książki / PROZA

Poniewczasie

Dorota Stroińska

Lisa Kränzler

Fragmenty książki Poniewczasie Lisy Kränzler w tłumaczeniu Dorota Stroińska, wydanej w Biurze Literackim 4 marca 2024 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

I.

9.

Cały dzień pod krza­ka­mi na posła­niu z resz­tek siecz­ki, ściół­ki i sło­my, nogi we wła­snym ogro­dzie, a gło­wy u sąsia­dów.

Na wyso­ko­ści naszych pasków nie­bez­piecz­nie kol­cza­ste pędy jeżyn opla­ta­ją cien­kie dru­ci­ki. Owo­ce na gałąz­kach bli­sko naszych san­dał­ków, łydek i brud­nych kolan, wysta­ją­cych spod postrzę­pio­nych dżin­sów, są jesz­cze nie­doj­rza­łe. Coś zaru­mie­ni­ło się tyl­ko u samej góry, na naj­dal­szej linii sło­necz­ne­go fron­tu.

Za gra­ni­cą dział­ki, gdzie krze­wy jeżyn wygi­na­ją się już pod cię­ża­rem owo­ców w łuko­wa­te szpa­le­ry, roz­dzia­wia­my nasze pasz­cze, pod gałę­zia­mi zakrzy­wio­ny­mi jak krę­go­słu­py pier­sia­stych dziew­czyn.

Set­ki gład­kich, prze­świ­tu­ją­cych kule­czek wycze­ku­ją zbio­rów. Są one olśnie­wa­ją­co czer­wo­ne, deli­kat­nie żył­ko­wa­ne i peł­niut­kie maleń­kich nasio­nek, któ­re roz­gry­zam na pół.

Tu więc jeste­śmy.

Pod cie­nio­daj­ną, z grub­sza przy­cię­tą, czy­stą zie­le­nią.

Przez luki w listo­wiu prze­ci­ska się sta­lo­wo­nie­bie­skie nie­bo.

Jak ryby otwie­ra­my i zamy­ka­my uma­za­ne usta. Kolej­ność ruchów jest zawsze taka sama: naj­pierw pod­nieść i odchy­lić do tyłu gło­wę, aby kiść zanu­rzy­ła się w cze­lu­ści gar­dła. Gór­ne i dol­ne war­gi zamy­ka­ją się za ostat­nim owo­cem. Potem, ostroż­nie, poło­żyć tył gło­wy z powro­tem na ściół­ko­wą podusz­kę, obra­bia­jąc zęba­mi kuli­stą zdo­bycz. To, co słod­kie, kwa­śne, owo­co­we, oddzie­lić zęba­mi od łodyż­ki i ścią­gnąć w dół.

Cza­sem, jeśli kiść uro­sła za dłu­ga, trze­ba – wbrew dobrym oby­cza­jom kra­iny mle­kiem i mio­dem pły­ną­cej – pomóc sobie ręka­mi.

Nasz sys­tem zry­wa­nia malin, jeżyn i porze­czek – naj­pierw z czuj­nie nasta­wio­ny­mi usza­mi na obsza­rze pod­wyż­szo­ne­go ryzy­ka, czy­li w ogro­dzie sąsia­dów, potem na pogra­ni­czu, a dopie­ro na koń­cu zbie­ra­nie mar­niut­kich zaró­żo­wień na wła­snym tery­to­rium – spraw­dził się dosko­na­le w cią­gu wie­lu lat.

Tyl­ko jeden jedy­ny raz, kie­dy nasza łupież­cza wypra­wa trwa­ła w naj­lep­sze, wyrósł w gąsz­czu krza­ków łysy, nabur­mu­szo­ny sąsiad zza mie­dzy. W popło­chu puści­ły­śmy się bie­giem po tra­wie i grząd­kach, aż dotar­ły­śmy do bez­piecz­nej kuch­ni, zanim zdą­żył się zbli­żyć do nas z łopa­tą.

Tym­cza­sem dzia­dzi­na poka­zu­je się z rzad­ka. Może noga daje się mu we zna­ki. Wte­dy jego kuś­ty­ka­nie zna­czą­co przy­czy­ni­ło się do powo­dze­nia naszej uciecz­ki…

Ale ponie­waż dobre cechy sąsia­da ogra­ni­cza­ją się – w tej kwe­stii jeste­śmy z Jaśmi­ną­Ce­li­ną­Ju­sty­ną zgod­ne – i tak do upra­wy tej szcze­gól­nej odmia­ny porze­czek o gigan­tycz­nych owo­cach, któ­rą my, nie zna­jąc jej wła­ści­wej nazwy, ochrzci­ły­śmy mia­nem „porzecz­ka olbrzym­ka”, przyj­mu­je­my jego nie­obec­ność do wia­do­mo­ści nie tyle z tro­ską, ile raczej z obo­jęt­nym wzru­sze­niem ramion. Jeste­śmy tak cał­ko­wi­cie zaję­te same sobą, że bra­ku­je nam po pro­stu cza­su, by mar­twić się o sta­rych, łysych face­tów.

Plo­nu z krze­wów doma­ga­ją się nasze rosną­ce w let­nim słoń­cu cia­ła. Ich zapo­trze­bo­wa­nie na ener­gię zda­je się nie­skoń­czo­ne. Żaden nawet naj­więk­szy kolec, chro­nią­cy owo­ce przed pożar­ciem, nie jest w sta­nie nas powstrzy­mać. Oszczę­dza­my tyl­ko egzem­pla­rze zaję­te przez lar­wy moty­li lub obgry­zio­ne przez roba­ki.

Zda­rzy­ło się to chy­ba w tym męczą­cym cza­sie zbio­rów, krót­ko przed two­imi uro­dzi­na­mi. Może to było jakieś świę­to, a może tyl­ko week­end.

Słoń­ce zanu­rzy­ło się w lasku za stre­fą zamiesz­ka­nia. Nasta­ły zorza i wie­cze­rza, ale dłu­go jesz­cze nie było poże­gna­nia.

Musia­łam już chy­ba spać, kie­dy coś nagle u góry zaskrzy­pia­ło i na dra­bin­ce pię­tro­we­go łóż­ka poja­wi­ły się two­je sto­py. Pokój tonął w let­nim pół­mro­ku. O ileż bar­dziej wola­łam mieć oczy jed­nak zamknię­te, ukry­te za szczel­ną osło­ną powiek, a nie sze­ro­ko otwar­te, nara­żo­ne na widok kosz­mar­nych i dzi­wacz­nych kształ­tów cie­nia…

Ale teraz jest za póź­no. Ulot­ni­ło się bło­go­sła­wień­stwo przy­ję­te od mamy przed snem, a mają­ce chro­nić mnie w nocy od wszel­kich nie­bez­pie­czeństw.

Obu­dzić się zna­czy: wydać sie­bie na łup.

Tym skrzy­pie­niem narzu­casz mi stan czu­wa­nia, popa­dam w roz­pacz i wście­kam się jed­no­cze­śnie. Przez kil­ka krót­kich chwil nie­zde­cy­do­wa­nia roz­wa­żam róż­ne moż­li­wo­ści: zostać w łóż­ku? Sama wśród armii cie­ni? Czy jed­nak wstać, pójść za tobą i ręka w rękę wal­czyć prze­ciw ciem­no­ści?

Zanim two­ja dłoń chwy­ci za klam­kę, już sto­ję przy tobie.

— Co się dzie­je? — pytam czar­ną, pokry­tą lśnią­cy­mi na bia­ło cęt­ka­mi pla­mę, któ­ra jest zapew­ne two­ją twa­rzą.

Cisza.

Prze­my­ka­my razem do łazien­ki. W odpo­wie­dzi na sła­be klik­nię­cie mojej dło­ni żół­tość kafel­ków ska­cze nam do oczu. Aby móc zoba­czyć cokol­wiek, sku­piam się na brą­zo­wym, poprze­ci­na­nym beżo­wy­mi fuga­mi, kwie­ci­stym dese­niu. Trwa dobrą chwi­lę, zanim moje źre­ni­ce się zwę­żą, a ośle­pie­nie zamie­ni się w oli­co­wa­nie.

Cie­ka­wym, świe­żo przy­sto­so­wa­nym do ciem­no­ści, cał­ko­wi­cie już przy­tom­nym wzro­kiem wędru­ję wzdłuż two­ich gołych nóg. Z zaci­śnię­tej pię­ści, któ­ra dyn­da na wyso­ko­ści obręb­ka koszu­li noc­nej, wysta­je ci skra­wek zgnie­cio­nych maj­tek.

— Co —

Pierw­sza kro­pla odbie­ra mi mowę. Jasno­czer­wo­ne kro­ple spa­da­ją z plu­skiem mię­dzy two­je sto­py.

Kapie na cera­micz­ną posadz­kę tak, jak­by two­je cia­ło prze­mie­ni­ło ten wczo­raj­szy owo­co­wy skwar w małe chmur­ki w two­im wnę­trzu.

Dopie­ro gdy po raz kolej­ny mru­żę oczy, docho­dzi do mnie, że to krew. Szpa­ner­ska krew. Naj­wi­docz­niej zawsze musisz się nią prze­chwa­lać…

Wte­dy też za mną poja­wia się już syl­wet­ka mojej zmę­czo­nej mamy. To two­je kapa­nie wyrwa­ło ją pew­nie ze snu. Bez zbęd­nych słów wyj­mu­je z dam­skiej szu­fla­dy pod umy­wal­ką gru­bą pod­pa­skę. Odgłos, kie­dy odry­wa ochron­ny pasek folii, przy­po­mi­na mi zgu­bio­ny album z naklej­ka­mi.

Gdy prze­źro­czy­sta folia zni­ka z gło­śnym sze­le­stem w koszu na śmie­ci, mama przy­kle­ja pod­pa­skę do mate­ria­łu wewnątrz two­ich maj­tek. Przy­glą­dam się z cie­ka­wo­ścią, jak wsu­wasz nogi w otwo­ry bie­li­zny. Szyb­ko pod­cią­gasz pod pępek świe­żo wyście­ła­ne baweł­nia­ne desu­sy w różo­we cęt­ki. Tym­cza­sem cera­micz­ne kwia­ty cze­ka­ją na próż­no – prze­sta­ło kapać.

Ze wstrę­tem i zara­zem fascy­na­cją wyobra­żam sobie, jak mar­mo­la­do­wą czer­wie­nią pla­misz kre­mo­wą wkład­kę gru­bo­ści kciu­ka.

Mama posy­ła nas z powro­tem do łóżek.

Ale nie uda­je mi się zasnąć… Powią­za­nia mię­dzy dam­ską szu­fla­dą, owo­ca­mi, krwi­sty­mi skór­ka­mi przy two­ich paznok­ciach i uką­sze­nia­mi koma­rów, a zwłasz­cza daw­no minio­nym zła­ma­niem pod­sta­wy czasz­ki, tym naj­krwaw­szym ze wszyst­kich wypad­ków, spę­dza­ją mi sen z oczu.

Czy to moż­li­we, żeby roz­dwo­je­nie-o-mały-włos gło­wy mia­ło kon­se­kwen­cje jesz­cze dziś? Czy two­je cia­ło oba­wia się kolej­nych zła­mań? Może chce uprze­dzić dal­sze nie­szczę­ścia i uczy­nić z cie­bie jak naj­szyb­ciej kobie­tę, zanim —?

Nie uszły mojej uwa­dze wasze kon­spi­ra­cyj­ne spoj­rze­nia, jakie wymie­ni­ły­ście mię­dzy sobą – mama i ty. Wyglą­da na to, że zda­nie się na pie­lu­cho­wa­tą ochro­nę przed wypły­wem krwi stwa­rza bli­skość i naj­wi­docz­niej pozwa­la kobie­tom bez wzglę­du na wiek czy pocho­dze­nie trak­to­wać się na rów­ni. Za drzwia­mi wszyst­kich umy­wal­ni i toa­let, ozna­czo­nych pik­to­gra­mem w się­ga­ją­cej do kolan sukien­ce w kształ­cie lite­ry A, spo­ty­ka się, patrząc na sie­bie ze zro­zu­mie­niem sio­strzeń­stwo, wspól­no­ta, któ­ra pota­ku­je, wzdy­cha i zmie­nia wacia­ne opa­trun­ki. Obser­wu­ję to już od dłuż­sze­go cza­su.

Czy mogły­śmy więc zaosz­czę­dzić sobie nie­przy­jem­ne­go rytu­ału ska­le­cze­nia? Wyda­je się, że ta wspól­na kro­pla krwi two­rzy o wie­le bar­dziej nie­za­wod­ne wię­zy sio­strzeń­stwa – pod warun­kiem, że umie się krwa­wić.

Krwa­wie­nie nie jest jed­nak moją moc­ną stro­ną. Wiem rów­nież dla­cze­go: aby zoba­czyć krwa­wą czer­wień, trze­ba mieć naj­pierw otwar­tą ranę, szcze­li­nę. Nie minę­ły jesz­cze dwa tygo­dnie, odkąd ostat­ni raz w sypial­ni przy­glą­da­łam się badaw­czo moje­mu cia­łu w lustrze, szu­ka­jąc tego rodza­ju śla­dów. Owe­go popo­łu­dnia przy­su­nę­łam goły tyłek i nogi roz­sta­wio­ne na kształt lite­ry M bli­ziut­ko do lustra, ale mimo naj­szczer­szych chę­ci nie uda­ło mi się odkryć nic, co choć­by przy­po­mi­na­ło ranę.

Dwa małe wałecz­ki prze­dzie­lo­ne fał­dą skó­ry, dalej w głę­bi otwór odby­tu. Nic wię­cej.

Pal­cem wska­zu­ją­cym – ale też inny­mi pal­ca­mi, każ­dym z osob­na – dało się tro­chę roz­chy­lić tę fał­dę i wsu­nąć koniu­szek w szpar­kę, wil­got­ną i gład­ką w doty­ku, jak­bym opusz­ka­mi maca­ła wewnętrz­ne stro­ny warg.

Bólu przy tym nie odczu­wa­łam. Szpar­ka nie zacho­wy­wa­ła się zresz­tą jak porząd­na, otwar­ta rana. Po kil­ku minu­tach bez­sen­sow­ne­go gme­ra­nia i posku­by­wa­nia musia­łam pogo­dzić się z tym, że po pro­stu nie zna­la­złam żad­ne­go zra­nie­nia.

Jestem zbyt zdro­wa.

Moje cia­ło zaskle­pia się, goi i rośnie w peł­ni auto­ma­tycz­nie, nie chce ani ran, ani żad­nych innych otwo­rów.

Czy moi rodzi­ce wie­dzą o tym?

Kie­dy raz po wypi­ciu soku poma­rań­czo­we­go, któ­re­go nie tole­ru­ję, mia­łam „na dole” podraż­nio­ną skó­rę i z pod­ku­lo­ny­mi noga­mi, kola­na­mi tuż obok ramion, pupą wypię­tą do góry leża­łam w łazien­ce na dywa­ni­ku, mama sma­ru­ją­ca mnie bepan­the­nem musia­ła­by prze­cież zauwa­żyć, że coś tam jest nie tak…?

Może nie widzi w tym nic strasz­ne­go? Może cie­szy się, że nie musi nigdy widzieć, jak krwa­wię…

W koń­cu to, że jestem nie­tknię­ta i nie­na­ru­szo­na, cała i zdro­wa, że aż try­skam stru­mie­nia­mi bło­go­sła­wieństw i łask, a moje cia­ło, bio­rąc pod uwa­gę jego inte­gral­ność i zdro­wie, prze­wyż­sza prze­cięt­ne cia­ło kobie­ce, jest prze­cież powo­dem do rado­ści…

Teraz rze­czy­wi­ście czu­ję, powo­li dry­fu­jąc ku kra­inie snów, jak wzbie­ra we mnie rodzaj gniew­ne­go trium­fu.

Niech ta dam­ska szu­fla­da będzie sobie zamknię­ta na czte­ry spu­sty, ta prze­kor­na myśl koła­cze mi się po gło­wie, po czym zasy­piam.

Kil­ka godzin póź­niej nad ranem w ogro­dzie pod­no­si się codzien­ny har­mi­der.

Pta­sia orkie­stra nie­źle się przy­kła­da do robo­ty.

Przez uchy­lo­ne okno do poko­ju wla­tu­ją bań­ki peł­ne baro­ko­we­go śpie­wu. Wszyst­ko dobrze zna­ne melo­die. Świer­go­ta­nie i szcze­bio­ta­nie, pim­pi­le­nie i czy­ry­ka­nie, a w prze­rwach wer­bel dzię­cio­ła. Ci-ci-be i ci-ci-trn, wit wit i sit sit, prze­pla­ta­ne mięk­kim fle­to­wym pju­uu w wyko­na­niu brzu­cha­te­go gila zwy­czaj­ne­go, któ­re­go pozna­ję od razu, bo to mój ulu­bio­ny pta­szek. Śpie­wa tak cud­nie i żało­śnie, że trze­ba go posłu­chać ze szcze­gól­ną uwa­gą, przed wszyst­ki­mi inny­mi. Zda­niem mamy gil brzmi „melan­cho­lij­nie”, a mój tato mówi, że ma „blu­esa”… Bez wzglę­du na to, co ma, a cze­go nie, lubię go słu­chać, i jeśli pew­ne­go ran­ka usią­dzie po kon­cer­cie na gzym­sie, wycią­gnie do mnie pazur­ki, trzy­ma­jąc w nich swo­ją czar­ną cza­pecz­kę, żebrząc – dosta­nie wszyst­kie moje zaosz­czę­dzo­ne drob­nia­ki, jak nic.

Na dwo­rze pta­ki śpie­wa­ją dalej jak sza­lo­ne, a ja nie śpię, nie śpię, i nie śpię. Jak­że chęt­nie bym wsta­ła i akom­pa­nio­wa­ła pta­kom… Ale trzy­mam ręce w ryzach, bo dobrze wiem, że kon­se­kwen­cją wcze­sno­po­ran­ne­go kon­cer­tu for­te­pia­no­we­go jest bar­dzo zły humor rodzi­ców.

Nie chcąc jed­nak leżeć cał­kiem bez­czyn­nie, nakry­wa­my obie – ja i cią­gle jesz­cze krwa­wią­ca Jaśmi­na­Ce­li­na­Ju­sty­na – stół do śnia­da­nia.

Uszczę­śli­wia mnie nie­tknię­ty kożu­szek śmie­tan­ki na mle­ku wydo­jo­nym wczo­raj wie­czo­rem w Sul­pach.

Wie­dzio­na nagłą inspi­ra­cją, dzie­lę stół na stro­nę krwa­wią­cych i stro­nę nie­kr­wa­wią­cych, kobiet i nie-kobiet. Kobie­cy bok sto­łu jest czer­wo­ny – mar­mo­la­da, mali­ny i sala­mi. Wokół tale­rzy naprze­ciw­ko gro­ma­dzi się masło, mle­ko i ser. Tutaj, po nie-czer­wo­nej stro­nie sto­łu, gdzie zaj­mie­my miej­sce z tatą, powin­ny zna­leźć się jesz­cze chleb i płat­ki owsia­ne. Ale wolę być mniej rygo­ry­stycz­na i ukła­dam po środ­ku pas zbo­ża, któ­rym mogą się żywić jed­ni i dru­dzy.

Sia­dam ze skrzy­żo­wa­ny­mi noga­mi na krze­śle taty, patrzę na moje dzie­ło i myślę, że wła­ści­wie nie ma żad­ne­go powo­du, by nie czuć się dobrze tu, po prze­ciw­nej, maśla­nej stro­nie.


II.

29.
On już nie jest jej ojcem. Nie jest jej ojcem, tak jak ten zsu­wa­ją­cy się na pod­ło­gę skra­wek mate­ria­łu nie jest płasz­czem kąpie­lo­wym.

Master Bison remo­ves his cape befo­re bat­tle. Zro­zu­mia­ła.

Jego cia­ło mie­ni się z żoł­nier­ska na czer­wo­no. Poni­żej sztyw­ność masz­tu obwie­szo­ne­go krwi­sty­mi fla­ga­mi.

Zma­so­wa­ne obna­że­nie zasła­nia pano­ra­mę poko­ju, negu­je parzy­ste ist­nie­nie nago­ści i bez­bron­no­ści.

Srebr­ne nago­len­ni­ki i nara­mien­ni­ki jego kostiu­mu pozo­sta­ją nie­wi­docz­ne. Czu­je tyl­ko ich cię­żar.

Ostat­ni błysk rażą­ce­go świa­tła lam­py, zanim ją sta­ra­nu­je. Teraz na ple­cach. Tuż pod nie­zde­cy­do­wa­ną posta­cią, któ­ra zapa­la-gasi-zapa­la-gasi jasność – sekun­do­we zaciem­nie­nia słoń­ca, któ­re wpa­da­ją do środ­ka z regu­lar­no­ścią sło­nych fal.

Jego rytm prze­czy natu­rze. Powo­du­je wstrząs. Czy to czas snu, czu­wa­nia czy umie­ra­nia? Pta­ki by osza­la­ły.

Mru­ży oczy.

Skąd ten blask? Reflek­sy świa­tła na błysz­czą­cej zło­tem naszyw­ce z tru­pią czasz­ką na jego czap­ce? Świa­tło, któ­re pali się pod sufi­tem?

Boi się zamknąć oczy i pogrą­żyć w czer­ni.

Źre­ni­ce i tęczów­ki oczu posta­ci, któ­ra nie jest jej ojcem, nie jest jej ojcem, nie jest, nie, nie, prze­nig­dy, zni­ka­ją za mru­ga­ją­cy­mi powie­ka­mi, pozo­sta­wia­jąc tyl­ko upior­ne biał­ka. Nic poza tym.

To bez­dusz­ne, drę­twe coś, cią­żą­ce jej niczym ołów na klat­ce pier­sio­wej, żąda posłu­szeń­stwa. Wciąż na nowo.

Roz­glą­da się za swo­im paskiem życia, ma nadzie­ję, że znaj­dzie zwia­stu­ny prze­trwa­nia. Paski, deski, dry­fu­ją­ce kawał­ki drew­na – chwy­ci się wszyst­kie­go, co tyl­ko pły­wa na powierzch­ni i opóź­nia uto­nię­cie. Nie znaj­du­je nic.

Jego dotyk wle­cze ją do miejsc poza cza­sem. Życie cze­ka przy­pusz­czal­nie gdzie indziej. Nie jest sie­bie pew­na.

Pew­na jest tyl­ko tego, że ta ręka nie nale­ży do jej ojca. Nie nale­ży do jej ojca, jak nie nale­ży do nie­go pot ście­ka­ją­cy na nią kro­pel­ka­mi.

Master Bison possess an inhe­ren­tly evil ener­gy.

Opór jest bez­ce­lo­wy.

Sku­pia się na tym, co pamię­ta. Przy­wo­łu­je na myśl ślicz­ną Chun Li i jej powie­wa­ją­ce na wie­trze wstąż­ki we wło­sach, lazur sukien­ki. A young girl, fil­led with the beau­ty of spring. Ona rów­nież jest sie­ro­tą, bez ojca. O, jaka ona jest ład­na! Pięk­na i odważ­na – na próż­no. Master Bison i tak ją poko­nał. He defe­ated her, then flew away lau­ghing, tel­ling her that if she ever attac­ked him aga­in, he would kill her just like he had kil­led her father.

Bez­sen­sow­ność zaprzy­się­żo­nej tysiąc­krot­nie zemsty, któ­ra ojca już i tak nie przy­wró­ci.

Wciąż jesz­cze jest obma­cy­wa­na. Zda­je się jej to nie­ludz­kie. Owa­dzie czu­ło­ści. Ist­na pla­ga.

Widok dzie­się­cio­no­gich pają­ków-pal­ców budzi odruch, by je z sie­bie strzą­snąć.

Rzy­gać się chce.

Żołą­dek niczym buła wśród innych zdra­dziec­kich orga­nów, któ­re dalej pom­pu­ją i oddy­cha­ją, i fil­tru­ją, jak gdy­by nigdy nic.

Okrut­na obo­jęt­ność spraw­nie funk­cjo­nu­ją­ce­go cia­ła, któ­re pra­gnie jedy­nie wyko­nać swo­ją dzien­ną pra­cę.

Bez­względ­nym prio­ry­te­tem jest utrzy­ma­nie odde­chu. Na teraz pozo­sta­je tyl­ko bez­sil­na odra­za. Śmiesz­nie mały opór. Nie­na­wiść speł­za­ją­ca na niczym.

Nie­zdol­ność do obro­ny budzi w niej głę­bo­ki wstyd.

— Nie jesteś moim ojcem — mówi, mówi to na głos, żeby świat usły­szał, powta­rza raz jesz­cze, żeby się utrwa­li­ło, wykrzy­ku­je, żeby sta­ło się rze­czy­wi­sto­ścią, i obry­wa w twarz. Po jed­nym policz­ku za każ­de zda­nie.

Any­one who oppo­ses me, will be destroy­ed — odgra­ża się Master Bison.

Ona jed­nak żyje dalej, jest bar­dziej obec­na niż kie­dy­kol­wiek. Czu­je, że cho­dzi, koły­sząc bio­dra­mi. Pra­gnie znik­nąć. Spoj­rze­nie wstecz to potwier­dza: Master Bison poja­wił się wraz z roz­wo­jem u niej nowych cech płcio­wych. Marzy jej się pię­cio­mar­ko­wa mone­ta wiel­ko­ści całej dło­ni, za pomo­cą któ­rej dało­by się wepchnąć z powro­tem te prze­klę­te gule na klat­ce pier­sio­wej. W wyobraź­ni cofa wska­zów­ki swo­je­go zegar­ka, choć wie prze­cież, że to bez sen­su, bez sen­su, bez sen­su.

Nie speł­ni się jej pra­gnie­nie, żeby wśli­znąć się z powro­tem w prze­szłość, w czas, któ­re­go bez­tro­ski nie zatru­wa­ły pier­si, nie zakłó­ca­ły bio­dra. Jej odbi­cie w lustrze upar­cie i uczci­wie pre­zen­tu­je jej wybu­ja­łe niczym chwast cia­ło. Dla­cze­go musia­ła się tak roz­ro­snąć?

Zmia­ny rów­nież w innych miej­scach. Tam, gdzie kie­dyś były oczy, poja­wi­ły się dwa wodo­spa­dy. Z twa­rzy znik­nął uśmiech. Kie­dy ona odpły­wa myśla­mi gdzieś indziej, wszyst­ko toczy się dalej.

Łóż­ko skrzy­pi i poję­ku­je cicho.

Póź­niej obma­cu­je płaszcz kąpie­lo­wy. Na haczy­ku wisi fro­to­wy flak, któ­ry uda­je nie­win­ność, mięk­kość. Mistrz pozo­rów i kamu­fla­żu. Taki, któ­ry wie, jak zwieść mat­ki. Mat­ki, któ­re nie chcą się nicze­go domy­ślać. Mat­ki, któ­re wie­rzą w płaszcz kąpie­lo­wy.


III.

49.
(…)

Ach, ta cho­ler­na ręka! Rano była jesz­cze spo­koj­na. Teraz znów szczy­pie, doma­ga się uwa­gi, chce, żeby ją ugnia­tać i gła­dzić. Na bla­cie sto­łu, zasma­ro­wa­nym bazgra­ni­ną ścią­ga­wek i zło­tych myśli, leżą przede mną czte­ry pal­ce i ścią­gnię­ty skur­czem szpon. Podusz­ką pra­wej dło­ni roz­płasz­czam zakrzy­wie­nie. Skró­co­ne ścię­gna odprę­ża­ją się, roz­cią­ga­ją i pro­stu­ją. Bli­zna oddy­cha z ulgą.

„… z całej siły kop­ną­łem wózek, któ­ry ruszył z impe­tem do przo­du, a ja zaraz ucie­kłem. Dopie­ro gdy dotar­łem do koń­ca par­ku, obej­rza­łem się za sie­bie. Andre­as wciąż jesz­cze się koły­sał”.

Nie wiem, dla­cze­go oczy zacho­dzą mi łza­mi. Lite­ry się zle­wa­ją. Czar­ne ciał­ka, wygię­te, pro­ste, z kro­pecz­ka­mi i bez kro­pe­czek, roz­my­wa­ją się na łza­wej bło­nie, któ­ra powle­ka gał­ki oczne i roz­wad­nia widok. Raz zamo­czo­ne lite­ry tra­cą wyra­zi­ste kon­tu­ry. Sło­na­wa ciecz roz­pusz­cza wszyst­ko. Pozo­sta­je tyl­ko sens słów, któ­ry daw­no już dotarł do ser­ca i umy­słu.

Ręka mnie swę­dzi jak jasny gwint. Ta opo­wieść, któ­rą lubię i znam już prze­cież od daw­na, poru­szy­ła we mnie czu­łą stru­nę.

Dotąd uni­ka­łam jak ognia wspo­mnień o zda­rze­niach sprzed dwóch lat. Gdy bli­zna się odzy­wa, zaj­mu­ję się nią tro­skli­wie. Na widok moje­go kalec­twa pozwa­lam sobie to smu­cić się, to sza­leć z wście­kło­ści. Ale roz­pa­mię­ty­wać prze­szłość? Co to, to nie.

A teraz jed­nak dopa­dły mnie daw­ne wspo­mnie­nia. Wywo­ła­ne z pamię­ci sło­wa­mi: pętla i szy­ja, kop­niak i koły­sa­nie.

Cała pra­ca wyko­na­na zosta­ła w ciem­ni moje­go mózgu. Zro­zu­mia­łam, że obra­zy tam­te­go dnia, ujaw­nio­ne z foto­gra­ficz­ną pre­cy­zją, zanu­rzo­ne zosta­ły w poczu­ciu winy jak w wywo­ły­wa­czu.

Moje wewnętrz­ne oko nie ma powie­ki. Muszę na to patrzeć.


50.
Zaraz po kola­cji roz­le­ga się dzwo­nek do drzwi. Moi rodzi­ce niko­go nie ocze­ku­ją. Może to być więc tyl­ko ktoś do mnie, a jeśli do mnie, to tyl­ko ona. Egip­cja­nin nigdy nie przy­cho­dzi bez zapo­wie­dzi. Otwie­ram drzwi.

— Wyj­dziesz?

Jest bla­da. Jej sto­py drep­czą ner­wo­wo na wycie­racz­ce. Pod­czas naszej wymia­ny zdań raz po raz oglą­da się za sie­bie w kie­run­ku uli­cy, rzu­ca nie­spo­koj­ne, nie­uf­ne spoj­rze­nia na chod­nik.

— Pośpiesz się … Cze­kam na cie­bie!

Jakaś mie­sza­ni­na cie­ka­wo­ści i poczu­cia obo­wiąz­ku spra­wia, że wkła­dam bot­ki i kurt­kę.

Gdy scho­dzę na podwó­rze, gaśnie już ostat­nia żarzą­ca się na różo­wo chmu­ra. W powie­trzu czuć zapach śnie­gu. Za zim­no, żeby usiąść na klo­cu. Trze­ba być w ruchu.

Pozwa­lam Jaśmi­nie­Ce­li­nie­Ju­sty­nie wybrać tra­sę. Przy­ja­ciół­ka kie­ru­je kro­ki na połu­dnie, pro­sto do Rathau­splatz. Naszą miej­sco­wość ota­cza pół­ko­lem las, dla­te­go któ­rę­dy­kol­wiek by się szło, zawsze już po chwi­li wcho­dzi się mię­dzy drze­wa. Oby­dwie bar­dzo lubi­my tę szcze­gól­ną loka­li­za­cję, a nasze wędrów­ki nie­mal za każ­dym razem wio­dą na zale­sio­ne tere­ny.

Już po zale­d­wie kil­ku­set metrach wiem, że dziś będzie to „duża run­da” pro­wa­dzą­ca przez Rathau­splatz, wzdłuż stru­mie­nia i przy odkry­tej pły­wal­ni aż na wznie­sie­nie z leśnym pla­cem zabaw. Gdy idzie­my, moja towa­rzysz­ka wci­ska mi do ręki pię­cio­krot­nie zło­żo­ną kart­kę papie­ru.

— Od Maste­ra — szep­cze i przy­śpie­sza kro­ku.

Naj­chęt­niej zaraz wyrzu­ci­ła­bym tę kart­kę, ale nie mam odwa­gi. Z ocią­ga­niem roz­kła­dam krat­ko­wa­ną kart­kę zapi­sa­ną kul­fo­nia­stym pismem. Bazgro­ły „Maste­ra” i Jaśmi­ny­Ce­li­ny­Ju­sty­ny są podob­ne do sie­bie jak dwie kro­ple wody.

Począt­ko­wo byłam na serio ura­żo­na i obu­rzo­na tym podo­bień­stwem. Każ­de zda­nie wyda­wa­ło mi się hanieb­ną obra­zą mojej inte­li­gen­cji. Robi ze mnie dur­nia czy co? Naj­pierw byłam zbyt wście­kła, a potem zbyt dotknię­ta, żeby zadać gło­śno to pyta­nie. Tym­cza­sem przy­zwy­cza­iłam się do pocz­ty „Maste­ra” i zaak­cep­to­wa­łam ją jako ele­ment gry.

Kolej­ne listy pra­wie nie róż­nią się od sie­bie tre­ścią. „Ona nale­ży do mnie… Mogę z nią robić, co chcę… Gdy mam ocho­tę ją pie­przyć, to ją pie­przę… I nikt mnie nie powstrzy­ma…”. Od daw­na już nie czy­tam wszyst­kie­go. Naj­czę­ściej prze­su­wam tyl­ko ocza­mi po papie­rze, uda­ję przez chwi­lę, że czy­tam tę bazgra­ni­nę, zanim zgnio­tę kart­kę i wyrzu­cę do naj­bliż­sze­go kosza na śmie­ci. Zgod­nie z pole­ce­niem Jaśmi­ny­Ce­li­ny­Ju­sty­ny, aby żaden z listów Maste­ra nie dostał się do rąk osób trze­cich. Zdu­mie­wa­ją­ce, jak łatwo jest znisz­czyć sło­wa, któ­rym się nie wie­rzy.

Prze­ci­na­my Rathau­splatz i mija­my gospo­dę z wyszyn­kiem o zie­lon­ka­wo-brą­zo­wa­wych gomół­kach, któ­ra już wie­lo­kroć sta­no­wi­ła tło opo­wie­ści Jaśmi­ny­Ce­li­ny­Ju­sty­ny. Rap­tem sły­chać zbli­ża­ją­cy się war­kot. Rów­no­cze­śnie obra­ca­my gło­wy w kie­run­ku, skąd dobie­ga ten zna­jo­my odgłos. Jesz­cze zanim zdą­żę pod­nieść dłoń, by się przy­wi­tać, przy­ja­ciół­ka chwy­ta mnie za ramię i ucie­ka co sił w nogach. Zdez­o­rien­to­wa­na pędzę obok, co rusz się poty­ka­jąc.

— Co jest…?

— Nie gadaj, leć!

Dobie­ga­my do skra­ju lasu. Daję się zacią­gnąć za pień gru­be­go dębu. Dyszy cięż­ko obok mnie. Nie rozu­miem pra­wie, co mówi.

— On … on mnie prze­śla­du­je!

— Kto?

Spo­glą­da na mnie stru­chla­łym wzro­kiem, z pier­si wyry­wa jej się okrzyk:

— JAK TO KTO!? MASTER!!

Prze­stra­szo­na swo­im wybu­chem, zakry­wa szyb­ko usta ręka­mi. Okrą­gły­mi z prze­ra­że­nia ocza­mi roz­glą­da się dooko­ła i daje mi znak, żebym przy­su­nę­ła się bli­żej. Czu­ję jej oddech. Szep­cze mi do ucha:

— On jest wszę­dzie … Nie ma od nie­go uciecz­ki!

Sto­imy obok sie­bie w mil­cze­niu. Gęsta tka­ni­na drzew fil­cu­je się na naszych oczach, spil­śnia się w nie­przej­rza­ne, nie­prze­nik­nio­ne suk­no. Las tonie w trzę­sa­wi­sku czar­nych jak noc cie­ni. Powin­ny­śmy zawró­cić, zanim…

— Sły­szysz? – Szar­pie mnie za rękaw. Jej twarz roz­bły­sku­je bie­lą. Mogę poczuć pod pacha­mi jej strach.

— Jest już bli­sko! Bar­dzo bli­sko!

Wstrzy­mu­ję oddech i zapusz­czam ucho w ciem­ność, czu­ję, że wzbie­ra­ją we mnie roz­pacz i łzy. Gdzie on jest? Niko­go nie sły­szę!

— O Boże… Zbli­ża się, zbli­ża! BIEGIEM!! – Pędzi­my żwi­ro­wą ścież­ką przez las. Im szyb­ciej bie­gnę, tym bliż­sze zda­je się gro­żą­ce nie­bez­pie­czeń­stwo. Mogę już go poczuć, tego prze­śla­dow­cę. Dep­cze mi po pię­tach, chwy­ta za kark. Gałę­zie drzew to jego pal­ce. Przy­dro­że zie­je czar­ną cze­lu­ścią. A on goni nas dalej, coraz dalej, w głąb lasu, jak dwie bez­rad­ne saren­ki. Ucie­kam, led­wie doty­ka­jąc sto­pa­mi zie­mi. Zamie­niam się w nogi i ramio­na, roz­mach i roz­pęd, odcisk i obcas, nie ma nicze­go poza tym. Nagle Jaśmi­na­Ce­li­na­Ju­sty­na skrę­ca ostro w bok, zbie­ga ze ścież­ki i daje nura w cień. Ja za nią. Zaro­śla są tak gęste, że z tru­dem posu­wa­my się do przo­du.

— Jeśli zosta­nie­my na dro­dze, to on nas dorwie! — Sły­szę tuż obok jej krzyk.

Świer­ki i jodły roz­dra­pu­ją mi twarz i ręce, wysta­ją­ce korze­nie dopro­wa­dza­ją mnie do upad­ku. Zie­mia jest mokra i błot­ni­sta. Nogi zapa­da­ją się po kost­ki w grzą­skim bło­cie. To brzuch lasu, zaro­sły gąsz­czem, owład­nię­ty nie­prze­nik­nio­nym mro­kiem. Nigdy jesz­cze nie byłam taka śle­pa. Żeby cho­ciaż księ­życ wze­szedł! I to może na myśl o księ­ży­co­wym bla­sku, poj­mu­ję nagle, gdzie jeste­śmy. Gdzieś w pobli­żu musi być wyro­bi­sko po daw­nej żwi­row­ni…

Już widzę poły­sku­ją­ce zza drzew sza­re zbo­cza nie­czyn­nej kopal­ni odkryw­ko­wej żwi­ru. Z sze­le­stem, trza­skiem i chrzę­stem prze­dzie­ra­my się przez ostat­nie chasz­cze, docie­ra­my na skraj kra­te­ru.

Wyso­ko nad tą jamą, przy­wró­co­ną do natu­ral­ne­go sta­nu, mru­ga­ją poiry­to­wa­ne gwiaz­dy. Wytę­ża­ją i przy­my­ka­ją jasne oczy, jak­by chcia­ły spraw­dzić, czy ten głę­bo­ki lej rze­czy­wi­ście został stwo­rzo­ny ludz­ką ręką, czy jed­nak jest też gro­bem jed­ne­go z ich przy­ja­ciół mete­ory­tów.

Zsu­wam się po spa­dzi­stym zbo­czu urwi­ska, naj­bar­dziej stro­me odcin­ki poko­nu­ję, zjeż­dża­jąc na sie­dze­niu. Prze­świt pozwa­la mi odzy­skać wzrok: mogę roz­po­znać kon­tu­ry poje­dyn­czych drzew, krza­ków, kęp – pio­nier­skie rośli­ny, zdo­by­wa­ją­ce ponow­nie swo­je tery­to­rium.

Trzy­ma­my się pra­wej stro­ny, idzie­my daw­ny­mi śla­da­mi kopar­ki. W mojej gło­wie zaczy­na­ją się iskrzyć pierw­sze roz­sąd­ne myśli: dro­ga powrot­na przez wyro­bi­sko oszczę­dzi nam prze­dzie­ra­nia się przez pomro­kę i pod­szy­cie… Od wyj­ścia z daw­nej kopal­ni do skra­ju lasu nie jest już dale­ko… Cho­ciaż dalej bie­gnie­my i nadal oglą­da­my się za sie­bie, wypa­tru­jąc prze­śla­dow­cy, to jed­nak czu­ję powol­ny odpływ pani­ki, cofa­nie się fali prze­ra­że­nia.

Wyj­ście z wyro­bi­ska tara­su­je nam wyso­ki meta­lo­wy płot.

Cho­le­ra!

— Może gdzieś jest bra­ma…

Ale Jaśmi­na­Ce­li­na­Ju­sty­na mnie nie sły­szy, tyl­ko wspi­na się na płot, jest już pra­wie na szczy­cie.

— Na co cze­kasz? No dalej, chodź!

Myśl o tym, że mogła­bym zostać w kopal­ni sama, roz­wie­wa wszyst­kie moje wąt­pli­wo­ści. Wdra­pu­ję się na górę.

Wąskie, trzy­me­tro­wej wyso­ko­ści ogro­dze­nie pane­lo­we z meta­lu zwień­czo­ne jest koro­ną z uko­śnych prę­tów, przez co płot wyglą­da jak pół lite­ry Y. Led­wo uda­je mi się owi­nąć cia­łem stro­me zakoń­cze­nie prze­szko­dy. Trzask-prask, trach! Ostre koń­ców­ki meta­lu roz­dzie­ra­ją mi spodnie i kurt­kę. Wresz­cie sie­dzę na górze. A obok Jaśmi­na­Ce­li­na­Ju­sty­na. Płot chwie­je się pod naszym cię­ża­rem. Gdy huś­ta­nie usta­je, przy­ja­ciół­ka zabie­ra się do zej­ścia. Naj­pierw scho­dzi kawa­łek w dół, a potem wypusz­cza z rąk meta­lo­we drąż­ki i zla­tu­je na zie­mię. Lądu­je mięk­ko na gąb­cza­stym grun­cie lasu.

Wła­śnie mam zamiar pójść w jej śla­dy, gdy czu­ję, że jeden z meta­lo­wych prę­tów zaplą­tał się w moją kurt­kę. Zacze­pi­łam się na amen.

— No co jest? Złaź!

Waham się, cofam rękę za sie­bie i pró­bu­ję zdjąć mate­riał z prę­ta.

— Złaź!

Ostat­nia moja myśl doty­czy kurt­ki. Czu­ję jesz­cze lek­kie ukłu­cie w miej­scu, gdzie się przy­trzy­mu­ję i pod­pie­ram, a potem – ska­czę. Kurt­ka, nagle uwol­nio­na, sfru­wa za mną. Ale zosta­je ramię. Przez uła­mek sekun­dy wiszę na meta­lo­wym haku jak ryba. Pręt prze­bi­ja mi lewą rękę. Bez­rad­nie dyn­dam na ogro­dze­niu, gdy tym­cza­sem siła gra­wi­ta­cji przy­cią­ga moje sto­py. Siły na górze i na dole prze­obra­ża­ją się w ruma­ki, któ­re roz­dzie­ra­ją moje roz­pię­te mię­dzy nimi cia­ło. Ostra stal kroi moją rękę jak masło, prze­sta­je dopie­ro wte­dy, gdy ją już roze­tnie.

W ślad za resz­tą cia­ła spa­da ramię, póź­niej o chwi­lę, w któ­rej dozna­ło ura­zu.

Jestem na dole.

Palą­ca, gorącz­ko­wa ciem­ność napeł­nia moją dłoń. W kipią­cym cie­ple topią się reszt­ki bólu. W szo­ku dźwi­gam się z tru­dem z zie­mi. Pra­wą ręką pod­trzy­mu­ję to coś, nie­ży­we, wil­got­no-cie­płe jak mar­twe pisklę.

— Ja … Chy­ba się ska­le­czy­łam — beł­ko­czą moje usta.

Pod drze­wa­mi nic nie moż­na zoba­czyć. Noc i ciem­ność poły­ka­ją czer­wień. Zawro­ty gło­wy, wokół któ­rej wszyst­ko wiru­je niczym małe trą­by powietrz­ne. Sto­ję zdrę­twia­ła, oczy zacho­dzą mi mgłą i wypeł­nia­ją się gwiazd­ka­mi. Jaśmi­na­Ce­li­na­Ju­sty­na coś widzi, coś mówi, coś krzy­czy. Szum w moich uszach zagłu­sza jej głos. Poda­je mi swój sza­lik. Bez cie­nia świa­do­mej myśli, jak luna­tycz­ka, owi­jam bez­wład­ną bułę mokrym, uba­bra­nym, weł­nia­nym mate­ria­łem.

Master znikł. Powo­li rusza­my dalej.

Czu­ję, że leci mi krew, moja dro­go­cen­na krew. Prze­sią­ka szyb­ko przez sza­lik. Weł­na zachłan­nie ssie moje soki, upi­ja się szkar­ła­tem, póki nie nasy­ci się każ­de włó­kien­ko. W prze­są­czo­ną krwią dzia­ni­nę nic nie może już wsiąk­nąć. Krwa­we źró­dło bije z rany przez mate­riał.

Krew pły­nie struż­ka­mi przez pal­ce, bole­sna stra­ta spra­wia, że idę na mięk­kich nogach. Mięk­kich jak wosk. Co się sta­ło?

W krę­gu żół­te­go świa­tła pierw­szej latar­ni odwi­jam sza­lik. Oto ona, moja ręka. Prze­cię­cie mię­dzy ser­decz­nym a małym pal­cem. Czer­wo­na­wo-czar­na cze­luść roz­dzie­la i roz­sz­cze­pia ją na pół. Kra­wędź dło­ni wisi jesz­cze na ostat­nim strzęp­ku skó­ry. Przy­le­ga do spodniej czę­ści jak krom­ka chle­ba odkro­jo­na do poło­wy, gro­zi ode­rwa­niem, odła­ma­niem. Czy to ja się chwie­ję, czy też zie­mia chwie­je mi się pod noga­mi?

Jaśmi­na­Ce­li­na Justy­na znów coś krzy­czy, gesty­ku­lu­jąc gwał­tow­nie.

— Zawiąż to! ZAWIĄŻ!!

Cho­wam ranę pod sza­lik.

Tu wątek się ury­wa.


IV

64.

Poko­na­nie prze­dzia­łu cza­su aż do chwi­li, kie­dy doj­rze­ję do spa­nia, przy­cho­dzi mi z więk­szym tru­dem niż się spo­dzie­wa­łam, tym bar­dziej że jakoś nie uda­je się mi roz­pro­szyć myśli gra­niem ponad­cza­so­wych melo­dii.

Każ­dy dźwięk, któ­ry wydo­by­wam z instru­men­tu, brzmi jak dzień wczo­raj­szy, poru­sza we mnie stru­nę daw­no minio­nych lat, przy­po­mi­na o tym, że już wte­dy ist­niał. Jak­by kla­wi­sze od wie­lu lat cze­ka­ły z utę­sk­nie­niem na ton niby na Szer­pę, któ­ry zdej­mie z nich bagaż wspo­mnień i ponie­sie w prze­strzeń aż do utra­ty tchu.

Doj­mu­ją­ca świa­do­mość, że cała moja zdol­ność odczu­wa­nia, widze­nia, sły­sze­nia obar­czo­na jest prze­szło­ścią, przy­gnę­bia mnie głę­bo­ko.

Mija wła­śnie trzy­na­ście lat, odkąd ruszy­ła w mojej gło­wie machi­na łącze­nia, wią­za­nia i porów­ny­wa­nia, a już, jak się zda­je, nie­moż­li­we jest abso­lut­nie nowe prze­ży­cie – dozna­nie bez związ­ku z czymś zna­jo­mym, wczo­raj­szym, ist­nie­ją­cym już daw­niej.

Po raz pierw­szy czu­ję się sta­ra. To nagłe odczu­cie każe mi wstrzy­mać ruch pal­ców na dwu­krot­nie prze­dłu­żo­ny czas trwa­nia pau­zy. Potem dal­szą grą kie­ru­je raczej odruch niż wola.

Gra­nie, oddy­cha­nie, sta­rze­nie się – temu wszyst­kie­mu muszę się z natu­ry rze­czy pod­dać. Poczu­cie nie­ubła­ga­nej koniecz­no­ści, któ­rą nazy­wam moim życiem. Absurd.

Muzy­ka.

Siła.

Nie­roz­wią­zy­wal­ne zagad­ki, któ­re ist­nie­ją we mnie i dzię­ki mnie, tajem­ni­ce, któ­ry­mi zosta­łam obda­rzo­na na czas nie­okre­ślo­ny. Myśl o tym, że moje dary będę musia­ła kie­dyś zwró­cić, oddać, porzu­cić, jest wręcz nie do znie­sie­nia.

Czy Jaśmi­na­Ce­li­na­Ju­sty­na mia­ła podob­ne myśli? Czy chcia­ła uprze­dzić okrut­ny bieg losu i zade­cy­do­wać sama o tym, kie­dy ma ustać jej oddech i bicie ser­ca?

Potrzą­sam gniew­nie gło­wą, sta­now­czo odsu­wam tę myśl, któ­ra zupeł­nie nie przy­sta­je do rze­czy­wi­sto­ści.

Zadzwo­ni­ła po pogo­to­wie. Jeśli ktoś napraw­dę sam posta­na­wia wyzna­czyć dzień swo­jej śmier­ci, to nie wzy­wa pogo­to­wia.

A może jed­nak? Nie, to wszyst­ko nie ma sen­su.

Nasu­wa mi się nie­uchron­nie powie­dze­nie „mądry ponie­wcza­sie” i znów się złosz­czę – w koń­cu od daw­na jestem w „ponie­wcza­sie”, a mądro­ści ani śla­du. Praw­do­po­dob­nie pozwo­li­łam, by minę­ło zbyt dużo cza­su.

Mama i kola­cja prze­ry­wa­ją nagle grę i roz­pa­mię­ty­wa­nia.

Gro­ma­dzi­my się wszy­scy przy sto­le. Śle­dzę widel­ce, wbi­ja­ją­ce się, nabie­ra­ją­ce i pod­no­szo­ne do ust, a potem prze­żu­wa­nie i prze­ły­ka­nie.

Oto moi rodzi­ce. Jedzą, piją, oddy­cha­ją, posu­wa­ją się w latach.

Nie chcę. Napraw­dę nie chcę. Czu­ję się nie­zdol­na wziąć na sie­bie dodat­ko­wy cię­żar. Ten dzień, któ­ry nie zamie­rza prze­mi­nąć, jest wystar­cza­ją­cym brze­mie­niem.

Brzu­chy godzin napęcz­nia­ły w dwój­na­sób od masy zapa­mię­ta­nych dźwię­ków, obra­zów, zapa­chów i myśli. Roz­le­ni­wio­ne i ospa­łe roz­pie­ra­ją się na cyfer­bla­cie, rusza­ją się tyl­ko wte­dy, gdy to koniecz­ne. O upły­wa­niu cza­su nie może być mowy. Nikt nie wie, kie­dy i czy w ogó­le wska­zów­ka zega­ra szturch­nie kolej­ną minu­tę. Narzu­ca się przy­pusz­cze­nie, że takie jest wła­śnie praw­dzi­we obli­cze cza­su.

Tym­cza­sem moi rodzi­ce wymie­nia­ją się mię­dzy sobą peł­ny­mi zdzi­wie­nia uwa­ga­mi na temat nagłe­go ochło­dze­nia. Drze­wa chy­lą się za oknem. Pada. Na taflach ciem­nych kałuż bry­zgi desz­czu two­rzą bia­łe minia­tur­ki koron.

Przy­po­mi­nam sobie zapach śnie­gu, któ­ry towa­rzy­szy moim myślom cały czas aż do dziś.

Załóż­my, że prze­szłość nie prze­mi­ja tak napraw­dę nigdy, a każ­da prze­ży­ta sekun­da ist­nie­nia trwa rów­no­le­gle z tym, co prze­ży­wa­my teraz. Wte­dy prze­skok z cza­su do cza­su, z dzi­siaj do wczo­raj był­by dzie­cin­ną igrasz­ką. Prze­ży­te od Prze­ży­wa­ne­go dzie­li­ła­by odle­głość zale­d­wie wło­sa. Przy takim zało­że­niu jak naj­bar­dziej moż­li­we do wyobra­że­nia sta­ło­by się prze­nie­sie­nie rze­czy z cza­su A do cza­su B. Rze­czy takich jak śnieg.

To co prze­szłe, nie prze­mi­ja tak napraw­dę nigdy. Czy dało­by się w ten spo­sób wyja­śnić rów­nież nie­skoń­czo­ność cza­su? Sko­ro nic nie prze­mi­ja, nic nie zosta­je spa­lo­ne ani zuży­te, to wszyst­ko się w takim razie nawar­stwia. Myślę o sło­jach rocz­ne­go przy­ro­stu drze­wa jak o kołach ratun­ko­wych. Obro­sły w tłusz­czyk na brzusz­ku czas, któ­ry od daw­na już nie ma smu­kłej ani wyspor­to­wa­nej syl­wet­ki. Aż dziw bie­rze, że jesz­cze w ogó­le posu­wa się naprzód. Cał­kiem moż­li­we, że popy­cha go Bóg.

Oko­ło godz. 23 zmu­szam się, żeby pójść do łóż­ka. Chłód w poko­ju napa­wa mnie stra­chem. Zarów­no koł­dra, jak pro­du­ko­wa­na przez mój mózg war­stwa świa­do­mo­ści, oddzie­la­ją­ca mnie od prze­szłych wyda­rzeń, są cien­kie, o wie­le za cien­kie.

Jak bli­skie są mi rze­czy­wi­ście loki Jaśmi­ny­Ce­li­ny­Ju­sty­ny, jej listy, pani­ka i płacz w lesie? Wil­got­ne liście, moja zakrwa­wio­na ręka, jej twarz mokra od łez –

To wspo­mnie­nie jest teraz bar­dzo bli­sko. Zaci­snąw­szy powie­ki, usi­łu­ję się skur­czyć, nie wysta­wić ani pal­ca, ani nogi, żeby nicze­go nawet nie musnąć! Tyl­ko myśli kotłu­ją mi się w gło­wie.

To, co minio­ne, pod­stęp­nie roz­wi­ja łań­cu­chy obra­zów, zasta­wia sidła i sie­ci, zakła­da pułap­ki, w któ­rych plą­czą mi się myśli, tym­cza­sem ciem­ność zaci­ska węzły.

Roz­pacz­li­wie wal­czę o mia­ro­wy oddech, łudząc się nadzie­ją na wypar­cie, zapo­mnie­nie i spo­kój.

Upły­ną godzi­ny, zanim sobie uzmy­sło­wię, że przed wła­sną prze­szło­ścią nie mogę uda­wać, że śpię.

Raz, dwa – na trzy zbie­ram się na odwa­gę, żeby wstać.


65.

Ciche pstryk­nię­cie u wez­gło­wia. Świa­tło lamp­ki noc­nej zała­mu­je się na kra­wę­dzi łóż­ka. Z głę­bi wyła­nia­ją się kon­tu­ry mebli.

Sta­ję przed sza­fą i myślę „drze­wo orze­cho­we”. Odkąd wiem, że ta stu­let­nia sta­roć w kształ­cie skrzy­ni, z kuli­sty­mi noga­mi, coko­ła­mi, gzym­sa­mi i kolu­mien­ka­mi wyko­na­na jest z drew­na tego rodza­ju, wyj­mu­jąc z niej jaką­kol­wiek część gar­de­ro­by, nie mogę uwol­nić się od myśli o orzesz­kach.

Kon­sta­ta­cja, że rów­nież orzech wło­ski, któ­ry rośnie sobie tak po pro­stu w naszym ogro­dzie, może kie­dyś skoń­czyć jako skrzy­dło drzwi sza­fy, że ktoś ręcz­nie wypo­le­ru­je to drew­no i zosta­wi potom­kom w spad­ku, wyda­je mi się zupeł­nie absur­dal­na.

Jaka jestem śmiesz­na, gdy tak sto­ję nie­zde­cy­do­wa­na przed pra­bab­ci­nym meblem i uda­ję, że dumam nad jego natu­rą i pocho­dze­niem!

W rze­czy­wi­sto­ści od prze­krę­ce­nia klu­cza w zam­ku powstrzy­mu­je mnie tyl­ko wła­sne tchó­rzo­stwo. Strach przed tym, co scho­wa­ne pod ubra­niem, strach przed usu­nię­ty­mi w pośpie­chu i spo­czy­wa­ją­cy­mi od wie­lu lat w ukry­ciu świa­dec­twa­mi cze­goś, co da mi odpo­wiedź na moje pyta­nia.

Mija­ją kolej­ne minu­ty. Moje zlo­do­wa­cia­łe sto­py doma­ga­ją się decy­zji.

Uprze­dza­jąc ewen­tu­al­ną zmia­nę nastro­ju, szar­pię w gorącz­ko­wym pośpie­chu za drzwi sza­fy i rzu­cam się do naj­niż­szej pół­ki, gdzie pod­czas let­nich mie­się­cy prze­cho­wu­ję zimo­we rze­czy. Pod ubra­nia­mi z weł­ny, na pod­szew­ce i wydzier­ga­ny­mi na dru­tach kry­je się moja „piw­ni­ca”, mój sejf na wszel­kie sekre­ty, obo­jęt­nie, czy dobre czy hanieb­ne.

Rów­nież listy od Jaśmi­ny­Ce­li­ny­Ju­sty­ny w pudeł­ku po butach pokry­wa tam kurz.

Piw­ni­ca jest prze­peł­nio­na, a świa­tło noc­nej lamp­ki zbyt sła­be. Aby poszu­ki­wa­nia po omac­ku dały rezul­tat, wci­skam pra­we ramię pod pół­kę i dźwi­gam ją do góry. Sto­sy ubrań na zimę zsu­wa­ją się po prze­chy­lo­nej desce i spa­da­ją.

Gdzieś tutaj musi być…

Wresz­cie wyczu­wam pal­ca­mi kar­ton i gdy mam pew­ność, że to, cze­go szu­ka­łam, leży bez­piecz­ne na dywa­nie, wyry­wam ramię spod pół­ki. Cho­le­ra jasna! Huku zatrza­sku­ją­ce­go się wie­ka sej­fu nie mia­łam w pla­nie…

W nadziei, że hałas nie posta­wi na nogi pogrą­żo­nej we śnie mamy, ani pogrą­żo­ne­go w pra­cy taty, wcią­gam pudeł­ko w krąg świa­tła lamp­ki noc­nej. W dro­dze do łóż­ka pokryw­ka ześli­zgu­je się i spa­da, jak­by listy same chcia­ły się wydo­stać na wol­ność.

Bio­rę je do ręki, otwie­ram, roz­kła­dam, czy­tam. Nadaw­ca i data stem­pla pocz­to­we­go potwier­dza­ją, że nie­mal codzien­nie pisa­ła do mnie ze szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go. Wszyst­kie listy zosta­ły już kie­dyś otwar­te. Mimo to nie roz­po­zna­ję ich tre­ści.

Może sło­wa wyda­ją mi się obce, bo czy­ta­łam je wte­dy tak, jak się patrzy w słoń­ce: krót­ko, pobież­nie, trwoż­li­wie, łza­wią­cy­mi z bólu ocza­mi.

Czy­tam dalej. Odczy­tu­ję zda­nia, któ­rych nie da się wła­ści­wie zapo­mnieć, ale moja pamięć upie­ra się przy tym, że nigdy ani jed­ne­go z nich nie widzia­ła.
Może dla­te­go, że nigdy jej nie odpo­wie­dzia­łam.

 

belka_2

O autorach i autorkach

Dorota Stroińska

Urodziła się w 1965 roku. Tłumaczka literatury języka niemieckiego, literaturoznawczyni, autorka publikacji eseistycznych na temat literatury oraz teorii i praktyki przekładu literackiego, wykładowczyni uniwersytecka. Do jej przekładów na język polski należą m.in. dzieła filozoficzne K. Jaspersa i R. Safranskiego, utwory prozatorskie L. Seilera, Ch. Krachta, S. Lewitscharoff, I. Aichinger oraz wiersze A. Kampmann, N. Küchenmeister, M. Rinck, N. Gomringer, B. Kreipe, O. Kalász (antologia Sąsiadki, 2023). Na język niemiecki tłumaczyła książki dla dzieci A. i D. Mizielińskich, G. Herby i M. Pasińskiego oraz prozę W. Kuczoka (wraz z G. Leupold). Otrzymała wiele nagród, m.in. Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich w kategorii nauk humanistycznych za przekład Nietzschego K. Jaspersa (1998). Nominowana do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus za przekład powieści Kruso L. Seilera (2018). Współzałożycielka i kuratorka pierwszego w Niemczech międzynarodowego festiwalu literackiego poświęconego sztuce przekładu oraz tłumaczkom i tłumaczom literatury: translationale berlin. Prowadzi m.in. polsko-niemieckie warsztaty przekładowe ViceVersa (od 2008 roku). Mieszka w Berlinie.

Lisa Kränzler

Urodziła się w 1983 roku. Niemiecka artystka, malarka, graficzka i pisarka. Studiowała grafikę i malarstwo w Państwowej Akademii Sztuk Pięknych w Karlsruhe. Swoje prace malarskie i graficzne pokazywała na wystawach indywidualnych oraz zbiorowych w Niemczech i Szwajcarii. Wydała pięć powieści, z których oprócz Lichtfang (Suhrkamp Verlag, 2014) wszystkie ukazały się w niezależnym wydawnictwie berlińskim Verbrecher Verlag: Export A.(2012), Nachhinein (2013), Coming of Karlo (2019), Noon (2022). Za swoją twórczość prozatorską otrzymała wiele nagród, wyróżnień i nominacji. W 2012 roku została uhonorowana jedną z głównych nagród w Konkursie im. Ingeborg Bachmann za fragment powieści Nachhinein. Powieść uzyskała również nominację do Nagrody Targów Książki w Lipsku oraz do Rauryskiej Nagrody Literackiej w 2013 roku. W 2019 roku autorka otrzymała Miśnieńską Nagrodę Literacką. Mieszka w Dreźnie.

Powiązania

Nowy europejski kanon literacki: Mój pan mąż, Poniewczasie, Skóra to elastyczna osłona

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Spo­tka­nie z udzia­łem Rume­ny Buža­ro­vskiej, Lisy Krän­zler, Bjør­na Rasmus­se­na, Bogu­sła­wy Sochań­skiej, Doro­ty Stro­iń­skiej i Ingi Iwa­siów w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 29. Muzy­ka Mali­na Mide­ra.

Więcej

Pisarstwo maksymalnej bliskości

wywiady / o książce Lisa Kränzler

Roz­mo­wa Doro­ty Stro­iń­skiej z Lisą Krän­zler, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Ponie­wcza­sie Lisy Krän­zler w tłu­ma­cze­niu Doro­ty Stro­iń­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 4 mar­ca 2024 roku.

Więcej

Poniewczasie

utwory / zapowiedzi książek Dorota Stroińska Lisa Kränzler

Frag­men­ty książ­ki Ponie­wcza­sie Lisa Krän­zler w tłu­ma­cze­niu Doro­ty Stro­iń­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 4 mar­ca 2024 roku.

Więcej

Pisarstwo maksymalnej bliskości

wywiady / o książce Lisa Kränzler

Roz­mo­wa Doro­ty Stro­iń­skiej z Lisą Krän­zler, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Ponie­wcza­sie Lisy Krän­zler w tłu­ma­cze­niu Doro­ty Stro­iń­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 4 mar­ca 2024 roku.

Więcej

Ulotne, kruche, krwiste

recenzje / ESEJE Klaudia Cierluk

Recen­zja Klau­dii Cier­luk, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Ponie­wcza­sie Lisy Krän­zler w tłu­ma­cze­niu Doro­ty Stro­iń­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 4 mar­ca 2024 roku.

Więcej

Poniewczasie

utwory / zapowiedzi książek Dorota Stroińska Lisa Kränzler

Frag­men­ty książ­ki Ponie­wcza­sie Lisa Krän­zler w tłu­ma­cze­niu Doro­ty Stro­iń­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 4 mar­ca 2024 roku.

Więcej