Edyta Ołdak: W twojej książce rysujesz obraz patologicznego picia. Ale nie jest to picie dysfunkcyjnej rodziny, której wyłącza się prąd za nieopłacone rachunki, na policji zakłada się wszystkie możliwe karty we wszystkich możliwych kolorach, odbiera się prawa rodzicielskie, bo dzieci w swoich śniadaniówkach przynoszą kiepy i zużyte prezerwatywy. To chlanie w domu, w którym teoretycznie wszystko gra. Matka chodzi do pracy, gotuje pomidorową, dba o kwiaty, odmawia pacierze. Usprawiedliwiasz takie picie czy ukręcasz mu łeb?
Ola Kasprzak: Picie w domu nie zawsze jest pato-skrajnością, w której na kolację liże się kanapki z kurzem. Zależało mi, by pokazać alkoholizm pod peleryną-niewidką, alkoholizm kryty przez betonozę osiedla. Niejednokrotnie rodzice mówią głównej bohaterce, żeby nie wspominała w szkole o tym, co się dzieje w domu (m.in. o wieży Eiffla z butelek), bo ludzie „spoza” nie zrozumieją; bo osiedlem rządzą inne zasady. Tu mężczyźni to ryby, które zakładają się o pilnowanie latarni. Ludzie mają różne strategie przetrwania. Wydaje mi się, że role, jakich podjęli się rodzice, to ładna, patriarchalna laurka. Bo w domu może i jest chlanie, rzyganie i serowanie, ale mimo to matka rozdwaja się na życie w domu i życie poza. Za to ojciec żyje już tylko osiedlową tułaczką i alkoholem, bo, jako mężczyzna, może sobie na to pozwolić.
W żadnym stopniu nie usprawiedliwiam takiego picia, ale nie powiedziałabym też, że ukręcam mu łeb. Raczej wkładam mu palce do gardła i opisuję kolor wymiocin.
Niezwykłą przestrzenią w tej opowieści jest język. Kpiący, lotny, pełen poczucia humoru. Bardzo trafionego, inteligentnego. Język niezwykle sprawny, bogaty w zabawne porównania, zwroty. Cmentarz jest „dudniącym śmiercią eldorado”, związek chłopaka i dziewczyny „ religijnym colesławem”, bo przecież „pasują do siebie jak kapusta do marchewki”. Czym jest dla Ciebie ta metoda wykpiwania wszystkiego? Ta metoda robienia wodewilu z problemów dojrzewania, problemów braku odnalezienia się na rynku pracy, konwencja trywializowania potrzeb akceptacji rodzicielskiej?
Ironia to moja ochronna pelerynka, gdy muszę wytarzać się w gnoju polskich newsów. Pisanie w taki sposób jest moim przyzwyczajeniem zawodowym. Jestem dziennikarką satyryczną w „ASZdzienniku”, więc zarabiam na kpieniu i memach. Ta strategia jest mi bardzo bliska, ale nie dlatego, że wszystko należy obśmiać, a dlatego, że wydaje mi się jedną ze skuteczniejszych metod opisywania rzeczywistości. Bo śmiech nie zawsze jest wesoły, a ironia nie zawsze ma na celu tylko wykpienie i olanie tematu. Pozwól, że powołam się tu na jeden z nagłówków z „ASZa”, stworzony przez naszego dawnego naczelnego, Łukasza Jadasia (pozdro dla jego pieska, Kapka!): „Awaria 25-letniego inkubatora. Leje się z niego woda, nie reaguje na polecenie rodzenia”. Kobieta przedstawiona jako inkubator jest ironicznym komentarzem, ale nie jest zabawna, bo realia tej ironii są przerażające. Ta wizja boli, bo stoi blisko prawdy. Podobnie widzę moje „wykpiwanie wszystkiego”. Jest to delikatne przekręcanie, wyolbrzymianie, żeby wskazać na zjawisko, które boli tak, jak to, że Michał Wiśniewski nie wpisał mnie jako swojej żony na Wikipedii.
Jak przebiega twój proces pisania? Metoda kumulowania wrażeń i ciągu twórczego czy systematyczna praca dzień po dniu nad tekstem?
To zależy. Od ponad roku pracuję jako dziennikarka od dziwnych rzeczy, więc bywają dni, kiedy mój mózg po 8 godzinach analizowania tweetów Konfederatów lub wchodzenia w tajniki Samców Alfa podrywu nie za bardzo nadaje się do pisania czegoś więcej. Mój tekst może sprawiać wrażenie chaotycznego ciągu skojarzeń, ale prawda jest taka, że jestem typiarą, która lubi planować. Przed pisaniem robię notatki. Punktuję. Skreślam i się frustruję. Nie pracuję dzień po dniu (wciąż się dzieje życia cud? Nie wiem, nie oglądałam „Plebanii”, wolałam „M jak miłość”), ale wybieram sobie dzień na poranne lub wieczorne pisanie. Chociaż często notuję pomysły i fragmenty na telefonie, bo życie w Polsce to niezły content.
Moją uwagę też zbudziły dwa momenty inwazji istot nieludzkich. Najpierw mieszkaniem bohaterów zawładnęły biedronki, w finale książki ślimaki przejęły kontrolę nad miastem. Tej przyrody jest w Twojej książce mało, jak się pokazuje, to w postaci natarcia, wtargnięcia, pogwałcenia jakiegoś domowego czy miejskiego porządku. Trochę odwrotnie niż zazwyczaj na linii relacji miasto-natura, w której agresorem jest cywilizacja i jej zdobycze. Czy to celowe?
Natura jest wkurwiona. Nie jest biernym stołem szwedzkim w hotelu all-inclusive. Skoro pijesz krew gęsi na szoty i nazywasz to zupą, to nie widzę nic dziwnego w buncie azjatyckich biedronek. Ślimaki są śliskie. Jak masło, ser i seksistowskie teksty niektórych dziadów. Poza tym, jak byłam mała, to grałam w „Harry’ego Pottera i Kamień Filozoficzny” i tam były takie ślimaki (załączam zdjęcie ślimaków, żeby nie pomylić ze ślimakami-gumiakami, czy to legalne?) i w pierwszej chwili bardzo się ich bałam, a potem zrobiło mi się ich żal, więc, zamiast przechodzić dalej w grze, biegałam wokół, próbując nie nadepnąć na ich ognisty śluz.
(za: https://harrypotter.fandom.com/pl/wiki/Pomara%C5%84czowy_%C5%9Blimak, stan na dzień: 18.11.2023)
Dla mnie to była zabawa, ale dla nich, gdyby nie były pikselowymi brzuchonogami, mogło to być wkurzające. W swojej książce chciałam pokazać, że niewykluczone, że natura zacznie się przed nami bronić.
Poruszasz wiele tematów wokół seksualności, a bardziej precyzyjnie, z obszaru „normalizacji seksualności”. Dla bohaterki normalnym i bezdyskusyjnym są sprawy transpłciowości, miłości jednopłciowej, zaspokajania potrzeb seksualnych. Otoczenie bohaterki jednak myśli inaczej. Czy to przejaskrawiony obraz, czy dokumentalny wyrywek prowincjonalnej (a może nie tylko) rzeczywistości?
Myślę, że dla wielu ludzi z małych, polskich miast LGBTQ+ to jakiś totalny odlot. Widać to wyraźnie nawet w nieco bardziej „lajtowych tematach”, takich jak podejście do fizjologii – okres nazywany jest „ciocią z Ameryki”, a czasem nawet „przejażdżką czerwonym cadillakiem przez aleję kobiecości”. Skoro mówienie o okresie bywa kontrowersyjne, to co dopiero o miłości jednopłciowej?
Dyrektor mojego liceum mówił o homoseksualnych kobietach „lilijki”, bo nie przechodziło mu przez gardło słowo „lesbijki”. Nieustannie toczymy boje o wprowadzanie w szkołach „Tęczowych Piątków”. W ramach pracy dziennikarskiej zapisałam się na newselleter pewnej katolickiej organizacji. Dzień w dzień przysyłają mi materiały o treści w stylu: gender, blender, srender, dzieło szatana, odsuńcie się od geja i zmówcie różaniec. I tak to leci.
Jak wiele w tych historiach prawdy? Czy stoi za tym jakiś badawczo-etnograficzny proces? Czy za postaciami z książki stoją konkretni bohaterowie? Czy dopuszczasz taki rodzaj narracji, w której oddajesz głos historiom osób doświadczających trudności związanych z brakiem społecznej akceptacji dla ich seksualności?
Oczywiście chciałam oddać głos osobom i historiom, które nie są dominujące w polskiej literaturze. To głos młodej dziewczyny, która w baśniowo-satyryczny sposób prezentuje swoją i cudzą herstorię. Znudził mi się mizoginistyczny patos starych dziadów.
Co do prawdy, powiem tak: nie odcinałam się od swoich doświadczeń, ale też ich nie opisywałam. Mogę powiedzieć tyle, że istnieje takie miasto jak Sierpc. Ser też istnieje. A co do masła, to nie jestem pewna.
Mam wrażenie, że tak opisany podział na aktywistów i pasywnych mieszkańców rzymskokatolickiego, i przede wszystkim heteroseksualnego kraju, to podział dość przewidywalny. Rozumiem ten zabieg. On jest dla mnie figurą stylistyczną. Jest bardziej nośny, dobitniejszy. Jest nadzieja, że młody człowiek z rozmodlonego domu pełnego puszek po „wyzerowanych browarach”, pójdzie do biblioteki i przeczyta Twoją książkę. Jednak żadna osoba z grupy zapijaczonych dorosłych nie sięgnie po lekturę, bo w ich domach, jak sama piszesz, nie ma książek. Chciałabyś trafić z przekazem do tych osób? Trochę jak Ola z Esterą, które idą przez miasto z hasłami na plakatach. Widzisz pomysł na dotarcie z informacją? Jeśli tak, to jaką?
Zależało mi, by mój tekst miał „niski próg wejścia”, ale równocześnie zdaję sobie sprawę, że niektórych może odstręczyć już pierwsze zdanie: „Mój brat, Marek, postanowił, że będzie dziewczyną” i odkrycie wibratorów u dziewczyny z katolickiej uczelni.
Mój pomysł na dotarcie głębiej? Nie wiem, może mogłabym wrzucać niektóre mniej oburzające fragmenty do sera. Albo robić odczyty z balkonu w Sierpcu. A tak na poważnie – wydaje mi się, że to znacznie bardziej złożony problem. Daleka jestem od fetyszyzowania czytania, bawią mnie strony w stylu „Nie czytasz? Nie idę z tobą do łóżka”. Może wcale nie trzeba czytać mojej książki, może wystarczy zrobić parzuchę i porozmawiać (czy to robienie sobie antyreklamy? BYĆ MOŻE). Ważny jest dla mnie wątek wspólnotowości i silnie podkreślam to w zakończeniu. Jeśli „zapijaczony dorosły” nie sięgnie po moją książkę, to w porządku. Opowiem mu o tym, jak wyprowadzam pieska ze swoją dziewczyną i może dogadamy się jakoś inaczej.