzu­cał angiel­skie słów­ka, a Sco­ut piał z zachwy­tu.

Wie­czo­rem poszli na górę do amfi­la­do­we­go miesz­ka­nia, Sco­ut chciał zoba­czyć, jak całość wyglą­da w sztucz­nym świe­tle. Zro­bił spo­ro zdjęć, na kil­ku z nich był Mar­tin w samych slip­kach. Cało­wa­li się pod zapa­lo­nym pla­fo­nem, a nad nimi wisia­ły zwie­rzę­ta piją­ce ze sta­wu. Chłop­cy byli nie­na­sy­ce­ni. W koń­cu zmo­rzył ich sen, a obok leża­ły pły­ty chod­ni­ko­we i pia­sek. Noc w par­ku.

Po godzi­nie Sco­ut obu­dził się zla­ny potem, wyobra­ził sobie, że wcho­dzi do nich pani John­son i natych­miast, jak popa­rzo­ny, poje­chał do sie­bie. Cały następ­ny dzień spę­dził w łóż­ku, nad­ra­biał zale­gło­ści w pra­cy z poprzed­nie­go tygo­dnia. Jego miesz­ka­nie, wyglą­dem przy­po­mi­na­ją­ce tram­waj, mia­ło jed­ną ogrom­ną zale­tę – widok na całe mia­sto i nie­zwy­kłe, psy­cho­de­licz­ne zacho­dy słoń­ca, przy­po­mi­na­ją­ce ato­mo­we wybu­chy. Zna­jo­mi, któ­rzy do nie­go przy­cho­dzi­li, zazwy­czaj pyta­li na wstę­pie: „Jak ty zna­la­złeś to miej­sce?”. Sco­ut leżał i odpi­sy­wał na maile, ogar­niał pozwo­le­nia, wyko­ny­wał znie­na­wi­dzo­ną robo­tę papier­ko­wą. Miał zale­gło­ści, bo nie był spe­cjal­nie sumien­nym pra­cow­ni­kiem, rato­wa­ły go inne umie­jęt­no­ści.

Przed połu­dniem przy­szła wia­do­mość od Mar­ti­na.

– Dzię­ki za spo­tka­nie. Co tak szyb­ko ucie­kłeś? Zoba­czy­my się dziś?

– Prze­pra­szam, ale dziś nie mogę – odpo­wie­dział Sco­ut.

– To jutro. Bądź u mnie o 19. – odparł Mar­tin.

Sco­ut nie zdą­żył mu odpo­wie­dzieć, a tam­ten już wyzna­czył godzi­nę. Wyda­ło mu się to nie­przy­jem­ne. Prze­cież mógł mieć jakieś obo­wiąz­ki, wypa­da w takich sytu­acjach naj­pierw zapy­tać.

– A w pią­tek pój­dzie­my do kina. Już wybra­łem film – Mar­tin napi­sał kolej­ny sms.

Wie­czo­rem przy­szedł jesz­cze jeden:

– Nie chcesz do mnie wpaść? Cze­kam.

– Hej. Tak jak pisa­łem, dziś nie mogę. Zoba­czy­my się jutro, ok?

Rano znów wia­do­mość.

– Hej. Jak się spa­ło? Ja już wsta­łem. Tak się cie­szę, że poje­dzie­my razem na week­end.

Sco­uto­wi zapa­li­ła się dru­ga lamp­ka. Ten chło­pak jest cute, but psy­cho. Wszyst­ko dzia­ło się za szyb­ko. Kie­dy Mar­tin wysłał kolej­ną wia­do­mość: „Musi­my któ­re­goś dnia zjeść obiad z moją mamą”, Sco­ut posta­no­wił wyra­zić swo­je potrze­by.

– Słu­chaj, musi­my tro­szecz­kę przy­sto­po­wać.

Mar­tin nie zare­ago­wał. To praw­da, że szyb­ko wcho­dzi w rela­cje, już ktoś zwró­cił mu na to uwa­gę, ale rów­nie szyb­ko potra­fi z nich wycho­dzić. Następ­ne­go dnia wie­czo­rem napi­sał do Sco­uta:

– Przy­sto­puj­my.

– Uff – odpi­sał dru­gi.

Tyle że chwi­lę póź­niej przy­szedł jesz­cze jeden sms:

– Zapo­mnij o loka­cji. Może­cie sobie poszu­kać do fil­mu cze­goś inne­go.

Te trzy zda­nia spra­wia­ją, że Sco­uto­wi robi się hard­ko­ro­wo gorą­co. Pul­su­ją mu skro­nie. Przed ocza­mi ma mnó­stwo nawie­dzo­nych bukie­ci­ków z dzwo­necz­ka­mi. Twa­rze. Dużo nude­sów. Slip­ki. Bla­sza­ne wia­der­ko. Poszczer­bio­ne schod­ki. Raj­tu­zy. Widzi jed­no­roż­ca. Lwa zagry­za­ją­ce­go anty­lo­pę. Cho­dzi po swo­im dłu­gim, klau­stro­fo­bicz­nym poko­ju, patrzy na nie­bo za oknem, a jego ser­ce wali w przy­spie­szo­nym, nie­rów­nym ryt­mie, jak­by wró­cił naćpa­ny z impre­zy. Zasta­na­wia się, co w tej sytu­acji zro­bić. Dzwo­ni do chło­pa­ka, ale ten nie odbie­ra. Pisze wia­do­mość, ale ten nie odpi­su­je. Jesz­cze raz dzwo­ni i jesz­cze raz pisze. I zno­wu. „Naj­pierw mnie stal­ku­je, a teraz gho­stu­je. Stan­dard” – myśli Sco­ut. Posta­na­wia chwi­lę odcze­kać. Chwi­lę, to zna­czy ile? Kil­ka minut? Godzi­nę? Dzień? W połu­dnie pisze kolej­ną wia­do­mość: „Może­my poga­dać? Bar­dzo mi na tym zale­ży”. Mar­tin nie odpi­su­je, a Sco­ut nie może uwie­rzyć w to, co się dzie­ję. Napraw­dę nie będą mogli nakrę­cić tam fil­mu?

Jedzie pod kamie­ni­cę, bez pomy­słu, co miał­by tam zro­bić. Stoi chwi­lę przy kawiar­nia­nych ogród­kach, krę­ci mu się w gło­wie, ma wra­że­nie, jak­by para­so­le zwi­sa­ły w dół. „Muszę to jakoś odkrę­cić, obró­cić, zacho­wać się w spo­sób opa­no­wa­ny i mądry, tak, żeby był hap­py end. Niech rze­czy wró­cą na swo­je miej­sce” – mówi do sie­bie.

Nie ma ocho­ty wra­cać do domu-tram­wa­ju, przez cały czas będzie prze­cież wszyst­ko ana­li­zo­wał. Woli być na zewnątrz. Odwie­dza zna­jo­mą i pod­czas roz­mo­wy opo­wia­da o akcji z Mar­ti­nem. Radzi się. Ta pro­po­nu­je, żeby wysłać Mar­ti­no­wi jakieś nude­sy.

– Może to spra­wi, że coś ci odpi­sze! A przy­naj­mniej będziesz miał gwa­ran­cję, że odczy­tał wia­do­mość.

Wie­czo­rem Sco­ut idzie na impre­zę. W kolej­ce do toa­le­ty spo­ty­ka zna­jo­me­go, natych­miast zwie­rza się z kło­po­tów. Gada jak naję­ty. O pra­cy, o Mar­ti­nie, usta mu się nie zamy­ka­ją.

– Zupeł­nie nie wiem, co robić. To jest jakiś mad koleś – mówi do zna­jo­me­go. – Sor­ry, że tak cię zamę­czam.

– Nie zamę­czasz – uspo­ka­ja zna­jo­my.

Sco­ut pro­si go, by niko­mu nic nie mówił, ale histo­ria zaczy­na krą­żyć w towa­rzy­stwie i już następ­ne­go dnia tra­fia w for­mie aneg­do­ty do Han­ny, któ­ra wysy­ła do Sco­uta krót­ką wia­do­mość:

– Ja pier­do­lę. Jak mogłeś tak prze­je­bać to miej­sce. Nie dzwoń nawet do mnie.

Sco­ut dzwo­ni i tłu­ma­czy całe zaj­ście. Dokład­nie opi­su­je sytu­ację, pró­bu­je przy­kryć wto­pę deta­la­mi doty­czą­cy­mi miesz­ka­nia.

– Tyl­ko bez deta­li – mówi zło­śli­wie Han­na. – Jak w ogó­le mogłeś roman­so­wać w trak­cie pra­cy? Do chu­ja pana.

– A ty gdzie pozna­łaś swo­je­go obec­ne­go chło­pa­ka? – punk­tu­je ją Sco­ut.

– To była zupeł­nie inna sytu­acja.

– Według mnie taka sama, prze­spa­li­ście się w cha­rak­te­ry­za­tor­ni.

– Pew­nie ci się znu­dził.

Po tym zda­niu Sco­ut się roz­łą­cza. Fak­tycz­nie czę­sto spo­ty­ka się na rand­ki, ale nie cho­dzi mu o seks. Uma­wia się z kole­sia­mi przez apli­ka­cje, żeby oglą­dać ich miesz­ka­nia. Naj­bar­dziej go cie­ka­wi, jakie mają sypial­nie, łazien­ki, kuch­nie i dodat­ki do wnętrz. W jakich śpią poście­lach i czym one pach­ną.

Sco­ut uświa­da­mia sobie, że to zaszło za dale­ko. Give me a bre­ak! Z kolei Han­na ma prze­błysk świa­do­mo­ści – sytu­acja jest jak z jej sce­na­riu­sza.

– Zacho­wu­je­my się jak posta­ci z Cien­kiej gra­ni­cy. Pomysł tra­fio­ny, intu­icja dobrze mi pod­po­wia­da­ła – mówi reży­ser­ka, jak­by sta­ła na mów­ni­cy i odbie­ra­ła zasłu­żo­ną nagro­dę z rąk jury eku­me­nicz­ne­go.

Sco­ut z kolei czu­je się, jak w labo­ra­to­rium sztu­ki, jeśli zaraz zacznie mówić dia­lo­ga­mi z fil­mu, zwa­riu­je.

– Są chy­ba jakieś gra­ni­ce eks­pe­ry­men­tu! – krzy­czy.

‒ Sam się w to wje­ba­łeś, a teraz masz pre­ten­sje do mnie – zarzu­ca mu Han­na.

‒ Nie zno­szę tego two­je­go wyż­szo­ścio­we­go, wul­gar­ne­go tonu.

‒ Od-pier-dol-się!

‒ Okła­mu­jesz się.

‒ Ty się okła­mu­jesz.

‒ Jesteś hipo­kryt­ką.

‒ Sta­ry, zje­ba­ła­łeś do chu­ja. Prze­kro­czy­łeś gra­ni­cę.

‒ Sama ją nie­raz prze­kra­cza­łaś, ale sobie dajesz do tego pra­wo.

‒ Prze­gią­łeś w chuj…

‒ To ty prze­gię­łaś w trak­cie tej roz­mo­wy.

‒ Gdy­by ci napraw­dę zale­ża­ło na fil­mie, to zała­twił­byś to jakoś. Nie pier­dol, to chy­ba żaden kło­pot dla cie­bie, żebyś się z nim jesz­cze raz prze­ru­chał. W tych szyb­kich rela­cjach to chy­ba nie ma takie­go zna­cze­nia.

Z począt­ku wyda­je mu się to krzyw­dzą­ce, ale po kil­ku dniach zaczy­na tak myśleć i sam już nie wie, co jest zasły­sza­ną u innych opi­nią, a co jego wewnętrz­nym poczu­ciem, myślą wypra­co­wa­ną doświad­cze­nia­mi, godzi­na­mi prze­my­śleń. Brak mu w sobie opar­cia. Obce sło­wa zasa­dzi­ły się w jego wnę­trzu i rosły jak uko­rze­nio­na rośli­na. W koń­cu jest mu już wszyst­ko jed­no. Wysy­ła do Mar­ti­na wia­do­mość. Inną od poprzed­nich. W nie­zwy­kle wia­ry­god­ny spo­sób prze­ko­nu­je, że się prze­stra­szył, bo coś poczuł. I że to było fuc­king real, a nie prze­lot­na zna­jo­mość. Sam daje się nabrać na wła­sne sło­wa. Spo­ty­ka­ją się jesz­cze tego same­go dnia, spę­dza­ją razem noc w cegla­nym świe­cie peł­nym pod­świe­tleń.

Sco­ut dzwo­ni do Han­ny wprost ze śre­dnio­wiecz­nej łazien­ki i mówi, że wszyst­ko już zała­twio­ne: umo­wa pod­pi­sa­na, staw­ka wyne­go­cjo­wa­na. Mega tanio. Mogą krę­cić Cien­ką gra­ni­cę w upra­gnio­nej miej­sców­ce.

‒ Wiesz co, zmie­ni­łam zda­nie, będę szu­ka­ła jakiejś innej loka­cji.

Sco­ut łapie się za gło­wę i mówi:

‒ Żaden pro­blem. Nic się nie sta­ło.

O autorach i autorkach

Agata Dyczko

Reżyserka teatralna, twórczyni słuchowisk, osoba pisząca. Współpracuje z Teatrem Wielkim w Warszawie i Operą Wrocławską. W Radiu Kapitał, w ramach „Pasma dla Ziemi”, prowadzi audycję zatytułowaną „w pasiece taty dyczko”. Lubi przyglądać się miejscom i ich mieszkańcom, interesują ją sytuacje wielogatunkowe, w szczególności relacje i negocjacje. Ceni sobie wyobrażanie niemożliwych społeczności, ciał i połączeń. Nigdy nie przestanie czytać o zwierzętach, w szczególności o ich myśleniu i czuciu, jest ciekawa narządów zmysłów, których sama nie posiada. Chciałaby zacząć nurkować.

Ewa Tondys-Kohmann

Ur. w 1984 r. w Warszawie. Autorka opowiadań, finalistka „Połowu. Prozatorskich debiutów” 2021 i 2022 oraz konkursu „Odwrócona strefa” organizowanych przez Biuro Literackie. Absolwentka Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego i Wydziału Lekarskiego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, doktorka, matka wielodzietna. Jej prozę można znaleźć na łamach „Magazynu Drobiazgi”, „Fabularie”, „Tlen Literacki” oraz „Magazynu Zakład”. Mieszka na warszawskim Grochowie.

Karolina Krasny

Ur. w 1999, mieszka w Krakowie, pisze i projektuje. Publikowała m.in. w „Wizjach”, „Stonerze Polskim”, „Stronie Czynnej” i „Drobiazgach”.

Łukasz Wojtysko

Urodził się w 1983. Autor opowiadań i dramaturg, finalista „Połowu. Prozatorskich debiutów” 2022. Opowiadania publikował w czasopismach: „Ha!art”, „Rita Baum” i „Lampa“ oraz antologii „Kwiatki polskie” . W 2017 roku napisał dramat o Violetcie Villas pt. „Nie jestem już psem”, który znalazł się w półfinale Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Od 2017 roku współtworzy festiwal muzyczny Unsound.

Marcin Czerniawski

Ur. 1989 w Węgorzewie. Ukończył studia filozoficzne. Mieszka w Gdańsku. Dżentelmen pośród blokowisk, łagodny biorca podłych fuch, okazjonalnie człowiek bez właściwości. Po godzinach prozaik

Powiązania

Rozmowy na koniec: odcinek 32 Marcin Czerniawski, Agata Dyczko, Karolina Krasny, Ewa Tondys-Kohmann, Łukasz Wojtysko

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Trzy­dzie­sty dru­gi odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na koniec” w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Nowe poetyckie i prozatorskie głosy z polski 2023

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Czy­ta­nie z książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2022 z udzia­łem Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go, Aga­ty Dycz­ko, Miło­sza Fle­sza­ra, Jaku­ba Gra­bia­ka, Jaku­ba Gut­kow­skie­go, Karo­li­ny Kra­sny, Joan­ny Łępic­kiej, Ewy Ton­dys-Koh­mann, Łuka­sza Woj­tysk i Ame­li Żyw­czak w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Wciąż czcimy pomniki ciemiężycieli, zbieramy się w lasach, by śpiewać do przebranych za bóstwa plantatorów i morderców, posłuszeństwo wobec władzy i silnego wrośnięte mamy w grubą od doświadczeń skórę

wywiady / o pisaniu Agata Dyczko Łukasz Wojtysko

Roz­mo­wa Łuka­sza Woj­ty­ski z Aga­tą Dycz­ko, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego akapitu: Stado

recenzje / KOMENTARZE Agata Dyczko

Autor­ska impre­sja Aga­ty Dycz­ko, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Maszynka naiwnego bluźnierstwa na podobieństwo Maszyny Pragnącej

wywiady / o książce Karolina Krasny Marcin Czerniawski

Roz­mo­wa Karo­li­ny Kra­sny z Mar­ci­nem Czer­niaw­skim, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Do boju automaty, leśne skrzaty, maszyny do szycia fraz!

debaty / ankiety i podsumowania Marcin Czerniawski

Głos Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go w deba­cie „Czy pró­bu­jesz zmie­nić świat swo­im pisa­niem?”.

Więcej

Łobuzy

utwory / premiera w sieci z Połowu Marcin Czerniawski

Pre­mie­ro­wa pro­za Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go Łobu­zy. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego akapitu: Pochwała flegmatycznego rozumu?

recenzje / KOMENTARZE Marcin Czerniawski

Autor­ski komen­tarz Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego akapitu: „Alejki z chodnikowych płyt”

recenzje / KOMENTARZE Łukasz Wojtysko

Autor­ski komen­tarz Łuka­sza Woj­ty­ski, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Oki to pa

utwory / premiera w sieci z Połowu Łukasz Wojtysko

Pre­mie­ro­wa pro­za Łuka­sza Woj­ty­ski „Cien­ka gra­ni­ca” z tomu opo­wia­dań Oki to pa. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022.

Więcej

Piramida Achillesa

wywiady / o pisaniu Ewa Tondys-Kohmann Łukasz Wojtysko

Roz­mo­wa Ewy Ton­dys-Koh­mann z Łuka­szem Woj­ty­ską, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Sześćset stron do końca świata

wywiady / o pisaniu Agata Dyczko Ewa Tondys-Kohmann

Roz­mo­wa Aga­ty Dycz­ko z Ewą Ton­dys-Koh­mann, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego akapitu: „Pętko prawdy”

recenzje / KOMENTARZE Ewa Tondys-Kohmann

Autor­ski komen­tarz Ewy Ton­dys-Koh­mann, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Nie nazywajmy tego po imieniu

utwory / premiera w sieci z Połowu Ewa Tondys-Kohmann

Pre­mie­ro­wa pro­za Ewy Ton­dys-Koh­mann Nie nazy­waj­my tego po imie­niu. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Love song

utwory / premiery w sieci Karolina Krasny

Pre­mie­ro­wa pro­za Karo­li­ny Kra­sny Love song. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Że czułość może być kształtem

wywiady / o pisaniu Karolina Krasny Marcin Czerniawski

Roz­mo­wa Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go z Karo­li­ną Kra­sny, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie / Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”

Więcej

Historia jednego akapitu: Ubrali się w kolor

recenzje / KOMENTARZE Karolina Krasny

Autor­ski komen­tarz Karo­li­ny Kra­sny, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie / Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”

Więcej

Rozmowy na koniec: odcinek 32 Marcin Czerniawski, Agata Dyczko, Karolina Krasny, Ewa Tondys-Kohmann, Łukasz Wojtysko

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Trzy­dzie­sty dru­gi odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na koniec” w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Rozmowy na koniec: odcinek 18 Miłosz Fleszar, Jakub Grabiak, Jakub Gutkowski, Joanna Łępicka, Amelia Żywczak

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Osiem­na­sty odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na koniec” w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Nowe poetyckie i prozatorskie głosy z polski 2023

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Czy­ta­nie z książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2022 z udzia­łem Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go, Aga­ty Dycz­ko, Miło­sza Fle­sza­ra, Jaku­ba Gra­bia­ka, Jaku­ba Gut­kow­skie­go, Karo­li­ny Kra­sny, Joan­ny Łępic­kiej, Ewy Ton­dys-Koh­mann, Łuka­sza Woj­tysk i Ame­li Żyw­czak w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Roz-połów się… Gawęda o debiutach

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2022, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 14 sierp­nia 2023 roku.

Więcej

Wspólne podwórko

wywiady / o książce Aleksandra Byrska Iwona Bassa

Roz­mo­wa Iwo­ny Bas­sy i Alek­san­dry Byr­skiej, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2022, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 14 sierp­nia 2023 roku.

Więcej

Slalom między obrazami

wywiady / o pisaniu Amelia Żywczak Jakub Grabiak

Roz­mo­wa Jaku­ba Gra­bia­ka z Ame­lią Żyw­czak, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Wciąż czcimy pomniki ciemiężycieli, zbieramy się w lasach, by śpiewać do przebranych za bóstwa plantatorów i morderców, posłuszeństwo wobec władzy i silnego wrośnięte mamy w grubą od doświadczeń skórę

wywiady / o pisaniu Agata Dyczko Łukasz Wojtysko

Roz­mo­wa Łuka­sza Woj­ty­ski z Aga­tą Dycz­ko, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

(O)patrzenie

recenzje / ESEJE Jakub Skurtys

Impre­sja Jaku­ba Skur­ty­sa na temat poezji Ame­lii Żyw­czak, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego wiersza: „praga”

recenzje / KOMENTARZE Amelia Żywczak

Autor­ska impre­sja Ame­lii Żyw­czak, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Dojrzeć międzygatunkowy transfer

recenzje / ESEJE Aleksandra Grzemska

Impre­sja Alek­san­dry Grzem­skiej na temat pro­zy Aga­ty Dycz­ko, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego akapitu: Stado

recenzje / KOMENTARZE Agata Dyczko

Autor­ska impre­sja Aga­ty Dycz­ko, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

międzymiastowie

utwory / premiera w sieci z Połowu Amelia Żywczak

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Ame­lii Żyw­czak mię­dzy­mia­sto­wie. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

High hopes

recenzje / ESEJE Jakub Skurtys

Impre­sja Jaku­ba Skur­ty­sa na temat poezji Jaku­ba Gut­kow­skie­go, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego wiersza zawęzić kontekst

recenzje / KOMENTARZE Jakub Gutkowski

Autor­ski komen­tarz Jaku­ba Gut­kow­skie­go, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Nie pisze się w próżni

wywiady / o pisaniu Amelia Żywczak Jakub Gutkowski

Roz­mo­wa Ame­lii Żyw­czak z Jaku­bem Gut­kow­skim, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2022 (poezja)

utwory / zapowiedzi książek Różni autorzy

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2022, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 14 sierp­nia 2023 roku.

Więcej

livestream

utwory / premiera w sieci z Połowu Jakub Gutkowski

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Jaku­ba Gut­kow­skie­go live­stre­am. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Maszynka naiwnego bluźnierstwa na podobieństwo Maszyny Pragnącej

wywiady / o książce Karolina Krasny Marcin Czerniawski

Roz­mo­wa Karo­li­ny Kra­sny z Mar­ci­nem Czer­niaw­skim, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Łobuzy

utwory / premiera w sieci z Połowu Marcin Czerniawski

Pre­mie­ro­wa pro­za Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go Łobu­zy. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Współczesna powieść łotrzykowska: Marcin Czerniawski, Łobuzy

recenzje / IMPRESJE Adam Kaczanowski

Impre­sja Ada­ma Kacza­now­skie­go na temat pro­zy Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego akapitu: Pochwała flegmatycznego rozumu?

recenzje / KOMENTARZE Marcin Czerniawski

Autor­ski komen­tarz Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Sztuczne (k)raje

recenzje / ESEJE Jakub Skurtys

Impre­sja Jaku­ba Skur­ty­sa na temat poezji Miło­sza Fle­sza­ra, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego wiersza: „inferno clubbing”

recenzje / KOMENTARZE Miłosz Fleszar

Autor­ski komen­tarz Miło­sza Fle­sza­ra, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

O zastygniętym czasie, lepiącym się do podniebienia?

wywiady / o pisaniu Jakub Gutkowski Miłosz Fleszar

Roz­mo­wa Jaku­ba Gut­kow­skie­go z Miło­szem Fle­sza­rem, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Sekstans

utwory / premiera w sieci z Połowu Miłosz Fleszar

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Miło­sza Fle­sza­ra Sek­stans. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

W domach z betonu nie ma wolnych relacji

recenzje / ESEJE Aleksandra Grzemska

Impre­sja Alek­san­dry Grzem­skiej na temat pro­zy Łuka­sza Woj­ty­ski, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego akapitu: „Alejki z chodnikowych płyt”

recenzje / KOMENTARZE Łukasz Wojtysko

Autor­ski komen­tarz Łuka­sza Woj­ty­ski, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Oki to pa

utwory / premiera w sieci z Połowu Łukasz Wojtysko

Pre­mie­ro­wa pro­za Łuka­sza Woj­ty­ski „Cien­ka gra­ni­ca” z tomu opo­wia­dań Oki to pa. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022.

Więcej

Piramida Achillesa

wywiady / o pisaniu Ewa Tondys-Kohmann Łukasz Wojtysko

Roz­mo­wa Ewy Ton­dys-Koh­mann z Łuka­szem Woj­ty­ską, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Zeszyt ćwiczeń

utwory / premiera w sieci z Połowu Joanna Łępicka

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Joan­ny Łępic­kiej Zeszyt ćwi­czeń. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego wiersza: „City of Zeugma”

recenzje / KOMENTARZE Joanna Łępicka

Autor­ski komen­tarz Joan­ny Łępic­kiej, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Porzeczka, poziomka, nieczytelny podpis

recenzje / ESEJE Jakub Skurtys

Impre­sja Jaku­ba Skur­ty­sa na temat poezji Joan­ny Łępic­kiej, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Uwertura do posłowia

wywiady / o pisaniu Joanna Łępicka Miłosz Fleszar

Roz­mo­wa Miło­sza Fle­sza­ra z Joan­ną Łępic­ką, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Sześćset stron do końca świata

wywiady / o pisaniu Agata Dyczko Ewa Tondys-Kohmann

Roz­mo­wa Aga­ty Dycz­ko z Ewą Ton­dys-Koh­mann, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego akapitu: „Pętko prawdy”

recenzje / KOMENTARZE Ewa Tondys-Kohmann

Autor­ski komen­tarz Ewy Ton­dys-Koh­mann, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Nie nazywajmy tego po imieniu

utwory / premiera w sieci z Połowu Ewa Tondys-Kohmann

Pre­mie­ro­wa pro­za Ewy Ton­dys-Koh­mann Nie nazy­waj­my tego po imie­niu. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Preppering na mikrokryzys

recenzje / ESEJE Aleksandra Grzemska

Impre­sja Alek­san­dry Grzem­skiej na temat pro­zy Ewy Ton­dys-Koh­mann, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego wiersza: „[las odszedł na kurzej nodze]”

recenzje / KOMENTARZE Jakub Grabiak

Autor­ski komen­tarz Jaku­ba Gra­bia­ka, lau­re­ata 17. edy­cji Poło­wu poetyc­kie­go.

Więcej

Prometeusz i Neron podają sobie dłonie

recenzje / ESEJE Jakub Skurtys

Impre­sja Jaku­ba Skur­ty­sa na temat poezji Jaku­ba Gra­bia­ka, lau­re­ata 17. edy­cji Poło­wu poetyc­kie­go.

Więcej

Ludzie w strażackich kaskach mają dzisiaj wolne

utwory / premiera w sieci z Połowu Jakub Grabiak

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Jaku­ba Gra­bia­ka Ludzie w stra­żac­kich kaskach mają dzi­siaj wol­ne. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Dojrzeć międzygatunkowy transfer

recenzje / ESEJE Aleksandra Grzemska

Impre­sja Alek­san­dry Grzem­skiej na temat pro­zy Aga­ty Dycz­ko, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Współczesna powieść łotrzykowska: Marcin Czerniawski, Łobuzy

recenzje / IMPRESJE Adam Kaczanowski

Impre­sja Ada­ma Kacza­now­skie­go na temat pro­zy Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

W domach z betonu nie ma wolnych relacji

recenzje / ESEJE Aleksandra Grzemska

Impre­sja Alek­san­dry Grzem­skiej na temat pro­zy Łuka­sza Woj­ty­ski, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Preppering na mikrokryzys

recenzje / ESEJE Aleksandra Grzemska

Impre­sja Alek­san­dry Grzem­skiej na temat pro­zy Ewy Ton­dys-Koh­mann, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Błądzę i chcę dalej błądzić

recenzje / IMPRESJE Adam Kaczanowski

Impre­sja Ada­ma Kacza­now­skie­go na temat pro­zy Karo­li­ny Kra­sny, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie / Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”

Więcej