I.
9.
Cały dzień pod krzakami na posłaniu z resztek sieczki, ściółki i słomy, nogi we własnym ogrodzie, a głowy u sąsiadów.
Na wysokości naszych pasków niebezpiecznie kolczaste pędy jeżyn oplatają cienkie druciki. Owoce na gałązkach blisko naszych sandałków, łydek i brudnych kolan, wystających spod postrzępionych dżinsów, są jeszcze niedojrzałe. Coś zarumieniło się tylko u samej góry, na najdalszej linii słonecznego frontu.
Za granicą działki, gdzie krzewy jeżyn wyginają się już pod ciężarem owoców w łukowate szpalery, rozdziawiamy nasze paszcze, pod gałęziami zakrzywionymi jak kręgosłupy piersiastych dziewczyn.
Setki gładkich, prześwitujących kuleczek wyczekują zbiorów. Są one olśniewająco czerwone, delikatnie żyłkowane i pełniutkie maleńkich nasionek, które rozgryzam na pół.
Tu więc jesteśmy.
Pod cieniodajną, z grubsza przyciętą, czystą zielenią.
Przez luki w listowiu przeciska się stalowoniebieskie niebo.
Jak ryby otwieramy i zamykamy umazane usta. Kolejność ruchów jest zawsze taka sama: najpierw podnieść i odchylić do tyłu głowę, aby kiść zanurzyła się w czeluści gardła. Górne i dolne wargi zamykają się za ostatnim owocem. Potem, ostrożnie, położyć tył głowy z powrotem na ściółkową poduszkę, obrabiając zębami kulistą zdobycz. To, co słodkie, kwaśne, owocowe, oddzielić zębami od łodyżki i ściągnąć w dół.
Czasem, jeśli kiść urosła za długa, trzeba – wbrew dobrym obyczajom krainy mlekiem i miodem płynącej – pomóc sobie rękami.
Nasz system zrywania malin, jeżyn i porzeczek – najpierw z czujnie nastawionymi uszami na obszarze podwyższonego ryzyka, czyli w ogrodzie sąsiadów, potem na pograniczu, a dopiero na końcu zbieranie marniutkich zaróżowień na własnym terytorium – sprawdził się doskonale w ciągu wielu lat.
Tylko jeden jedyny raz, kiedy nasza łupieżcza wyprawa trwała w najlepsze, wyrósł w gąszczu krzaków łysy, naburmuszony sąsiad zza miedzy. W popłochu puściłyśmy się biegiem po trawie i grządkach, aż dotarłyśmy do bezpiecznej kuchni, zanim zdążył się zbliżyć do nas z łopatą.
Tymczasem dziadzina pokazuje się z rzadka. Może noga daje się mu we znaki. Wtedy jego kuśtykanie znacząco przyczyniło się do powodzenia naszej ucieczki…
Ale ponieważ dobre cechy sąsiada ograniczają się – w tej kwestii jesteśmy z JaśminąCelinąJustyną zgodne – i tak do uprawy tej szczególnej odmiany porzeczek o gigantycznych owocach, którą my, nie znając jej właściwej nazwy, ochrzciłyśmy mianem „porzeczka olbrzymka”, przyjmujemy jego nieobecność do wiadomości nie tyle z troską, ile raczej z obojętnym wzruszeniem ramion. Jesteśmy tak całkowicie zajęte same sobą, że brakuje nam po prostu czasu, by martwić się o starych, łysych facetów.
Plonu z krzewów domagają się nasze rosnące w letnim słońcu ciała. Ich zapotrzebowanie na energię zdaje się nieskończone. Żaden nawet największy kolec, chroniący owoce przed pożarciem, nie jest w stanie nas powstrzymać. Oszczędzamy tylko egzemplarze zajęte przez larwy motyli lub obgryzione przez robaki.
Zdarzyło się to chyba w tym męczącym czasie zbiorów, krótko przed twoimi urodzinami. Może to było jakieś święto, a może tylko weekend.
Słońce zanurzyło się w lasku za strefą zamieszkania. Nastały zorza i wieczerza, ale długo jeszcze nie było pożegnania.
Musiałam już chyba spać, kiedy coś nagle u góry zaskrzypiało i na drabince piętrowego łóżka pojawiły się twoje stopy. Pokój tonął w letnim półmroku. O ileż bardziej wolałam mieć oczy jednak zamknięte, ukryte za szczelną osłoną powiek, a nie szeroko otwarte, narażone na widok koszmarnych i dziwacznych kształtów cienia…
Ale teraz jest za późno. Ulotniło się błogosławieństwo przyjęte od mamy przed snem, a mające chronić mnie w nocy od wszelkich niebezpieczeństw.
Obudzić się znaczy: wydać siebie na łup.
Tym skrzypieniem narzucasz mi stan czuwania, popadam w rozpacz i wściekam się jednocześnie. Przez kilka krótkich chwil niezdecydowania rozważam różne możliwości: zostać w łóżku? Sama wśród armii cieni? Czy jednak wstać, pójść za tobą i ręka w rękę walczyć przeciw ciemności?
Zanim twoja dłoń chwyci za klamkę, już stoję przy tobie.
— Co się dzieje? — pytam czarną, pokrytą lśniącymi na biało cętkami plamę, która jest zapewne twoją twarzą.
Cisza.
Przemykamy razem do łazienki. W odpowiedzi na słabe kliknięcie mojej dłoni żółtość kafelków skacze nam do oczu. Aby móc zobaczyć cokolwiek, skupiam się na brązowym, poprzecinanym beżowymi fugami, kwiecistym deseniu. Trwa dobrą chwilę, zanim moje źrenice się zwężą, a oślepienie zamieni się w olicowanie.
Ciekawym, świeżo przystosowanym do ciemności, całkowicie już przytomnym wzrokiem wędruję wzdłuż twoich gołych nóg. Z zaciśniętej pięści, która dynda na wysokości obrębka koszuli nocnej, wystaje ci skrawek zgniecionych majtek.
— Co —
Pierwsza kropla odbiera mi mowę. Jasnoczerwone krople spadają z pluskiem między twoje stopy.
Kapie na ceramiczną posadzkę tak, jakby twoje ciało przemieniło ten wczorajszy owocowy skwar w małe chmurki w twoim wnętrzu.
Dopiero gdy po raz kolejny mrużę oczy, dochodzi do mnie, że to krew. Szpanerska krew. Najwidoczniej zawsze musisz się nią przechwalać…
Wtedy też za mną pojawia się już sylwetka mojej zmęczonej mamy. To twoje kapanie wyrwało ją pewnie ze snu. Bez zbędnych słów wyjmuje z damskiej szuflady pod umywalką grubą podpaskę. Odgłos, kiedy odrywa ochronny pasek folii, przypomina mi zgubiony album z naklejkami.
Gdy przeźroczysta folia znika z głośnym szelestem w koszu na śmieci, mama przykleja podpaskę do materiału wewnątrz twoich majtek. Przyglądam się z ciekawością, jak wsuwasz nogi w otwory bielizny. Szybko podciągasz pod pępek świeżo wyściełane bawełniane desusy w różowe cętki. Tymczasem ceramiczne kwiaty czekają na próżno – przestało kapać.
Ze wstrętem i zarazem fascynacją wyobrażam sobie, jak marmoladową czerwienią plamisz kremową wkładkę grubości kciuka.
Mama posyła nas z powrotem do łóżek.
Ale nie udaje mi się zasnąć… Powiązania między damską szufladą, owocami, krwistymi skórkami przy twoich paznokciach i ukąszeniami komarów, a zwłaszcza dawno minionym złamaniem podstawy czaszki, tym najkrwawszym ze wszystkich wypadków, spędzają mi sen z oczu.
Czy to możliwe, żeby rozdwojenie-o-mały-włos głowy miało konsekwencje jeszcze dziś? Czy twoje ciało obawia się kolejnych złamań? Może chce uprzedzić dalsze nieszczęścia i uczynić z ciebie jak najszybciej kobietę, zanim —?
Nie uszły mojej uwadze wasze konspiracyjne spojrzenia, jakie wymieniłyście między sobą – mama i ty. Wygląda na to, że zdanie się na pieluchowatą ochronę przed wypływem krwi stwarza bliskość i najwidoczniej pozwala kobietom bez względu na wiek czy pochodzenie traktować się na równi. Za drzwiami wszystkich umywalni i toalet, oznaczonych piktogramem w sięgającej do kolan sukience w kształcie litery A, spotyka się, patrząc na siebie ze zrozumieniem siostrzeństwo, wspólnota, która potakuje, wzdycha i zmienia waciane opatrunki. Obserwuję to już od dłuższego czasu.
Czy mogłyśmy więc zaoszczędzić sobie nieprzyjemnego rytuału skaleczenia? Wydaje się, że ta wspólna kropla krwi tworzy o wiele bardziej niezawodne więzy siostrzeństwa – pod warunkiem, że umie się krwawić.
Krwawienie nie jest jednak moją mocną stroną. Wiem również dlaczego: aby zobaczyć krwawą czerwień, trzeba mieć najpierw otwartą ranę, szczelinę. Nie minęły jeszcze dwa tygodnie, odkąd ostatni raz w sypialni przyglądałam się badawczo mojemu ciału w lustrze, szukając tego rodzaju śladów. Owego popołudnia przysunęłam goły tyłek i nogi rozstawione na kształt litery M bliziutko do lustra, ale mimo najszczerszych chęci nie udało mi się odkryć nic, co choćby przypominało ranę.
Dwa małe wałeczki przedzielone fałdą skóry, dalej w głębi otwór odbytu. Nic więcej.
Palcem wskazującym – ale też innymi palcami, każdym z osobna – dało się trochę rozchylić tę fałdę i wsunąć koniuszek w szparkę, wilgotną i gładką w dotyku, jakbym opuszkami macała wewnętrzne strony warg.
Bólu przy tym nie odczuwałam. Szparka nie zachowywała się zresztą jak porządna, otwarta rana. Po kilku minutach bezsensownego gmerania i poskubywania musiałam pogodzić się z tym, że po prostu nie znalazłam żadnego zranienia.
Jestem zbyt zdrowa.
Moje ciało zasklepia się, goi i rośnie w pełni automatycznie, nie chce ani ran, ani żadnych innych otworów.
Czy moi rodzice wiedzą o tym?
Kiedy raz po wypiciu soku pomarańczowego, którego nie toleruję, miałam „na dole” podrażnioną skórę i z podkulonymi nogami, kolanami tuż obok ramion, pupą wypiętą do góry leżałam w łazience na dywaniku, mama smarująca mnie bepanthenem musiałaby przecież zauważyć, że coś tam jest nie tak…?
Może nie widzi w tym nic strasznego? Może cieszy się, że nie musi nigdy widzieć, jak krwawię…
W końcu to, że jestem nietknięta i nienaruszona, cała i zdrowa, że aż tryskam strumieniami błogosławieństw i łask, a moje ciało, biorąc pod uwagę jego integralność i zdrowie, przewyższa przeciętne ciało kobiece, jest przecież powodem do radości…
Teraz rzeczywiście czuję, powoli dryfując ku krainie snów, jak wzbiera we mnie rodzaj gniewnego triumfu.
Niech ta damska szuflada będzie sobie zamknięta na cztery spusty, ta przekorna myśl kołacze mi się po głowie, po czym zasypiam.
Kilka godzin później nad ranem w ogrodzie podnosi się codzienny harmider.
Ptasia orkiestra nieźle się przykłada do roboty.
Przez uchylone okno do pokoju wlatują bańki pełne barokowego śpiewu. Wszystko dobrze znane melodie. Świergotanie i szczebiotanie, pimpilenie i czyrykanie, a w przerwach werbel dzięcioła. Ci-ci-be i ci-ci-trn, wit wit i sit sit, przeplatane miękkim fletowym pjuuu w wykonaniu brzuchatego gila zwyczajnego, którego poznaję od razu, bo to mój ulubiony ptaszek. Śpiewa tak cudnie i żałośnie, że trzeba go posłuchać ze szczególną uwagą, przed wszystkimi innymi. Zdaniem mamy gil brzmi „melancholijnie”, a mój tato mówi, że ma „bluesa”… Bez względu na to, co ma, a czego nie, lubię go słuchać, i jeśli pewnego ranka usiądzie po koncercie na gzymsie, wyciągnie do mnie pazurki, trzymając w nich swoją czarną czapeczkę, żebrząc – dostanie wszystkie moje zaoszczędzone drobniaki, jak nic.
Na dworze ptaki śpiewają dalej jak szalone, a ja nie śpię, nie śpię, i nie śpię. Jakże chętnie bym wstała i akompaniowała ptakom… Ale trzymam ręce w ryzach, bo dobrze wiem, że konsekwencją wczesnoporannego koncertu fortepianowego jest bardzo zły humor rodziców.
Nie chcąc jednak leżeć całkiem bezczynnie, nakrywamy obie – ja i ciągle jeszcze krwawiąca JaśminaCelinaJustyna – stół do śniadania.
Uszczęśliwia mnie nietknięty kożuszek śmietanki na mleku wydojonym wczoraj wieczorem w Sulpach.
Wiedziona nagłą inspiracją, dzielę stół na stronę krwawiących i stronę niekrwawiących, kobiet i nie-kobiet. Kobiecy bok stołu jest czerwony – marmolada, maliny i salami. Wokół talerzy naprzeciwko gromadzi się masło, mleko i ser. Tutaj, po nie-czerwonej stronie stołu, gdzie zajmiemy miejsce z tatą, powinny znaleźć się jeszcze chleb i płatki owsiane. Ale wolę być mniej rygorystyczna i układam po środku pas zboża, którym mogą się żywić jedni i drudzy.
Siadam ze skrzyżowanymi nogami na krześle taty, patrzę na moje dzieło i myślę, że właściwie nie ma żadnego powodu, by nie czuć się dobrze tu, po przeciwnej, maślanej stronie.
II.
29.
On już nie jest jej ojcem. Nie jest jej ojcem, tak jak ten zsuwający się na podłogę skrawek materiału nie jest płaszczem kąpielowym.
Master Bison removes his cape before battle. Zrozumiała.
Jego ciało mieni się z żołnierska na czerwono. Poniżej sztywność masztu obwieszonego krwistymi flagami.
Zmasowane obnażenie zasłania panoramę pokoju, neguje parzyste istnienie nagości i bezbronności.
Srebrne nagolenniki i naramienniki jego kostiumu pozostają niewidoczne. Czuje tylko ich ciężar.
Ostatni błysk rażącego światła lampy, zanim ją staranuje. Teraz na plecach. Tuż pod niezdecydowaną postacią, która zapala-gasi-zapala-gasi jasność – sekundowe zaciemnienia słońca, które wpadają do środka z regularnością słonych fal.
Jego rytm przeczy naturze. Powoduje wstrząs. Czy to czas snu, czuwania czy umierania? Ptaki by oszalały.
Mruży oczy.
Skąd ten blask? Refleksy światła na błyszczącej złotem naszywce z trupią czaszką na jego czapce? Światło, które pali się pod sufitem?
Boi się zamknąć oczy i pogrążyć w czerni.
Źrenice i tęczówki oczu postaci, która nie jest jej ojcem, nie jest jej ojcem, nie jest, nie, nie, przenigdy, znikają za mrugającymi powiekami, pozostawiając tylko upiorne białka. Nic poza tym.
To bezduszne, drętwe coś, ciążące jej niczym ołów na klatce piersiowej, żąda posłuszeństwa. Wciąż na nowo.
Rozgląda się za swoim paskiem życia, ma nadzieję, że znajdzie zwiastuny przetrwania. Paski, deski, dryfujące kawałki drewna – chwyci się wszystkiego, co tylko pływa na powierzchni i opóźnia utonięcie. Nie znajduje nic.
Jego dotyk wlecze ją do miejsc poza czasem. Życie czeka przypuszczalnie gdzie indziej. Nie jest siebie pewna.
Pewna jest tylko tego, że ta ręka nie należy do jej ojca. Nie należy do jej ojca, jak nie należy do niego pot ściekający na nią kropelkami.
Master Bison possess an inherently evil energy.
Opór jest bezcelowy.
Skupia się na tym, co pamięta. Przywołuje na myśl śliczną Chun Li i jej powiewające na wietrze wstążki we włosach, lazur sukienki. A young girl, filled with the beauty of spring. Ona również jest sierotą, bez ojca. O, jaka ona jest ładna! Piękna i odważna – na próżno. Master Bison i tak ją pokonał. He defeated her, then flew away laughing, telling her that if she ever attacked him again, he would kill her just like he had killed her father.
Bezsensowność zaprzysiężonej tysiąckrotnie zemsty, która ojca już i tak nie przywróci.
Wciąż jeszcze jest obmacywana. Zdaje się jej to nieludzkie. Owadzie czułości. Istna plaga.
Widok dziesięcionogich pająków-palców budzi odruch, by je z siebie strząsnąć.
Rzygać się chce.
Żołądek niczym buła wśród innych zdradzieckich organów, które dalej pompują i oddychają, i filtrują, jak gdyby nigdy nic.
Okrutna obojętność sprawnie funkcjonującego ciała, które pragnie jedynie wykonać swoją dzienną pracę.
Bezwzględnym priorytetem jest utrzymanie oddechu. Na teraz pozostaje tylko bezsilna odraza. Śmiesznie mały opór. Nienawiść spełzająca na niczym.
Niezdolność do obrony budzi w niej głęboki wstyd.
— Nie jesteś moim ojcem — mówi, mówi to na głos, żeby świat usłyszał, powtarza raz jeszcze, żeby się utrwaliło, wykrzykuje, żeby stało się rzeczywistością, i obrywa w twarz. Po jednym policzku za każde zdanie.
— Anyone who opposes me, will be destroyed — odgraża się Master Bison.
Ona jednak żyje dalej, jest bardziej obecna niż kiedykolwiek. Czuje, że chodzi, kołysząc biodrami. Pragnie zniknąć. Spojrzenie wstecz to potwierdza: Master Bison pojawił się wraz z rozwojem u niej nowych cech płciowych. Marzy jej się pięciomarkowa moneta wielkości całej dłoni, za pomocą której dałoby się wepchnąć z powrotem te przeklęte gule na klatce piersiowej. W wyobraźni cofa wskazówki swojego zegarka, choć wie przecież, że to bez sensu, bez sensu, bez sensu.
Nie spełni się jej pragnienie, żeby wśliznąć się z powrotem w przeszłość, w czas, którego beztroski nie zatruwały piersi, nie zakłócały biodra. Jej odbicie w lustrze uparcie i uczciwie prezentuje jej wybujałe niczym chwast ciało. Dlaczego musiała się tak rozrosnąć?
Zmiany również w innych miejscach. Tam, gdzie kiedyś były oczy, pojawiły się dwa wodospady. Z twarzy zniknął uśmiech. Kiedy ona odpływa myślami gdzieś indziej, wszystko toczy się dalej.
Łóżko skrzypi i pojękuje cicho.
Później obmacuje płaszcz kąpielowy. Na haczyku wisi frotowy flak, który udaje niewinność, miękkość. Mistrz pozorów i kamuflażu. Taki, który wie, jak zwieść matki. Matki, które nie chcą się niczego domyślać. Matki, które wierzą w płaszcz kąpielowy.