Zalążek mitologii miejskiej
recenzje / ESEJE Eliza KąckaImpresja Elizy Kąckiej na temat prozy Wojciecha Świerczka, wyróżnionego w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2023”.
WięcejPremierowa proza Wojciecha Świerczka Nad Ławicą nie latają samoloty. Wyróżnienie w ramach projektu „Przed debiutem prozą 2023”.
Nikt z nas nigdy wcześniej go nie widział poza Laskiem Marcelińskim. A i tam bliskie spotkanie graniczyło z cudem. Pierwszymi, którym się to udało, byli Irek ze swoim ojcem. Dlatego nazwałem ich Szczęśliwcami.
Przepołowione zwłoki Leśnego Dziada wystawały z jamy w trawie pod betonowym płotem Rodzinnych Ogródków Działkowych „Kolejarz–Edwardowo” przy ulicy Jana Brzechwy 1 w rozstępie długiego rzędu krzewów zakwitłej na biało tawuły. W tym miejscu zawsze zionęła przerwa. Przedtem na tle szarej powierzchni ogrodzenia sterczał dorodny okaz barszczu Sosnowskiego. Może on się tak rozepchał? A teraz ciało tego prastarego odmieńca.
Wyglądał jak wyrzucony na śmietnik manekin. Sztywne nogi na sztorc, miednica schowana w ziemi. Korpus z podniesionymi rękoma i twarzą zastygłą w grymasie przerażenia.
Ojciec Szczęśliwiec ciągnął Irka Szczęśliwca za dłoń w tę i we w tę po chodniku, kiedy nadszedłem. Byłem więc drugi, czy właściwie trzeci. Kazał mi dzwonić na policję, już, od razu. Wpadał w panikę, czym nie uspokajał swojego dorosłego syna z zespołem Downa. Ja też po raz pierwszy w życiu widziałem na własne oczy zwłoki Leśnego Dziada i też nie byłem w stanie dzwonić do kogokolwiek.
Bo mnie martwy Dziad wprawił w dygot. Nie chciałem odchodzić, ale odwracałem wzrok. Widok wzbudzał wstręt i strach. Z drugiej strony zżerała mnie ciekawość, żeby podejść, zajrzeć do jamy, przypatrzyć się z bliska. Przy świetle dnia, taka okazja. Górę brał opór, którego nie mogłem przezwyciężyć.
Z blokady wyrwały mnie zwalniające na ulicy samochody i zbierający się zewsząd tłumek zaaferowanych gapiów. Wśród nich znajome postaci. Kojarzyłem je z widzenia albo obsługiwałem w osiedlowym sklepie u Piekary, u którego pracowałem na czarno w połowie zeszłego dziesięciolecia, jeszcze jako studenciak. Czasami zagadywały mnie przy kasie o Dziada. Nie wiedzieliśmy o nim niemal nic i dlatego dostarczał nam tak ciekawego tematu do plotek.
A teraz, w dzień letniego przesilenia, kiedy wyglądało na to, że nie żyje, wszystkich nas do siebie przyciągnął. Schodziliśmy się jak na ostatnie pożegnanie.
Nadjechał od strony Strzegomskiej. Widziałem, jak zauważa Dziada. Skręcił gwałtownie w boczną ulicę i zaparkował. Przetruchtał przez jezdnię, żeby dołączyć do mnie, Szczęśliwców i już paru innych osób.
Volvo jeździł starym, rozklekotanym volvo z wizerunkiem sportowego, buchającego dymem silnika na masce. Był to inteligentny, siwiejący facet z lekko odchylonym tułowiem i swobodnym sposobem chodzenia. Do jego wielkich miłości, oprócz oldskulowego samochodu, należała smakowa ratafia, bez której zakupy u Piekary byłyby niepełne. Chleb, woda, chipsy, pasztet w puszce i konserwy, które kładł na ladzie, stanowiły preludium do istoty rzeczy. Na koniec sięgał do otwartej lodówki z alkoholami, brał dwusetkę cytrynówki czy grejpfrutówki w obie dłonie, mówił z udawaną spontanicznością: „O, i taki jeszcze oto napój”, po czym z pietyzmem i zadowoleniem stawiał przede mną małpeczkę.
Z bliska nie widziałem Volvo od czasów pracy w sklepie. Posiwiał, poczerwieniały mu policzki. Chodził wciąż tak samo, jakby niczym się nie przejmował. Nic nie stracił ze swojego kąśliwego humoru.
– Jeżeli to jest nasz dziadunio, to się w końcu koleżka doigrał. No, musiał komuś nieźle zajść za skórę – powiedział tym swoim irytującym głosem.
Nadszedł chodnikiem od strony Ławicy.
Krok miał sprężysty, ręce kołysały się po bokach równiutko jak wahadła. Na twarzy malowała się obojętność, jakiej nie widziałem u nikogo innego, nawet u Psa. Obojętność z nieznacznie uniesioną brwią nad jednym okiem. Obojętność całkowita, nie do ruszenia. Kiedyś zastanawiałem się, czy to nie efekt porażenia nerwów. Ustami poruszał jednak poprawnie, prawidłowo. W ogóle cały był nad wyraz poprawny i zautomatyzowany jak robot. Niezwykle uprzejmy robot. „Dobry wieczór. Tak, tylko to. I poprosiłbym siateczkę. Dziękuję bardzo. Dobranoc”. Czasami wydawało mi się, że nie obsługuję człowieka.
Przychodził prawie codziennie, zawsze około dziewiątej wieczorem i zawsze po to samo. Właściwie mogłem na początku każdego tygodnia przygotowywać sobie gdzieś przy kasie po kilka sztuk jego zestawu. Czteropak Warki w puszce, paczka czerwonych Route 66, do tego siateczka. Obowiązkowo siateczka. Bez niej ani rusz. Kwota: dwadzieścia złotych i dwadzieścia sześć groszy.
Dwadzieścia Dwadzieścia Sześć przystanął po drugiej stronie przejętego tłumu. Ani jeden nerw na jego twarzy nie poruszył się na widok Dziada. Być może nie miało się co poruszać. Z nikim nie rozmawiał. Patrzył to na trupa, to na żywych.
Przyjechała swoją holenderką. Nie miałem pojęcia, dlaczego ciągnęło ją w zupełnie przeciwnym niż dom kierunku, skoro kosze: przedni i tylny miała po brzegi wyładowane zakupami. Być może kiedy opuściła sklep, poczuła nagły zew lasu i jego osobliwego mieszkańca. Wybierała się na łowy, żeby zebrać kolejną garść jakiegoś wydaje-mi-się-że, którą zamieniłaby potem w rozdmuchaną opowieść.
To ona najchętniej i najwięcej mówiła o Dziadzie. Cień za sosną, ciemna plama na zieloniutkim liściu klonu, strzępek tkaniny porzucony na ścieżce, gwałtowne poruszenie w krzewie czeremchy. Wszystko to uruchamiało w niej wyobraźnię i otwierało nową, niesamowitą historię, którą zawsze cierpliwie chłonąłem. Zakładam, że w domu nie miał jej kto słuchać, nie miała z kim snuć wybujałych plotek.
Niemal za każdym razem, kiedy przechodziłem pod ich oknami, z salonu wylewały się odgłosy podawanych wiadomości, dzienników czy serwisów informacyjnych, którym wtórowały grzmiące złorzeczenia starszego mężczyzny. Z reporterami wchodził w ciągły niby-dialog, urągał ich rozmówcom, wymyślał prezenterkom pogody za brak słońca czy kolejne opady.
„Taak, zasiłków się zachciało, taak. Zwiększyć socjal, obniżyć podatki, taak. Do roboty, kurwa, nygusy pierdolone, ale już!”. Albo: „Co, w Polsce wam się nie podoba? Za dobrze macie? Jak się nie podoba, to wypierdalać, jebane brudasy!”.
Kobieta próbowała rozpaczliwie kontrować zapędy męża – „Zamknij się, do cholery! Po prostu się zamknij!” – ale wydaje mi się, że niewiele mogła tym wskórać.
Wyobrażałem sobie, że gdyby miała do kogoś odejść, to tylko do Dziada, na jego leśne łono.
Dlatego kiedy go zobaczyła, wybuchła płaczem. Nawet jeżeli nie była do końca pewna, że to on, jej reakcja mówiła wszystko: lamentowała jak po śmierci kochanka, jak po bezpowrotnej utracie miłości swojego życia.
Ktoś starał się ją pocieszać. Było to daremne jak jej wysiłki, żeby porozumieć się z Facetem, Który Rozmawiał Z Telewizorem.
Nie zauważyłem, jak przyszedł. Bo to, że przyszedł – nie przyjechał, nie przybiegł, nie przyfrunął, nie przypełznął, nie przyczłapał ani się nie przyczołgał – było pewne jak amen w pacierzu.
Stał w tłumie, zgarbiony, z rękoma w kieszeniach krótkich spodenek. Usta wydęte, zamyślony wzrok. Ewidentnie nad czymś dumał, ale czy na pewno nad tym, na co patrzył? Wpatrując się bez mrugania w Dziadowe zwłoki, przypuszczalnie rozważał szereg spraw, nad którymi należało się w takim momencie pochylić.
Był szafarzem w naszym kościele. Posługę sprawował z odpowiednią starannością i powagą. Przerzucał księdzu karty mszału, rozdawał komunię, czytał fragmenty Pisma Świętego, podczas procesji dzierżył kij z megafonem. Jeżeli akurat nie służył do mszy, to spacerował. Nie spacerował jednak zwyczajnie, dla relaksu, lecz totalnie, biorąc na swoje barki grzechy, problemy i los całej ludzkości.
Założę się, że to on rozchodził te wszystkie osiedlowe ścieżki i dróżki. Przemierzył na Ławicy całą kulę ziemską. W swoich silnych nogach miał tysiące kilometrów i niestrudzenie wyrabiał kolejne.
Zarośnięta szczeciną twarz zdradzała całą gamę trosk: od melancholijnego smutku po paranoiczne zafrasowanie. Wczuwał się w sumienie świata i pielgrzymował w intencji oczyszczenia go z wszelkich niegodziwości. Spuszczona głowa ciążyła od ich nadmiaru.
Szafarz stał, marszczył brwi i zastanawiał się, dlaczego Leśny Dziad skończył tak, jak skończył.
Zjawił się znikąd. Może wyrósł spod ziemi, może przeniknął przez płot działek niczym duch, a może skondensował się z powietrza. Stał na uboczu całego zajścia, nikogo nie interesowała jego obecność, oprócz mnie. Miał minę żaby. Mrugał nierówno – najpierw jednym okiem, potem drugim.
W przeciwieństwie do Szafarza Blady Tom wałęsał się po dzielnicy jak widmo. Czerwone buty Ferrari tak bardzo kontrastowały z jego flegmatyczną naturą i anemiczną, kwadratową twarzą, nieproporcjonalnie dużą do reszty ciała. Zawsze wydawał mi się zagubiony, zbłąkany, jakby nie wiedział, o co chodzi, co się dzieje, gdzie jest i po co jest. Czasami, kiedy go mijałem, odwracałem się, ciekaw, czy zrobi to samo. Człapał dalej, chyba że akurat przystanął. Rozglądał się po okolicy, patrzył na domy jak na coś, co widział po raz pierwszy. Zachowywał się – ba, wręcz istniał – w sposób przezroczysty. I dlatego, paradoksalnie, wyławiałem go swoim radarem osobliwości.
Pamiętałem go jeszcze z czasów gimnazjalnych. Czternastoletni gówniarze, do których zgrai się zaliczałem, wykorzystywali go, starszego o kilka lat, żeby kupował im wódkę i szlugi. Nie odmawiał. Właściwie to niewiele mówił i miał przy tym niemówieniu taki creepy uśmiech. Potem zniknął mi z oczu, pojawił się dopiero u Piekary.
Przychodził po drobiazgi. Energetyk, dropsy, chusteczki, saszetka Gorącego Kubka. Zakupy dawały mu tylko pretekst, żeby łączyć się z wi-fi sklepu, z którego czasami korzystali klienci czekający na mojego wykwintnego hot-doga. Blademu Tomowi nigdy nie przypiekałem na wpół sztucznej, głęboko mrożonej buły francuskiej, żeby następnie wtłoczyć do niej pożądaną mieszankę sosów i wsunąć pomarszczoną parówę. Wychodził, stawał nieruchomo tyłem do szklanych drzwi i wyjmował telefon. Któregoś dnia, stojąc przed regałem z pieczywem, znajdującym się przy wejściu, i zgarniając do siatki czerstwe bułki, zbliżyłem się do szyby i zajrzałem mu przez ramię. Oglądał pornosy. Oglądał do momentu, kiedy przyszedł kolejny klient, po czym odchodził.
Mieszkał z rodzicami na Wydmach, tuż przy lesie, po sąsiedzku z Psem. Ten mi nieraz opowiadał, jak to Blady Tom wypuszczał się między sosny na poszukiwania Dziada. Pies się rzadko śmiał, ale kiedy o tamtym wspominał, rechotał, aż zwalał się ze swoich starczych łap na ziemię. Potem zrzędził, że go wszystko boli.
Widziałem, że żabie oczy, po długim, powolnym lustrowaniu otoczenia, zatrzymają się za chwilę na mnie. Spokojnie, jak gdyby nigdy nic, odwróciłem się w
I od razu przestałem być spokojny.
Trupa zobaczył z autobusu. Zakorkowało się na wysokości ogródków działkowych, więc wracające z miasta sto siedemdziesiąt siedem musiało zwolnić. Pasażerowie wgapiali się w nas i Dziada, ale wzrok Dżinsa działał najsilniej, jakby emitował promieniowanie. W miarę jak pojazd zbliżał się do przystanku, zostawiając nas za sobą, mężczyzna odwracał się na siedzeniu coraz bardziej. Czułem, jak cały się napina.
Obracał się nerwowo za każdym, kto na niego choćby zerknął, kto wydawał mu się podejrzany, kogo wyłowił z otoczenia ze względu na wygląd, ubiór, wykonywaną czynność. Kiedy nasze spojrzenia spotkały się w autobusie, już nie odpuszczał. Łypał na mnie złowrogo z głęboko osadzonych oczu. Nawet po tym, jak wysiadł lub wysiadłem ja. Zakotwiczał się tak na tych wyłowionych. Dlatego nie było łatwo go obserwować.
Rzadkie, proste włosy zaczesywał do tyłu, uwydatniając placek zakoli i krąg łysiny na górze dużej głowy. Niezależnie od pory roku nosił długie, wysoko naciągnięte dżinsy, w które wkładał koszulkę czy koszulę. Czekając na przystanku, dreptał w miejscu z założonymi za plecami rękoma, w których trzymał foliową siatkę. Kiedy wchodził do autobusu, natychmiast siadał, zakładał nogę na nogę i zajadał wyjęte z reklamówki kanapki. Ustawiając się do wyjścia, naciskał zawsze dwa przyciski po obu stronach drzwi, jeden po drugim. Tylko wtedy mogły się dla niego otworzyć? Kiedy indziej podróżował całkiem zrelaksowany. Gawędził z jakimś znajomym, uśmiechał się, za nikim nie obracał.
Nie podszedł zbyt blisko. Stanął za ludźmi i spoglądał na nich nieufnie. Szukał między nimi Dziada. Unosił się na stopach, żeby lepiej widzieć. Kiedy z Leśnych Skrzatów wyjechała na sygnale policja, po którą zadzwonił w końcu Ojciec Szczęśliwiec, Dżins zaczął się wycofywać. Funkcjonariuszy wysiadających z radiowozu obserwował z drugiej, bezpiecznej strony ulicy.
Niewiele. Ani skąd się wziął, ani ile miał lat. Wiadomo, że dotychczas zamieszkiwał wyłącznie nasz komunalny lasek w zachodnim Poznaniu. Nie wyściubiał nosa poza jego granice. Najstarsi mieszkańcy Ławicy pamiętali go jeszcze z czasów swojej młodości, z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, kiedy drzewa w Marcelińskim dopiero co posadzono. Widzieli, jak przechadza się wśród wyrastających z ziemi kikutów, jakby doglądał swojego ogrodu. Już wtedy był bardzo leciwy, nosił bure, postrzępione łachmany i z nikim nie rozmawiał. Znikał, żeby pojawić się następnego dnia. Gdzie spędzał noce, nie wiedział nikt. Z ich relacji wynikałoby, że Dziad do czasu śmierci nie zmienił się ni w ząb.
Do tej pory wzbudzał podszyte niepokojem zainteresowanie – rozniecane głównie plotkami, legendami i wyobrażeniami na jego temat – ale nie strach, bo nie dawał ludziom ku niemu powodów. Trzymał się od nas z daleka. W zasadzie trudno było go zobaczyć z bliska, niewielu się to udawało. Zachowywał się jak płochliwe zwierzę. Ktoś kiedyś się o niego potknął. Dziad spał w ściółce pod liśćmi, na wpół zakopany w ziemi. Zerwał się jak rażony prądem, wydał z siebie, jak wspominano, „prymitywny okrzyk, dziki, ni to ludzki, ni to zwierzęcy” i czmychnął w gęstwinę krzewów, jakby go kto gonił.
Próbowano go nawet łapać, ale nie było takiego, kto by go złapał. A pokazywał się wtedy, kiedy miał na to ochotę. Zakład Lasów Poznańskich razem z Zarządem Zieleni Miejskiej, indagowani o Dziada, zawsze bezradnie rozkładali ręce. Dysponowali jedynie nikłymi śladami jego leśnej bytności, z którymi w dodatku nie wiedzieli, co począć.
Podobno jego ciało porastało grzybami. Długą, siwą brodę zamieszkiwały pająki. Do uszu zlatywały się sikorki, z nosa wypełzały gąsienice. Rozmawiał z myszołowami, gadał do brzóz. Nie skrzywdziłby źdźbła trawy, stąpał najdelikatniej, jak mógł, być może nawet unosił się nad ziemią.
Lgnęły do niego zwierzęta, w końcu sam przypominał jedno z nich. Kiedy na spacerze dostrzegało się w oddali wśród drzew skupione obok siebie sarny, lisy i zające, podejrzanie spokojne, to można było być pewnym, że gdzieś w pobliżu czai się Leśny Dziad.
Co takiego się wydarzyło, że chłopina opuścił swój matecznik? Czy rzeczywiście, jak twierdził Volvo, ktoś go w końcu capnął i bestialsko zaszlachtował? Z zimną krwią przerżnął na pół? Dlaczego miałby go w ogóle mordować? I dlaczego w taki sposób? A może Leśnemu Dziadowi nikt nie pomógł? Może jego przedwieczne ciało nie wytrzymało w końcu konfrontacji z brukiem, spalinami, hałasem i ludźmi, i rozpadło się, nieprzystające do współczesnego świata?
Należysz do pokolenia późnych milenialsów, na Ławicy mieszkasz prawie od urodzenia, jesteś w połowie Niemcem, czego nie ukrywasz. Mieszkasz w bloku, masz widok na lotnisko i trzy żółte loga – Biedronki, Netto i McDonaldsa. Lubisz chodzić na długie spacery, objadać się pizzą i puszczać latawce. Nie lubisz głośnej muzyki, rozmów telefonicznych ani spraw politycznych.
W wolnych chwilach piszesz powieść o Leśnym Dziadzie i deweloperze Black Cube Constructions, przygotowującym sobie grunt pod lśniące czystą czernią apartamentowce dla bardzo wymagających klientów.
Nie próbuj dociekać algorytmów mojego postępowania, bo i tak ci się to nie uda.
To było pierwsze ostrzeżenie.
A teraz możesz wracać do oglądania filmików na YouTubie o tworzeniu się pleśni na jedzeniu. Twoje programy w tle i karty przeglądarki znów są otwarte i działają. Niczego nie straciłeś. Wszystko zapisałam.
Ur. 1994. Ukończył biotechnologię medyczną na Uniwersytecie Medycznym w Poznaniu i lingwistykę stosowaną na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Pisze opowiadania, a od niedawana swoją debiutancką powieść, osadzoną w realiach i nie-realiach bliskiej mu poznańskiej Ławicy. Uczestnik m.in. Czarnych Warsztatów Pisania Prozą i zajęć warsztatowych Pracowni realizowanych w ramach festiwalu Biura Literackiego TransPort Literacki w Kołobrzegu. Publikował w „Helikopterze”, wyróżniony w X edycji Fantazji Zielonogórskich. Z zawodu monitor badań klinicznych. Mieszka w Poznaniu.
Impresja Elizy Kąckiej na temat prozy Wojciecha Świerczka, wyróżnionego w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2023”.
Więcej