Michał Wiśniewski nie wierzy, że urodził mnie turecki książę
Ostatnim mężczyzną, który dawał mojej matce nadzieję, że może jednak przedłużenie naszego rodu nie skończy się klęską, że jeszcze wszyscy zbierzemy się przy obklejonym od browara stole i spałaszujemy pyszny obiadek, był Michał Wiśniewski.
Michał Wiśniewski był efektem obniżonych oczekiwań. Wiadomo, zawsze mogło być lepiej – mogłam poznać porządnego, poczciwego samca alfę, Andrzeja z wąsem, fajką i upodobaniem do młodszych o dwadzieścia lat dziewczynek, który przyniesie i wypłatę, i umiarkowany wstyd na dzielni, a potem rzuci mnie na blat pełen bletek i zrobi rodzinie rumianego dzidziusia, a mama nakarmi go owsianką, nie pożałuje ani mleczyków, ani szczypiorku i wszystko będzie w porządeczku, jak najlepiej. Chłopak, dziewczyna, szczęśliwa rodzina.
Szczęśliwa rodzina to taka trochę dysfunkcyjna, bo w zasadzie tylko trochę szczęśliwa, od nadmiaru przewraca się w dupach, więc na drugiej randce z Michałem powinnam napluć mu w pysk, bo w końcu ma czerwone włosy, więc to tak, jakby sam się prosił.
Michał Wiśniewski uwiódł mnie, choć chyba tego nie planował.
Wydawało mi się, że mężczyźni są słoikami z musztardą, a ja lubię hot-dogi z keczupem. A jednak Michał tchnął we mnie te resztki i postanowiłam dać mu szansę, choć nasza schadzka, moja i jego nadzieja, zdarzyła się całkiem przypadkiem.
Do Mochowa nie jeżdżą pociągi. Nie jeżdżą też autobusy, więc wybraliśmy się na rodzinną wycieczkę naszą rodzinną mazdą w barwie zgniły glon – tą samą, w której kilka lat wcześniej zginęła Hanka Mostowiak. Kartony dołożyli gratis.
Wycieczka była, można powiedzieć, wyjazdem służbowym. Ojciec zwietrzył interes w wymianie zwietrzałej goudy na Tajnej Giełdzie Sera. Umówił się z jakimś gościem, że ten za dziesięć kilo dwuletniej goudy z wyraźnymi nutkami chmielu odda mu kilogram lazura, dwa oscypki i koszyk upleciony z kabanosów, którego nie sposób odróżnić od wiklinowego, a taki to solidniejszy i znacznie smaczniejszy niż byle wiklinowy kubeł. Nie dość, że giełda była tajna, to jeszcze wymianę musieli odbywać w sekrecie, bo gdyby ktoś dowiedział się, że na serowym poletku handluje się mięsem, to byłby niezły kwas.
W aucie cisza. Ojciec na giełdzie drze mordę, że oscypki miały być dwa, kiedy nagle milczenie niezaangażowanych w serowe transakcje kobiet przerwał słodki głos czerwonowłosego bożyszcza:
Zaaaaaaawsze z tobą chciałbym być
Przez całe laaaaatoooooooo
Zawsze z tobą chciałym być
Kochaj mnie za to!
Marta wyskoczyła z auta i zerwała się na krzywe nogi. Wiedziałam, co to oznacza. Siostrzany bunt.
– Mamo, mamo, czy możemy skoczyć na Michała?
Wiedziałam, że jej oczy zapłonęły, mimo pogardy do szalonego koloru włosów, tatuaży i wszystkiego, co inne.
– Tylko na jedną piosenkę.
I pognałyśmy na koncert, a z nami pognała matka, a chwilę później dołączył też ojciec uchachany, bo oszukał frajera na oscypek.
Mochowo ziało ogniem, Mochowo ziało piwem mocnym 9%. Mochowo ziało romantycznym oddechem podchmielonego Michała Wiśniewskiego.
Dożynki jak dzika świnia, a i świnie, owszem, nabite na pal, konkursy z wyciąganiem jabłka stopą, czerwone mordy, nieprzyzwoita liczba dewocjonaliów, alko, alko, alkoooo.
Za ten papieros tuż po
I ten szampan tuż przed
Za pocałunek w tę noc
I za stosunek w dzień
Mochowo Michałem pijane, jak wata cukrowa, to tylko z wódą.
Starzy poszli w tango, Marta – w hazard żetonami z podobizną kurczaka, a mi została randka z Michałem Wiśniewskim.
Pooooowiedz, powiedz czemuuuu
Świat twój milczy cały blady od wzruuuszeń
I fajnie, do czasu, aż wróciłam na parking i okazało się, że nasza glonowata mazda zniknęła.
Zaczęło zmierzchać. Michał ledwo zawodził, najwyraźniej jego koncert miał potrwać całe dożynki, całą noc.
Ludzie przelewali się jak piwo w brzuchach, ludzie podpalali sobie włosy petardami i rzucali do popcornu diabełki. Po godzinie byłam już pewna – moja rodzina zginęła w bitwie o kiełbaski, a ja nigdy już nie wyjadę z Mochowa.
I poczułam radość, mochowską wolność, więc skakałam jak dzik, keine grenzen, wypijmy za to i kochaj mnie, kochaj! Tłum porwał mnie do góry, pijane ręce anonimowych ciotek i wujków przesuwały mnie do sceny, więcej, więcej. I dostałam więcej, aż w końcu minęło około stu lat i zechciało mi się, by wybił kuchenny dzwon i żeby wszyscy zgromadzili się w domu.
Pijany ochroniarz zauważył, że spijam zlewki i płaczę. Zaprowadził mnie na backstage, gdzie Michał płukał zachrypnięte gardło drinkiem z amolu i wódki.
– Zgubiła się. Ogłoś ją albo coś.
Tylko Michał i ja, wódka i amol.
– Gdzie twoi rodzice?
– Mój ojciec to turecki książę. Urodził mnie w kryształowym zamku, zapłodnił się kryształem, więc jestem księżniczką czystej krwi. Tata pojechał na dyplomatyczną misję, ale wkrótce wróci do Polski i przywiezie szmaragdy, diamenty i miliony lir, więc mogę wnieść duży posag.
– Nic się nie bój, maleńka – wycharczał Wiśniewski, więc stałam się maleńka i zniknął strach.
Wziął mnie za rękę, wyprowadził na scenę, tłum wstrzymał dech.
I oto odbył się ślub, uroczysty sakrament bez księdza, bo czerwonowłosy Michał i nudnowłosa ja byliśmy największymi bandziorami w gminie. Nasz ślub jak zaślubiny Polski z morzem, wszystko piękne, wszystko pijane, choć jedyne, co wydawało mi się podejrzane, to odejście od świeckiej tradycji przypieczętowania związku piwem. Ojciec od zawsze powtarzał, że wszelkie ustalenia małżeńskie powinny odbywać się tylko i wyłącznie w obecności chmielu. Michał wziął mnie za żonę dziwnymi słowami:
– Czy ktoś tu zgubił małą dziewczynkę?
Tłum wiwatował, tłum znów chciał mnie pożreć i chwycić w ramiona.
Nikt nie zgubił małej dziewczynki.
Chwilę przed świtem, gdy prawie całe Mochowo zasnęło, znalazłam Martę z torbą pełną żetonów i wielkim pluszowym kangurem. Obok niej spoczęli najebani starzy.
– Ojciec pobił się z burmistrzem, bo powiedział, że wyglądam jak brzydki chłopak. Matka pobiła się z Jehowymi, bo przyznali burmistrzowi rację – wyjaśniła Marta i ułożyła kangura jakby był poduszką.
To właśnie wtedy po raz pierwszy poczułam dumę. I trochę było mi głupio, że tak perfidnie oszukałam męża z tą całą historią ojca. Może i zrodziło go piwo, ale urodziliśmy się w jednej butelce.
Stary nie wydawał mi się dłużej przeterminowaną musztardą, stary był wyjątkowy jak majonez kielecki, a może nawet jak winiary, nieważne, krew nie woda, piwo nie woda, ale ser woda, jeszcze jak. Pomyślałam, że jeśli wyjdziemy z tego cało, to uformuję z nim serową odmianę mięsnego jeża.
Krwawe lima, piwne ślady.
Ktoś zajebał auto.
Byliśmy pocztówką z wakacji, której nikt nie przyczepiłby na lodówce.