Rafał Gawin: Kilka miesięcy temu w Convivo ukazała się bardziej konceptualna książka Niebo i jointy, a już czytelnicy i krytycy dostają Ra, projekt niemalże hybrydowy, łączący różne modele wiersza Wróblewskiego. Nie mogę jednak powiedzieć, że zintensyfikowałeś działania twórcze, ponieważ praktycznie od debiutu regularnie i ciężko pracujesz, choćby wydając bardzo dobre i równe książki. W czym tkwi recepta na taką długowieczność, świeżość umysłu, otwartość na prądy i dyskursy z pogranicza nauk, nie tylko humanistycznych i przyrodniczych?
Grzegorz Wróblewski: Długowieczność to rzecz oczywiście mocno ambiwalentna. Kilka razy tłumaczyłem ludziom, że w czasach Harolda Sinozębnego średnia życia dwunożnego osobnika wynosiła jakieś 35–40 lat. Czyli do trzydziestki musiałeś już mieć gromadkę potomków-wojowników (hełmy z rogami są wymysłem fantastów), w wieku 35 lat zostawałeś z kolei lokalnym szamanem etc. I wszystko grało. Dzień dobry, a następnie dobranoc. I po krzyku. A młodzieńców z depresją topiło się w zaklętych/magicznych wodach źródlanych. Dopiero wieki później wymyślono tabletki na cholesterol i nadciśnienie & zaczęto dodawać do wieprzowiny surową sałatę, dlatego nagle podskoczyło małpiszonom w metrykach, wymyślono eutanazję staruszków etc. Natomiast, jeśli chodzi o mój tzw. skromny, czyli zagmatwany przypadek… Postaram się w maksymalnym skrócie, gdyż wymagałoby to raczej potężnych, zaawansowanych formalnie traktatów albo (kontrastowo) stosu hłaskoidalnych hitów. Tyrmandy mogłyby się wtedy ciężko pochlastać. I wikipedyczni laureaci również. O śląskich pisarzach, doskonałych (sto razy gorszych od skandynawskich) twórcach kryminałów nie wspominając. Więc będąc jeszcze dzieckiem, aż do czasów dojrzałości (dowodu osobistego i długo jeszcze potem) trenowałem wschodnie sporty walki, najpierw judo, a następnie karate. Tak się złożyło, że nie była to królewska/delikatna odmiana shotokan („szum wiatru & sosny”), ale ta bardziej kompaktowa, kyokushin (czyli „dążenie do poznania ostatecznej prawdy”). Zacząłem w 1968 roku, a definitywnie zakończyłem działalność na ryżowych matach tatami w latach 90. Miało to dla mnie fundamentalne znaczenie. W przeciwieństwie do rówieśników, nauczyłem się inaczej gospodarować czasem. W praktyce wyglądało to tak, że po szkole pakowałem szybko do plecaka kimono i zasuwałem następnie na treningi. Potem sen, i tak na okrągło. Szybko zaznajomiłem się z koncepcjami religijnymi Wschodu, kaligrafią, wszystkimi tymi oddechowymi „czary mary” etc. A przede wszystkim zrozumiałem, czym jest koncentracja, wewnętrzna, klasztorna dyscyplina, brak reakcji na ludzi/sprawy planetarnie kompletnie nieistotne i głupkowate. Nie tkwiłem jednak wyłącznie w Shingonie czy Zenie. Moja o pięć lat starsza siostra studiowała na UW filologię klasyczną. Mieszkanie zawalone było książkami o Oktawianie Auguście, Tyberiuszu czy Galbie. Doskonale poznałem plotki Swetoniusza na temat Kaliguli, Nerona, Wespazjana. Tak samo z wiedzą o Polikratesie (później, w dojrzałym już wieku, pojechałem specjalnie na Samos, żeby zobaczyć ruiny jego twierdzy), rozpoznaniem różnic między kulturami – minojską, cykladzką, mykeńską, okresem hellenistycznym etc. Wszystko to bardzo mi się potem przydało. Łatwiej mogłem zrozumieć przejścia typu Babilon – Egipt – Judea. Mogłem świadomie dokonywać selekcji materiału, odnajdywać wszystkie te „nitki” łączące np. Św. Augustyna z Kierkegaardem albo (żeby znów było nieco bardziej egzotycznie) Bhagawadgitę ze współczesnym już Oppenheimerem, tym od nuklearnego „Programu Manhattan”. Siłą rzeczy zaciekawiła mnie masa ludzi, takich jak np. Clifford Geertz, Howard Morphy. A w psychologii Burrhus Skinner, John Watson czy nawet w pewnym okresie Wilhelm Wundt. Nie przeskakiwałem siłowo z dziedziny na dziedzinę. Było to dla mnie całkiem naturalne. Sartre, Camus, DeLillo, Pynchon, Philip K. Dick… Nieosiągalne przecież dla śmiertelnego człowieka marzenie o zrozumieniu „teorii wszystkiego” zamieszkało we mnie na stałe, gnębiło na zasadzie amplitud. Od dziecka ze zdziwieniem obserwowałem gwiazdki i zastanawiałem się, dlaczego właściwie pojawiłem się na tej przedziwnej planecie, jaki może być tego sens. Podoba mi się krążący od lat w sieci cytat z J.R.R. Tolkiena: „Every tree has its enemy, few have an advocate. In all my works I take the part of trees against all their enemies”. Bardzo mi takie motto/hasło przypasowało. Jest oczywiście romantyczne. Ale tylko pozornie. Równie dobrze możemy je odczytać na zasadzie nihilistycznych fantazji lub dość mądrze sformułowanej, pedagogicznej przestrogi. Literaturą i sztukami wizualnymi zająłem się równocześnie jeszcze w latach 70. Interdyscyplinarność działań powodowała i nadal powoduje, że nigdy nie czułem w sobie jakiegoś formalnego wypalenia. Nie mam też obsesji, psycho-pierdolca, że za życia nie zdążę wszystkiego „zakomunikować/przekazać”. Komu, mojemu ponuremu sąsiadowi, Larsenowi? Spokojnie, w sposób właśnie zakonny, z dala od tzw. podszeptów i negatywnych grymasów gawiedzi, realizuję krok po kroku moje kaligraficzne serie i literackie zapisy. Zawsze byłem zbyt młody albo za stary. Bańki generacyjne & środowiskowe skutecznie mnie omijały. Jestem znikąd. Nie prześladuje mnie koniec i podróż w krainę robaka czy na inną wycackaną, gorszą/lepszą od tego syfu na Mlecznej Drodze, gwiazdę/tunel. Film dobiegnie w którymś momencie końca. Każdego to czeka. Bez względu na jego sekciarskie, quasilewitacyjne marzenia czy troskę o dalszy los sprytnych, wiecznie głodnych hipopotamów. Taka jest logika pobytu na Ziemi.
Nie miałeś szczęścia do krytyków literackich w Polsce. Czy Dawid Kujawa i Rafał Wawrzyńczyk, autorzy posłowia do Ra (a ten pierwszy jeszcze do wcześniejszych Nieba i jointów i Polowania), wypełnią ten dotkliwy brak? Chyba jako pierwsi dotknęli czegoś, co można nazwać istotą Twojej twórczości.
Warto byłoby w końcu raz na zawsze wyprostować powyższą kwestię. Narosło wokół tego zbyt dużo skrzywionych, przypadkowych legend i nieporozumień. Jakieś ultranegatywne scenerie się z tego porobiły. Jasne, że cała masa recenzji moich zbiorów poetyckich zaczyna się od słów w stylu: „Najbardziej niedoceniony polski poeta…” etc. Kiedyś byłem „najbardziej niedocenionym młodym poetą”, a teraz zostałem „najbardziej niedocenionym poetą”, uwolnionym (cóż za fuckerska ulga!) od żonglerki moją datą przyjęcia Pierwszej Komunii Świętej. Więc moją poezję/prozę/dramaty/eseje (gdyż nie rozmawiamy tu wyłącznie o tzw. liryce) i prace wizualne (kaligraficzne/instalacyjne/mixed media/akrylowe/fotograficzne) omawiano naprawdę niezliczoną ilość razy. W różnych krajach/językach. W nadwiślańskich Wólkach i Nowych Jorkach/Londynach, czy, rzecz jasna, Kopenhadze. Niejednemu niedocenionemu zawodnikowi życzyłbym podobnej sytuacji. Inna sprawa, chyba ta najbardziej nas interesująca, polega na jakości, a nie ilości tych recenzji-omówień. Więc w dużym skrócie i po kolei. Lata 70./80. ubiegłego wieku. Zaczynam poważnie tworzyć i jestem gotowy na wydanie silnego, debiutanckiego zbioru wierszy. Wiadomo jednak, jaka panowała wtedy w PRL sytuacja. Funkcjonuję więc w nieoficjalnych obiegach. Wyjeżdżam w 1985 roku i zamieszkuję w Kopenhadze. Znajomi wysyłają (nawet mnie nie powiadamiając) moje wiersze na konkurs „Brulionu”, w jury którego zasiadają Szymborska, Rymkiewicz, Stala. Otrzymuję tam wyróżnienie i w 1992 ukazuje się moja pierwsza książka poetycka, w serii tzw. fioletowej, Ciamkowatość życia. Marian Stala poświęca jej sporo uwagi w „Tygodniku Powszechnym” i nie jest to głos negatywny/złośliwy. W 1994 debiutuję w Danii, w bardzo dobrym, prestiżowym wydawnictwie, wiersze ukazują się w przekładach takich max ludzi jak Janina Katz & Uffe Harder. Lepiej nie może więc być. O Danii i historiach anglojęzycznych opowiem w tej rozmowie za chwilę. W Polsce wydaję w każdym razie kolejno zbiory poetyckie Planety (1994), Dolinę królów (1996), Symbiozę (1997), Prawo serii (2000). Wydawcami są „Brulion”, „Kartki”, Biuro Literackie, Instytut Wydawniczy „Świadectwo”. W tamtych czasach były to ośrodki na pewno nie tzw. głównego nurtu, z ambiwaletną dystrubucją i olewane przez ówczesnych heroes/decydentów. Nagłośnione, ale jednak alternatywne, niszowe. Sytuację moich książek próbowali zmieniać w tekstach krytycznych m.in. Robert Utkowski („Kartki” 2/1997), Marcin Sendecki w witrynie „artnewmedia” oraz Wojtek Wilczyk („FA-art”, 1–2/2001), natomiast „akademia” wraz ze swoimi pomagierami dostawała z powodu moich produkcji przysłowiowego pierdolca. Nie mogła też pojąć, dlaczego publikowałem poezję w krakowskim „NaGłosie”. Wiemy doskonale, na jakim wątpliwym poziomie są polskie uczelnie, tzw. uniwersytety i ich teksty badawcze. Na poziomie odnośników do istniejących już od dawna przepracowanych (na świecie, w PL i na Marsie) tematów/kwestii. I ten właśnie Babilon wysyła w bój trądzikowatych doktorantów, mających przybliżyć analfabetom (nikt przecież nie czyta współczesnej poezji) nowych, nadwiślańskich rebeliantów. Polską poezję po 1989. Zaczyna się polowanie na potencjalnego wieszcza narodowego, który zastąpi nam starzejącą się już powoli Nową Falę etc. Zadanie okazuje się niezbyt proste, gdyż jak grzyby po deszczu, pojawiają się na horyzoncie ludzie kontynuujący tradycję, kopiści kopistów, freaki subkulturowe, miłośnicy bizona & spędzania wolnego czasu nad zatrutymi ściekiem oczkami wodnymi, dinozaury w młodej skórze, marzące o stworzeniu (z opóźnieniem kilkudziesięcioletnim) kolejnej wersji poezji konkretnej itd. Pada więc rozkaz odgórny: proszę natychmiast oddzielić ziarno od plew i zachowując pozór naukowości, uregulować nam ten trudny do ogarnięcia krajobraz, ustanowić szybko nowe, zrozumiałe dla naszych filologów (wada wzroku minus pięćdziesiąt) hierarchie. Powoli zaczynają nam wymierać specjaliści od śródziemnomorskiej pseudometafizyki, właśnie wczoraj odszedł na zawał nasz ukochany pan Gienek, specjalista od Herberta, który nie miał pojęcia, kim byli Tytus & Hadrian. Niezbędna więc adnotacja – tzw. teorie spiskowe bardzo często po kilku dniach, miesiącach, latach, zaczynają okazywać się prawdą, a nawet jeśli były kompletnie obłędne, zawsze tkwi w nich zalążek prawdy. Jeśli są kompletnym nieporozumieniem, to tym bardziej należałoby je dokładniej przeanalizować, jeszcze zanim dobierze się do nich nierozgarnięta umysłowo grupka manipulatorów, sekciarzy, skorumpowanych psychoterapeutów, którzy, tak naprawdę, żadnymi uzdrowicielami dusz nie są i nigdy się nimi nie staną. I nasza działka poetycka again – przeorano w miarę dokładnie całe to morze, krajobraz nowej poezji, powstawiano debilne hasła typu: o’haryści, klasycyści, kaskaderzy literatury, neolingwiści, neo-neo pośladek prawy lub lewy, wypolerowany lub pełen czyraków. Pomagierzy spełnili swoje zadanie, mogli dalej kończyć swoje pseudodoktoraty. Transformacja została przystemplowana. Nerwice mocodawców mogły się chwilowo ustabilizować. Wiadomo, o kogo tutaj chodzi, nie jest to tajemnicą. Zachowały się te obrzydliwe, chamskie teksty krytyczne (z krytyką literacką oczywiście niemające nic wspólnego). Nazwisk nie ma sensu podawać. Zawsze miałem zasadę, że babilońskim świniom nie robię darmowej reklamy. Tak się jednak niezbyt przyjemnie złożyło, że główny, zmasowany atak nastąpił wtedy przede wszystkim na moją osobę (wiadomo, nie byłem na miejscu, nie mogłem, nie miałem jak zareagować), następnie (już nieco bardziej umiarkowany) na Jaworskiego i Wilczyka. Efekt był taki, że nie miałem możliwości publikacji w pismach/wydawnictwach „głównego nurtu”. Wszystkie te zarzucane mi oskarżenia, podejrzenia o zbyt duży wpływ szkoły nowojorskiej etc., wydały mi się tak debilnie głupie, że zamiast skoków na główkę z mostu („ostatnia niedziela”), czy innego zapijania robaka, raczej miałem to gdzieś („dokładnie tam”). Artystycznie byłem zrealizowany, publikowałem w „Kulturze” (Paryż), „London Magazine” (który redagowany był wtedy przez legendarnego Alana Rossa), doskonałych pismach duńskich etc. Moje prace malarskie zaczęły pojawiać się na istotnych wystawach w Danii/UK/Niemczech. Otoczony byłem bardzo ciekawymi twórcami duńskimi, amerykańskimi, brytyjskimi etc. W 2002 ukończyłem pracę nad traktatem o tożsamości, formalnie był to rodzaj rejestru dialogowego, któremu nadałem tytuł Nowa Kolonia. Miałem duże szczęście do tłumaczy na duński, poparło mnie także super (tzw. kultowe) wydawnictwo kopenhaskie i rzecz ukazała się w Danii już w 2003. Żadne z polskich wydawnictw nie chciało mi wtedy tego opublikować. Mocno wziąłem sobie do serca słowa N.H.S. Nielsena, które towarzyszyły wydaniu duńskiemu: „Gdyby Beckett, Ionesco albo Karen Blixen nie pisali w głównych językach europejskich i zadebiutowali tutaj, w Danii, to prawdopodobnie nikt by tego nie zauważył. Ich książki bez „odpowiedniego” omówienia, polegającego w głównej mierze na klasyfikacji gatunkowej, osadzeniu w tradycji i pokoleniowym kontekście, pozostałyby „księgami zamkniętymi”. W 2003 „Lampa” wydała mi niespodzianie wybór poetycki, w skład którego weszły utwory z moich pierwszych pięciu zbiorów. Rzecz nie została zauważona/skomentowana (kilka delikatnych notek/omówień, m.in. Tomasza Hrynacza & Marcina Sendeckiego), co było mi w sumie na rękę. Agenci dołu mocno się zestarzeli, do zabawy o medale, dzbanki czarnoleskiego miodu weszły nowe już pokolenia, rozpoczęły się w PL potyczki na frontach w ogóle ze mną (na szczęście) niezwiązanych. Moja sytuacja zmieniła się diametralnie w roku 2005. Biblioteka Narodowa, we współpracy z Duńskim Instytutem Kultury, wydała mi wtedy zbiór Pomieszczenia i ogrody, bardzo interesująco ilustrowany przez mieszkającego, podobnie jak i ja, w Kopenhadze Teodora Boka. Teodor był moim wielkim przyjacielem, niestety od dawna nie ma go już na Ziemi. Bardzo mi pomógł w kilku skomplikowanych dla mnie fazach życia. Jego doskonałe rzeźby/grafiki można zobaczyć w kolekcji muzeum POLIN w Warszawie. Pomieszczenia i ogrody zostały potraktowane niemalże jak jakiś debiut czy inne narodziny nowego poety. Omówienia, niekiedy zaawansowane (!), ukazały się w wielu pismach, np. w „Nowych Książkach”, „Odrze”, „Tygodniku Powszechnym”, „Dekadzie Literackiej” itd. Zmienili się ludzie i ton wypowiedzi. Po raz pierwszy, po kilkunastu (!) latach rodzimej poniewierki. Tutaj warto jeszcze zaznaczyć, że moja Noc w obozie Corteza zainicjowała ogólnopolską serię „Biblioteki Poezji Współczesnej” WBPiCAK‑u w Poznaniu (nr 001). A Nową Kolonię wydała ostatecznie w 2007 (cztery lata po duńskiej publikacji) szczecińska Forma. Traktat najciekawiej opisał w „Pograniczach” Henryk Bereza, uznał go za rzecz wybitną, co oczywiście doprowadziło starych oponentów do depresji i palenia dwóch paczek fajek bez filtra na dobę. Z Henrykiem szybko się zaprzyjaźniliśmy, często bywałem w jego kawalerce (ul. Widok w Warszawie) zawalonej stosami starych gazet i pism. Godzinami debatowaliśmy tam o literaturze. Jednym z naszych ulubionych „koników” okazał się Jan Drzeżdżon. Byłem w tym temacie doskonale oblatany, również dlatego, że Drzeżdżon był prywatnie przyjacielem mojego ojca. Berezę interesował także Aleksander Majkowski, autor genialnej książki, napisanej w języku kaszubskim, Życie i przygody Remusa, którą przetłumaczył na język polski Lech Bądkowski. Jest to arcydzieło literatury światowej, bardziej jednak znane np. we Francji niż w PL. Ponadto Bereza dobrze się orientował we współczesnej prozie/poezji niemieckiej, a ja z kolei w anglojęzycznej, tworzonej w UK/USA/Australii. Doskonale się to uzupełniało i na pewno Bereza był dla mnie kimś istotnym, jednym z pierwszych, którzy w miarę optymalnie zrozumieli mój interdyscyplinarny projekt artystyczny. Natomiast co do „istoty mojej twórczości”, próbę powiązania moich różnych aktywności na polach dramaturgicznych/poetyckich/prozatorskich/wizualnych, na poważne podjęła Anna Kałuża. Najpierw w cyklu „Sjesty”, który ukazywał się online na stronach Biura Literackiego, a następnie w wielu artykułach/recenzjach na łamach pism literackich. Jej teksty na mój temat można odnaleźć w książkach Zamieranie (WW, Katowice, 2008), Bumerang (Biuro Literackie, 2008), Wielkie wygrane (Instytut Mikołowski, 2011), Pod grą (Universitas, 2015). Jeden z tych bardzo istotnych tekstów ukazał się później w tłumaczeniu Elżbiety Wójcik-Leese także w „Jacket2”, miejscu tzw. podstawowym dla planetarnej analizy literackiej. To właśnie Kałuża, jako pierwsza, zrozumiała, dlaczego zajmowałem się dekadami spotkaniem Corteza z Montezumą, czym dla mnie mogły być piktogramy i naskalne kody, antropologia, etnografia, religia, filozofia, psychologia etc. Kałuża szybko (w dużej mierze) załapała też, jaki był powód mojego zainteresowania wschodnią kaligrafią, półksiężycami kyokushin czy działaniami takich artystów, jak przykładowo Pierre Alechinsky czy Cy Twombly. Ostatnio doktorat na temat mojej twórczości zaliczyła na UJK w Kielcach Justyna Kasperek. Fragmenty jej rozmyślań można znaleźć m.in. w „Tekstach Drugich”. Myślę, że ten cały background, intro, wstęp były konieczne, żeby zrozumieć obecny, najnowszy komentarz/krytykę, omówienia Dawida Kujawy i Rafała Wawrzyńczyka, dotyczące moich działań. Idei, estetyki, konstrukcji całego mojego twórczego poligonu. Z Rafałem zabliźniłem się dzięki współredagowanemu przez niego pismu sieciowemu „Cyc Gada”. To były początki, narodziny tego typu adresów internetowych. Świetne rzeczy tam publikowano. Naprawdę warto odszukiwać ich archiwalne numery. Są nieustannie bardzo aktualne! Miałem to szczęście, że zwrócono u nich uwagę również i na mnie. Obecnie mamy całą masę ciekawych akcji online, ale „Cyc Gada” był wyjątkowy i często o nim rozmyślam. Mój kontakt planetarny z Dawidem Kujawą zaczął się z kolei z powodu klipu poetyckiego, który ukazał się w 2013 na YouTube. Został zrobiony na konkurs „Nakręć wiersz”, organizowany wtedy przez Biuro Literackie. Rzecz dotyczyła mojego utworu „Blue Monday”, a scenariusz/reżyseria/muzyka były właśnie autorstwa Dawida. Posłowia Kujawy i Wawrzyńczyka są integralnymi częściami moich książek. To artystyczne/intelektualne impresje. Bez nich krajobraz poezji byłby okaleczony i niepełny. Ostatnio w piśmie „KONTENT” 1/2023 ukazał się jeden z wierszy z Ra, pt. „SIEMIATYCZE-MANCHESTER ENGLAND/ENGLAND”. Towarzyszył mu komentarz Łukasza Żurka. Zaczynał się w następujący sposób: „Od czasu, gdy w 2019 roku przy okazji Pani Sześć Gier pisałem o tym, że Grzegorz Wróblewski to „poeta niedostrzeżony przez młodą krytykę literacką”, coś drgnęło. Mam tu na myśli recenzję Dawida Kujawy z Run lunarnych, posłowie Jakuba Skurtysa do Cukinii, posłowia Kujawy do Polowania oraz wydanego przed chwilą tomu Niebo i jointy, recenzję Michała Trusewicza z Polowania, Skurtysa piszącego o Letnich rytuałach w swoim cyklu „PPR”, Małgorzatę Lebdę piszącą o wierszu Wróblewskiego na łamach „Znaku” czy pojawienie się poety w tekście Joanny Mąkowskiej dotyczącym nowych książek poetyckich czerpiących z tradycji poezji wizualnej. „Ależ Łukaszu, przecież to grupa natchnionych jętek, które dopiero rozpoczynają swój taniec ku Triglav, gdzie czekają wściekłe skarby!”, odpowiedziałby zapewne na tę listę Rafał Wawrzyńczyk, znany miłośnik poezji Wróblewskiego. Jeśli jednak mam okazję przeczytać o tym, że autor Ciamkowatości życia jest nieczytany, niezrozumiany w kolejnych tekstach poświęconych jego książkom, to jest to sytuacja diametralnie odmienna od kuluarowych pogawędek o nieczytaniu i niezrozumieniu spotykającym tego czy tamtą (chociaż przeoczenie bardzo ciekawego Tora! Tora! Tora! faktycznie smuci)”. Myślę, że byłby to najlepszy finisz, udane zakończenie odpowiedzi na Twoje pytanie. Ostatecznie nie tworzymy tu książki, giga wywiadu-rzeki. Należałoby jeszcze dodać, że w 2010 „Rita Baum” wydała mi wiersze zebrane (lata 1980–2010, całość wszystkich książek plus jedna nowa, Kandydat z 2010) Hotelowe koty, w tej obszernej książce były wstępy Piotra Czerniawskiego & Wojtka Wilczyka i posłowie Anny Kałuży. Natomiast w 2019 w Convivo ukazał się wybór z lat 2011–19, Pani Sześć Gier, z bardzo solidnie pomyślanym posłowiem Leszka Szarugi. Bardzo ciekawe omówienie Letnich rytuałów pojawiło się w „Kwartalniku Artystycznym” 4/2022, jego autorem jest prof. Maciej Wróblewski z UMK w Toruniu. Całkiem niedawno (2023) wyszła w USA książka bilingual, wybór Dear Beloved Humans (Lavender/Dialogos Books, tłum. Piotr Gwiazda), z różnymi notami na mój temat i bardzo ciekawym wstępem Piotra. Jest to bardzo wyjątkowa rzecz, znalazło się w niej również kilka wierszy, które nigdy nie były publikowane w moich książkach, napisane jeszcze na Dolnym Mokotowie w latach 70. Funkcjonowały jedynie w pismach podziemnych, takich jak np. „Wezwanie”, w latach 80. ubiegłego wieku. Celowo pominąłem tu recepcję, wypowiedzi na temat książek wydanych w UK/USA/Australii lub oczywiście w Danii. Pojawiłyby się nam wtedy maksymalne nazwiska, np. Marjorie Perloff, Charles Altieri, Joshua Clover, Sharon Mesmer, Wayne Miller, Al Filreis, Lars Bukdahl etc. Ale jest to naprawdę osobna już bajka. Niezwykle dla mnie istotna. Pozwoliła mi w tzw. stanie nienaruszonym przetrwać polskie nagonki i akademickie głupawki, z solidną krytyką literacką niemające przecież nic wspólnego. Jest to jednak temat na kompletnie inną rozmowę.
No właśnie, traktujesz posłowia Kujawy i Wawrzyńczyka jako integralne części obu książek. To bardzo silny gest, wskazujący na komplementarność Twoich autorskich działań i trafnych krytycznych rozpoznań. Czy krytyk-autor posłowia może być niemalże współautorem książki, tak jak tłumacz staje się autorem tekstu w języku, na który dany tekst przekłada?
Najpierw należałoby (i tutaj można to błyskawicznie zweryfikować, gdyż nie są to nasze „ulubione”, tajemnicze teorie spiskowe) zaznaczyć, że grubo ponad 90 procent polskich doktorów habilitowanych i profesorów to nie są żadni naukowcy (wszystko jedno, czy rozmawiamy o naukach humanistycznych, czy ścisłych), o doktorantach/doktorach nie wspominając. Ich omówienia/książki/halucynacje nie zasługują najczęściej nawet na licencjat lub magisterkę. Cała masa obecnych uniwersytetów, przedłużeń byłych wyższych szkół pedagogicznych etc., to nie są żadne (!!!) uniwersytety, ale co najwyżej prowincjonalne, pomaturalne ośrodki, na poziomie lekko ponadzerowym, niemające nic wspólnego z zaawansowanym nauczaniem. W zasadzie to samo dotyczy starożytnych UW, UJ i wszystkich tych kuriozalnych KUL-ów. Wystarczy poczytać pseudonaukowe wynurzenia tzw. profesorów polskich uczelni wyższych i szybko można się zorientować, że mimo szalonej pracy redaktorów, ludzi od korekty językowej i merytorycznej, ich ewidentne gnioty/wypracowania załapałyby się być może tylko jako średniej klasy prace maturalne. To tzw. oczywista oczywistość, stety-niestety. Jasne, że jest grupa bardzo progresywnych ludzi. Z wieloma z nich znam się osobiście, prowadzę korespondencję, wymieniamy materiały. Żeby przetrwać, przekazywać dalej solidną, nowoczesną, światowej klasy wiedzę, muszą nieźle się kamuflować. Kodować swoje wypowiedzi, uciekać w hermetyczne klimaty. Wiadomo, że chcą jakoś życiowo funkcjonować. Przecież nagle nie zaczną hodować pieczarek. Nie każdy potrafi być aż tak elastyczny. Trzeba zapłacić kredyt, czynsz, kupić sobie nowe skarpetki/majtki i czasem wyjechać do Kalisza/Wólki na tygodniowy urlop. Dotyczy to zresztą, jak dobrze wiemy, całej masy innych grup zawodowych. Kwitnie korupcja i kolesiostwo. Pieniądze/polityka/głupawka/pieniądze i jeszcze raz polityka/pieniądze. Modlenie się do rzeźb. Nie pomogą tu argumenty, że na afrykańskich pustyniach dzieci pożerane są żywcem przez głodne sępy, a Bracia Murzyni, Pepel/Nisango, mają spłaszczone czoła. Po cichu, w niszowych pismach online, gdzieś na uboczu galaktyk, próbuje się na nowo analizować postać Aurory Dupin (czyli George Sand). Analizujemy nieustannie obraz Edwina Landseera przedstawiający jego psa, Brutusa. Rządzi analiza twórczości Stanisława Herakliusza Lubomirskiego & Wespazjana Kochowskiego, z taką tylko „delikatną różnicą”, że są to ich współczesne wcielenia, nowi wyznawcy pseudometafizyki lub nurtów zaangażowanych, co przecież niczego nie zmienia, gdyż formalnie (i intelektualnie) i tak tkwi to na niezmienionych od wieków, miliardy razy już przetrawionych pozycjach. Nikt nie ma w zasadzie zielonego pojęcia, czym powinna być tzw. współczesna krytyka literacka. Wiadomo, że teoretycznie powinna być to aktywność umysłowa, odmiana sztuki, podobnie jak poezja, malarstwo, fotografia etc. W rzeczywistości, z powodów, o których było m.in. przy okazji odpowiedzi na poprzednie pytanie, kojarzona jest z czymś złośliwym, niezdrowo wyrachowanym, prymitywnym, służalczym itd. Albo na zasadzie kontrastu, z konstrukcjami typu: „w zbiorze Jaśminy poetka punkowa analizuje analizę rozkwitu jaśminu w nurtach rzeki podziemnej, przypominającej nam zachód księżyca w poświacie Adama Sandauera, analizującego moment przeprowadzenia się Jana Bolesława Ożóga ze wsi do miasta, co daje nam niezbity dowód na wykorzystywanie nieletnich w zakładach tekstylnych w Indiach”. Teksty babilońskie, na zamówienie bogatych wydawców. Idiotyczne zapisy rewolwerowe. Oceany blogów, czyli wymarzony przez różnych psychotycznych komentatorów Hyde Park. Argument, że liczba znaków to ograniczenie, nie jest prawdziwy. W „Nowych Książkach” też można opublikować sensowny tekst, taki na jedną stronę, trzeba tylko wiedzieć, jak i po co się go zamierza stworzyć. Podobnie z blurbami. Więc jakość, a nie tylko wątpliwa długość & gęstość. Ostatnio Adam Zdrodowski zwrócił mi uwagę, że wiele not/blurbów dotyczących mojej wydawanej w USA/UK poezji, napisanych przez tamtejszych krytyków, jest bardziej wnikliwa, wartościowa niż liczne, bełkotliwe wypowiedzi, maratony na ten sam temat tworzone w PL. Często modne jest powoływanie się na amerykańskich bitników, szkołę nowojorską czy L=A=N=G=U=A‑G=E. Charakterystyczne w tych wszystkich ruchach były działania interdyscyplinarne. A.D. Winans opisywał Bukowskiego, Burroughs robił niezliczone akcje/eksperymenty z ludźmi od sztuk wizualnych i dźwięku, Ferlinghetti założył „City Lights”, w sposób naturalny promował zaprzyjaźnionych z nim i bliskim mu estetycznie autorów, przeróżni teoretycy/krytycy działali razem z malarzami & poetami. Zawsze byłem mocno zainteresowany tego typu hybrydycznymi wystąpieniami. Przykładem może być moja 41-letnia przyjaźń i współpraca z Pawłem „Kelnerem” (m.in. grupy Deuter/Izrael). Połączenie muzyki i tekstów. Wielokrotnie razem występowaliśmy, np. w CSW w Warszawie. Ostatnim naszym projektem, gdzie „Kelner” wykonywał, śpiewał moje wiersze, były Nie Cierpiące Zwłoki. Niestety zostało to brutalnie zakończone z powodu jego nagłej śmierci. Ukazała się płyta zawierająca nagrania z prób. Więcej na ten temat można się dowiedzieć z artykułu Jarka „Mixera” Mikołajczyka na łamach „Popcentrali”: https://popcentrala.com/nie-cierpiace-zwloki-malo-starcow-na-ulicach-szkic-recenzencki/.
Być może będzie jakaś forma kontynuacji tej grupy, w hołdzie „Kelnerowi”, którą zrealizuję z pozostałymi członkami składu – Krzysztofem „Siwym” Bentkowskim i Agnieszką Wosińską, who knows, czas pokaże… Innym przykładem jest artbook Blue Pueblo zrealizowany razem z Wojtkiem Wilczykiem. Połączenie mojego dość drastycznego poematu (?) i jego czarno-białych fotografii, wykonanych w Kopenhadze, w pobliżu miejsc, gdzie rozegrała się akcja tekstu. Polsko-angielska wersja (tłum. Adam Zdrodowski) artbooka powstała przy okazji wystawy projektu w BWA Zielona Góra. Na ścianach zawieszone zostały fotografie Wojtka i na planszach wydrukowany tekst. Pokazaliśmy to potem w wielu ciekawych miejscach, np. w Muzeum Literatury w Warszawie i krakowskim MOCAK‑u. Znakomicie opisała nasz projekt Małgosia Lebda, m.in. na łamach „artPapieru”. Niedawno ukazała się wersja duńsko-polska (tłum. Paweł Partyka & Frej Larsen). Partyka, podczas niedawno trwającego Festiwalu Miłosza opowiedział o problematyce tłumaczenia Blue Pueblo na język duński. Partyka to ciekawa postać, były współpracownik Tadeusza Kantora i jeden z muzyków legendarnego zespołu Zdrój Jana, pierwszej psychodelicznej formacji w Polsce. Natomiast Larsen to duński językoznawca, prozaik, tłumacz. Niedawno przełożyliśmy razem mojego Androida i anegdotę i być może ukaże się jeszcze w 2023 w Kopenhadze. Moje książki traktowałem bardziej jak obiekty, sygnały przestrzenne. Nie chodziło mi o drętwe, realizowane na siłę z jakiegoś niepotrzebnego nikomu kronikarskiego obowiązku liryki, a następnie, po publikacji książki, o wieczorki przy mikrofonie w klubach pełnych nagrzanych, debilnych gości z pióropuszami w dupie. Nie interesowały mnie nadęte wstępy/posłowia. Szukałem natomiast ludzi, którzy byliby w stanie uczestniczyć w danych wydaniach na zasadzie impresyjnych szkiców, jakiejś jazdy wzbogacającej/przybliżającej teksty w sposób bardziej właśnie akcyjny. Ludzi, którzy byliby w stanie wyjaśnić moje kody nieco mniej standardowo, zaproponować ciekawe linie interpretacyjne, gdzie komentarz byłby integralną częścią poetyckiego/artystycznego ciągu, prezentowanego w książce. Ludzi, od których moglibyśmy się wszyscy czegoś sensownego nauczyć. Operujących też językiem formalnie mi bliskim, estetycznie eksperymentalnych, unikających kwadratowych wniosków/sentencji. Kujawa i Wawrzyńczyk doskonale orientują się w ważnych dla mnie zjawiskach literackich, filozoficznych, antropologicznych, etnograficznych. Mają optymalne pojęcie o sztukach wizualnych, muzyce. Ich wcześniejsze opinie na temat moich książek zawsze bardzo mnie interesowały. Tekst Kujawy w zbiorze Niebo i jointy to właśnie przykład b. udanej impresji, zaproszenia do dialogu z książką, podobnie ma się rzecz ze wspólnie napisaną przez Kujawę i Wawrzyńczyka, która znalazła się obecnie w Ra. Tworzą integralne części tych książek. Nie chodziło mi o jakąś stuprocentową trafność krytycznych rozpoznań, ale o naszą wspólną podróż (po)przez teksty, często niełatwe do wyjaśnienia (rozświetlenia), również dla ich autora. Nie dlatego, że pisane były pod wpływem LSD czy innego wywaru z kaktusa. Raczej z powodu ambiwalentnego pobytu w gwiezdnym zaułku, gdzie otoczeni miliardami polujących na siebie dwunożnych, pozbawieni przysłowiowej „instrukcji od pana”, próbujemy wyjaśnić sobie i innym sens, cel tych szalonych (przymusowych) wakacji na Ziemi. Wiersze przybliżają nam zapis Dawida/Rafała, a ich tekst przybliża z kolei moje poetyckie rejestry. Działa to w obydwie strony. Wychodzimy z tym do ludzi, nie mając pojęcia, czy zostaniemy zrozumiani i czy ktoś zechce podjąć z nami jakiś sensowny dialog. Ryzykujemy, działamy, nadal (mimo wszystko) nie poddajemy się. Trochę inny charakter ma natomiast posłowie Jakuba Skurtysa w Cukiniach (Convivo, 2021). Zamieszczona tam całość poetycka składa się ze 131 mocno powiązanych ze sobą cząstek i oparta jest częściowo na Mahabharacie, najstarszym eposie świata. Jakub powyjaśniał więc różne kwestie związane z tym starożytnym przekazem, przygotował przestrzeń do próby odbioru, interpretacji tekstów. Książkę oczywiście przemilczano. Ukazał się na jej temat tylko jeden tekst krytyczny, napisany przez Rafała Rżanego („Nowe Książki” 11/2021). Ciekawa sytuacja nastąpiła w przypadku analizy Polowania (Convivo, 2022), mini książki-obiektu z poezją wizualną, gdzie zamieszczony było opracowanie Kujawy. Rodzaj dyskusji z tym posłowiem podjął w „Stonerze” Michał Trusewicz. Interpretacja kontra interpretacja, ale obydwie „korzystne” dla lepszego zrozumienia moich wizualnych tras.
„W ciągu niespełna stulecia w umysłach uczonych obserwatorów dokonała się zmiana, za sprawą której Słońce przestało być postrzegane jako satelita lub sługa Ziemi i przedzierzgnęło się w pana losu człowieka” – myślę, że motto z Mitu maszyny Lewisa Mumforda, otwierające posłowie do Ra, mogłoby być mottem całej książki. Słońce niezmiennie działa, jego światło, energia, to, co mogą nam komunikować, niezmiennie stanowią o marnych ziemskich bytach?
Jak można się chyba domyślać, nigdy nie byłem fanem Tertuliana i jego dogmatycznej teologii. Rozumiem natomiast, że mocno powątpiewał w kulty określonych gwiazd i tkwiące na nich, przetłuszczone, demoniczne bóstwa. Wszystkie te naciągające nas na gruby hajs sekciarskie sekty astrologiczne, psychoterapeutyczne, zachodnioeuropejskie mutacje Shingonu etc., to dla mnie najczęściej zwykły bullshit i czysta manipulacja. Prof. Marek Abramowicz byłby chyba tutaj bardzo zdroworozsądkowym gościem. To, że obiekty kosmiczne w określonym czasie znajdują się w jakimś znaku zodiaku, może oczywiście w nieznany nam do końca sposób wpływać na ziemskie minerały, co ma potem konkretne znaczenie w kształtowaniu się mózgów, neuronów czuciowych i innego włókna kojarzeniowego dwunożnej małpy etc. I stąd wzięły się wszystkie te przedziwne, częściowo słuszne teorie, że Ryby takie, a Panny owakie, a cierpiące notorycznie na zaburzenia osobowości Bliźniaki piją na umór, tymczasem depresyjne Wagi preferują sok z marchwi i pomidorów. A jeśli grane są tzw. odstępstwa od normy, wtedy argumentuje się, że Pluton niebezpiecznie przybliżył się do przeterminowanej chińskiej sondy, coś tam nawaliło w układzie gwiezdnym, dlatego Baran kompletnie zwariował, rzucając się z nożem na bogu ducha winnego Strzelca (pacjenta z syndromem borderline). W jakiejś mierze podziwiam średniowiecznych alchemików, próbujących przemienić wywar ze sfermentowanych winogron w złoto, ich determinację i nieprzespane noce, ale w zasadzie, „co mnie to gówno obchodzi”, jakby powiedział pan Ferdynand z mojego ulubionego serialu. Nieboskłon. Morza & oceany. Lasy deszczowe i węże boa. Nad głowami wisi nam tajemniczy, błyszczący obiekt pt. Księżyc, na którym już było (lub nie było) kilku zdesperowanych lotników w kombinezonach przypominających kombinezony nurków wyławiających z Wisły ciała młodzieńców, którzy zakochali się bez wzajemności. Drugim obiektem jest nasza gwiazda – czyli Słońce. Bez Księżyca i Słońca nie byłoby na planecie człowieka, ośmiornic i świnki/borsuka, nad którymi mamy podobno cywilizacyjną przewagę. Aztekowie z trwogą obserwowali niebo, bojąc się każdej nocy, że słońce już nigdy nie wróci i klapną im z tego powodu kukurydziane pola (maku nie uprawiali, ale dobrze znali się na psylkach, halucynogennych grzybach). Z tego powodu (wyrywanie serc/polowania na niewolników) wymyślili słynne „kwietne wojny”, z czego szybko skorzystał niezwykle rezolutny Cortez. Skłócił ze sobą meksykańskie plemiona, zdobył Tenochtitlan (obecnie Mexico City) i nastała era kakao z miodem, przyjemnej rozpusty na jukatańskich hacjendach i w Hondurasie. Tymczasem Księżyc/Słońce upiornie, bez większych turbulencji, przypominały i przypominają nam o swojej obecności. Ludzie uprawiający jogę w mrocznych jaskiniach lub pachnących potem salach gimnastycznych na Manhattanie, czasem wychodzą jednak na zewnątrz, żeby przegonić hałasujących, bębniących im pod nosami free jazzowych grajków. Niekiedy spoglądają w górę. Często spoglądają w górę. Nieustannie spoglądają w górę. Ra. Góra/dół. W dole larwa i z prochu powstałeś, w górze fantasmagorie o życiu wiecznym. Tak jak krewni ich krewnych, nasi neolityczni bracia, konkurujący swego czasu z „miedzwiedziem”, w leśnych dziuplach, o działkę miodu dzikich, dbających o rodzinny kapitał pszczół. Kwestia zapewne genów, niezbyt optymalnie wyregulowanych receptorów. Nie dostrzegam jeszcze, co prawda, dwunożnych wybrańców z sokolimi głowami, nie nawiedzają mnie istoty z dyskami słonecznymi zamontowanymi na ich diabolicznych czaszkach etc. Babilon zawsze, każdego dnia/nocy mentalnie jest ciężki, tak jak kiedyś musiało być w neolicie czy starożytnym Heliopolis itd. Ziemia to dla mnie miejsce zdecydowanie mocno ponure. Mimo że żyją na niej uśmiechnięte delfiny, nutrie, pawiany. Kwitną brzoskwinie i z niektórymi ludźmi można podywagować o nekropolii w Sakkarze. Jednak starzec Atum trzyma na wszystkim łapę, nie ma od niego żadnej ucieczki. Trzeba pokornie trawić/wydalać, podziwiać to, co podsuwane nam jest do podziwiania. Zbiór Ra nie jest jednak promocją katastroficznych wizji. To dokument z Ziemi. Skierowany do sióstr/braci, którzy czują się być może podobnie jak autor tej książki. „Każdy umiera w samotności”, ale póki jeszcze nie umarł, to ponoć nadal oddycha etc. Horus, Anubis, Sachmet też odpowiednio dostali od ojca w dupę, ale do końca nie dali się wyrolować. Świadomość absurdu to stan najwyższy, to właśnie to nasze słynne „pięć minut”, niezależność i jedyny sens pobytu ssaka na Mlecznej Drodze.
Owszem, różne byty, ludzkie i nieludzkie, spotykały się już w Twoich wierszach, prozach czy dramatach, ale jeszcze chyba w tak obszerny sposób nie zwracałeś uwagi na problem (braku) komunikacji. W świetle rozwoju myślowego i technologicznego nic się nie zmienia, a raczej problem się pogłębia. Widzisz jakąkolwiek szansę na jego rozwiązanie w przyszłości?
Obecne ziemskie sezony spędzam otoczony pieśnią o kwantowej superpozycji & zasady nieoznaczoności. I nie chodzi tylko o krainę Nielsa Bohra, który jako jeden z pierwszych zorientował się, że coś jednak nie gra, że może należałoby inaczej spojrzeć na relatywistyczne efekty. Demon Laplace’a zawsze (nadal) będzie wzruszał/poruszał, ale być może ze zmniejszoną już teraz siłą. Ale rzecz charakterystyczna. Równolegle do kwantów swój kolejny, wielki renesans przeżywa Gorgiasz i jego dzieło O naturze albo o niebycie. Opowiadanie „The Egg” Andy’ego Weira staje się z kolei dla wielu nową biblią etc. Moje badania na podobny temat zawarte są w Nowej Kolonii. Problematyka komunikacji międzyludzkiej jest obszarem niezwykle zagmatwanym. Wszystko się rozpoczyna (i dla wielu badaczy kończy) na samym już starcie. Na kwestii, czy posiadamy w ogóle coś takiego jak duszę/jaźń, czy możemy debatować o tożsamości, wyjątkowości, niepowtarzalności ludzkiego osobnika. Wiadome historie. Wszystkim polecam doskonałe zbiory poetyckie Anny Matysiak (właśnie w tym, optymalnie pasującym do takiego „polecenia” momencie naszej rozmowy, np. chodziłoby o jej genialny zbiór wsobne maszynki). Najlepszym poligonem były dla mnie znaki kaligraficzne, asemic writing (nie mylić tego z „action painting”, gdyż jest to odmienna jeszcze technika i koncept). Więc konstrukcja na zasadzie baza wysyłkowa (mózg) – rezultat/efekt. I tutaj można szybko wiele rzeczy rozjaśnić. Bez względu na dobór niezwykle szybkiej techniki, użycia tuszu, płaszczyzn papieru zamiast płótna, pojawia się zawsze „przestrzeń pomiędzy”, zafałszowanie, rezultat zgoła inny od programu naszej wewnętrznej centrali. Deformacja. Matrix. Zamierzeniem było, żeby to wyglądało na smoka, a pojawił się zakompleksiały anioł (tutaj nie chodzi o możliwości techniczne, formalne danego twórcy, choć w przypadku naszych ulubieńców od głowy konia można o tym dyskutować do usranej śmierci). W poezji ten fenomen widoczny jest u Schwittersa czy takich ludzi jak Hugo Ball. O improwizowanym jazzie czy innych free stylach (czyli kosmosie niezwykle ograniczonym możliwościami intelektualnymi/technicznymi & komiksowymi fantazjami danego wykonawcy) nie wspominając. To samo dotyczyłoby Pollocka etc. Nawet nieszczęsnego Dudy-Gracza, który zmieniał i zmieniał, czekając na schnięcie olejnych farb. I niech będzie pochwalony Nikifor za swoją niemoc, szybkość i dupiastą niefrasobliwość. Za przegraną decyzyjność. Coś ciągnie wszystkich do normatywności i najlepiej zaobserwować to u ludzi, którzy pragną wydostać się z pułapki. Hasła typu „głową muru nie przebijesz”. Albo jakaś szklana tafla, granica możliwości ssaka i widoczne za nią podrygi, czegoś kompletnie nam niezrozumiałego, obcego, fantazyjnego. Podświadomość. Eksperymenty z psylkami. Piktogram. Rysunki naskalne i sztuczna inteligencja. Obieg zamknięty i pozbawiony tajemnic/rewelacji. Przewidywalność dialogów. Ewidentna prostota i oczywiste (wyczerpane już na samym starcie „spotkań na szczycie”) zaawansowanie w międzyludzkich spotkaniach/sesjach. Wiedziałem doskonale, jak będzie wyglądał mój znak, kaligrafia, zanim koncentrowałem się nad jej wykonaniem. Całe dekady zajęło mi poszukiwanie komunikatów Obcego. Marzenie o przynajmniej chwilowej podróży za taflę. Najlepszym poligonem wydało mi się spotkanie Corteza z Montezumą. Stałem się ekspertem w temacie Konkwisty (przy okazji zakonów krzyżowych również). Odkryłem tam tylko (aż) inny model, kod korporacyjny. Polecam księgi konkwistadorów, nieliczne ocalałe zwoje (tzw. kodeksy) z tamtego czasu. Warto zaznajamiać się z wydawnictwami promującymi klasyków antropologii. W przypadku Meksyku pomocna może być np. relacja/wnioski Bernardino de Sahaguna, Rzecz z dziejów Nowej Hiszpanii, wypadałoby poznać również Popol Vuh Majów. Pięknie zakodowane, niczego niewyjaśniające symbole/konkrety. Kosmos Pani pt. Musca domestica. Tafla again. Orki i rozkazy ofensywne/defensywne, organizacja polowania. Dramaty Williama Butlera Yeatsa. Na świecie, we wszechświecie nie ma nic nadzwyczajnego. Jesteśmy w nim sami, otoczeni neurotycznymi gołąbkami pokoju. Zapewne nieistniejący mieszkańcy Andromed szybko by rzecz potwierdzili. To samo zapodadzą nam niedługo kwantowe maszynki. Natomiast poezja, rozmarzona i obiektywistyczna, w stylu rokoko i konceptualna/konkretna zawsze będą sobie brylować, między czterema ścianami, pod celą lub na Festiwalu Miłosza. Najlepszą komunikacją jest świadomość jej kompletnego braku. Wymiana dobrze nam znanych, umiejętnie zakodowanych sygnałów. Na zasadzie, czy wolisz filmy Herzoga od projekcji Hasa. Dobór istot, które stoją pod ścianą, otoczenie się kosmicznymi garownikami. Z ostatnio przeczytanych książek, ponieważ jestem przez chwilę w programie, czyli rozmowie z Tobą, największe wrażenie zrobiły na mnie Jeszcze trochę inne historie Leszka Szarugi (Convivo, 2022). Ten komunikat zdecydowanie do mnie dociera. I jeszcze, żeby w tych kwestiach dzielnie przyfiniszować. Bozia zrobiła mi ten wspaniały/wątpliwy prezent, że mogłem funkcjonować w kilku obszarach kulturowych/językowych. Pomogło mi to na bank w weryfikacji poglądów na kompletną niemożność dogadania się z innym, dowolnym w sumie ssakiem. Bez względu na to, czy byłby to wymierający gatunek człowieka lasu, czy sąsiadka Królewna Śnieżka. Opanowałem do perfekcji rozwój kurtuazyjnych metod przetrwania ze sobą i Pongo pygmaeusem w jednym pomieszczeniu, w szkatułce, którą nazywamy Ziemią. God save the queen albo There is no future in England’s dreaming. Dlatego I wanne be sedated. Spokój, wdech/wydech, wzwód/brak wzwodu, delikatna konwersacja na temat Hermesa, greckiego odpowiednika Merkurego. A potem trumna, siusiu i spać. Przyszłość to przeszłość. Nie zawracam tym sobie siedzenia.
No właśnie, jesteś twórcą międzynarodowym, sprawnie poruszającym się w kilku obszarach językowych, płynnie przechodzącym między nimi, a nawet tłumaczonym na język polski (z duńskiego choćby w Wannie Hansenów przez Bogusławę Sochańską). Czy w ogóle może istnieć dla Ciebie język tubylców (nawiązuję tu oczywiście do wiersza Nie rozumiem języka tubylców)?
Miałem kiedyś delikatną fazę pisania poezji bezpośrednio po duńsku. Ostatecznie mieszkam w Kopenhadze o wiele dłużej niż w Warszawie. Znam dobrze ten język, muszę przecież jakoś dogadywać się z Hansenami/Olsenami etc. Nie trwała ona jednak zbyt długo. Większość z tych moich „duńskich” wierszy została wydana w Kopenhadze w zbiorze Soul Rebel (2006). Ostatnio spotkała mnie z kolei inna jeszcze przygoda językowa. Byłem dość poważnie trafiony/zatopiony z powodu choroby neurologicznej (kręgosłup). Mogłem pracować zaledwie kilka godzin na dobę. Odpowiednio podzieliłem więc każdą sesję. Współtłumaczyłem na duński moją książkę Android i anegdota, wykonywałem serie kaligraficzne, zakończyłem m.in. cykl „KUMITE” (łącznie 196 znaków) i napisałem… właśnie, napisałem 33 wiersze bezpośrednio po angielsku. Bez pomocy „google translate” i słowników. Wiersze te nie miały odpowiedników polskich. Po jakimś czasie niektóre z nich przetłumaczyłem i być może zaczną powoli ukazywać się w pismach. Angielski rejestr ułożyłem w całość, delikatnej korekty językowej dokonał Marcus Slease (było to dosłownie kilka małych poprawek). Rzecz wysłałem następnie do bardzo dobrego wydawnictwa w USA, zostało to przyjęte tam niezwykle pozytywnie i w okolicy marca/kwietnia 2024 ukaże się książka. Jeden z moich ulubionych amerykańskich poetów, Tim Suermondt, napisał mi już nawet blurba. Oto on: „In his latest book of poems, Grzegorz Wroblewski delivers what readers have always loved him for: his take on not just the personal, but the condition of human beings and all creatures (I would like to wake up someday/ among people who respect both/ wolves and pigs) in the often mysterious planet we live on. Sometimes the take is acerbic, sometimes the take has a dark absurdity to it, sometimes the take is full of genuine wit, sometimes the take has a forbearance of humanity that even surprises the poet, but at all times these poems ring true in their brilliance, even if a bit of hurt must be endured for posing those truths: Listen to the silence of heaven./ You won’t understand any of it. But at least you’ll be closer/ to the silent clouds./ Closer to where you got here/ by a mistake. But there’s no mistaking Wroblewski’s poetic gifts and the lovely rigor of his challenging mind”. Język tubylców w zasadzie nie istnieje. Istnieją natomiast lokalne kody i przyspieszenia. Ziemia to góry, pagórki, zadupia i kolonie drapaczy chmur. To gastronomia, od homara po panią świnkę w sosie z rzodkiewki czy innego smutnego nietoperza. To śnieg, pustynne halucynacje i pełne puszek po turystycznej konserwie, zapyziałe stawy/jeziora („Monika, dziewczyna ratownika”). I naturalne, że humanoid się rozprzestrzenił. Zdominował równie nierozgarniętego neandertala. Jakiś jeden wspólny język wyjściowy? Sanskryt, presanskryt, a jeszcze wcześniej język aniołów, tak namiętnie badany obecnie przez okultystów? Nic to mnie wszystko nie obchodzi. W każdym języku czułem i czuję się swobodnie lub bardzo mało swobodnie. Jest to przecież niezwykle proste. Chodzi o to, z kim ma się do czynienia. Na wyspie Falster czy na wyspie Lolland. Język tubylców to intencje tubylców. Ale jak z nieba nasuwa śnieg, to nie jest to deszcz wędzonych łososi. Chociaż, czemu nie? Zawsze można się na tych sawannach dogadać, nawet z wężami i sfrustrowanym gepardem.
Jak tworzyć, jaką równowagę w tym odnaleźć, by nie da
się zaskoczyć, zawsze mając na podorędziu odpowiednie gwoździe (jak się, jednak, nie dzieje w wierszu „Tico tico erotico”)?
W posłowiu/impresji Ra Kujawy i Wawrzyńczyka pojawia się m.in. taka oto sekwencja: „Marzenie wyprzedzenia Losu choćby o kilka kroków, zapanowania nad rozległą, budzącą grozę przestrzenią Możliwego oraz wykluczenia roli Przypadku towarzyszy ludzkości od wieków i przejawiać może się w różnej skali – nawet w więziennej celi, jak ma to miejsce w wierszu „Wszyscy ci nieszczęśnicy”, gdzie z „dziur i plam” na ścianach, niczym z gwiazd, osadzeni próbują wywróżyć „numery w totka”. I moja tu tzw. uwaga: zanim wyprowadzisz skuteczny cios, naucz się stąpać po tatami, asfalcie czy niebezpiecznie rozgrzanych kamykach. Gwoździe kojarzą mi się z miejsca z diabiolicznymi „gwoździami pana”. Scenerią kradzieży trupowi lakierek i wkładaniu mu na stopy tekturowych bucików, a następnie na skutecznym zamykaniu, domykaniu pudełka, w którym poleci sobie do raju, czyli glinianki w okolicznej wiosce/osadzie. Jest takie piękne hasło Przysięgi Dojo w kyokushin: „Hitotsu, ware ware wa, shogai no shugyo o karate no michi ni tsuji, Kyokushin no michi o mat-to suru koto”. Nie będąc na nic przygotowanym, potrzebny jest nam delikatny uśmiech, koncentracja i przestrzenne, mądre rozluźnienie, a wtedy ziemska podróż staje się chyba bardziej znośna. I zakładając, że istnieją wokół nas jakieś inne centrale, ośrodki nadawcze, że nie jest to tylko nasza chora wyobraźnia (solipsyzm), próbujmy ich szukać. Tworząc obiektywistyczne lub barokowe sentencje, lepiąc atrakcyjnego bałwana, takiego z porządną marchewką zamiast nosa etc… Więc na zasadzie klasycznej: Miejcie świadomość, szukajcie planetarnych sióstr/braci, popierajcie się i żyjcie w porozumieniu & miłości wiecznej. Amen(t).