Magdalena Pytlak: Żyjesz i piszesz w dwóch językach – bułgarskim i angielskim. Co ci poetycko daje, a może co odbiera taki stan rzeczy? Ty sam odczuwasz go jako rozdwojenie czy może podwojenie?
Dymityr Kenarow: Mam wrażenie, że stereotypowo uznaje się, że poezję można pisać tylko w języku ojczystym, że jakoś rytm, brzmienie języka wysysamy z mlekiem matki. Ja tak nie myślę. Od trzynastego roku życia uczyłem się w języku angielskim, najpierw w amerykańskim liceum w Sofii, potem wyjechałem do USA na studia. Bułgarska edukacja wykorzystuje literaturę właściwie do nauki o historii i opowieści o kształtowaniu ducha narodowego, więc tak naprawdę poezję (także polską) poznawałem w anglojęzycznym brzmieniu. Dlatego według mnie tzw. wyczucie języka i możliwość pisania w danym języku może przyjść poprzez środowisko, w którym się przebywa. Piszę w obu językach, nawet kilka wierszy ze Zwierząt apokryficznych zostało napisanych pierwotnie po angielsku; niebawem wychodzi tom mojej poezji (napisanej po angielsku) w Ameryce, a teraz szykuję zbiór, w którym każdy wiersz napisany jest i po bułgarsku, i po angielsku. Nie są to jednak tłumaczenia, a raczej wariacje na temat. Pozwalam każdemu z języków, by mnie poprowadził. Wydaje mi się to ciekawym eksperymentem, ponieważ ja sam mam jakby dwie osobowości, często zastanawiam się, w którym z języku coś napisać. A kocham oba, żaden nie wydaje mi się lepszy, ładniejszy. Pomyślałem więc, dlaczego nie napisać czegoś, nie musząc wybierać?
A jeśli chodzi o inspiracje, wspomniałeś o ważnej roli amerykańskiej poezji. Jak opisałbyś swój poetycki dom?
To dom otwarty. Cały czas zmieniają się w nim ludzie. Oczywiście ci, którzy wychodzą zostawiają po sobie ślady. Bezspornie jednak pierwsze ważne lektury poetyckie zapisują się w nas najmocniej. Dlatego wśród swoich poetyckich ojców i matek wymieniłbym Elisabeth Bishop, W.H. Audena, wspomniałbym też Zbigniewa Herberta i Charlesa Simicia. Czyli zdecydowanie poezja narracyjna, filozoficzna, ale niepozbawiona humoru. Straszne nie lubię patetyzmu.
Polski przekład Zwierząt apokryficznych ukazuje się w chwili, gdy ekopoetyka jest tu jednym z głośniejszych haseł. Jednak kiedy pisałeś i wydawałeś swój tom w 2010 roku, rzeczywistość Europy Środkowowschodniej była mocno antropocentryczna. Czy twój zwrot w kierunku przyrody to również wpływ amerykańskiej poezji czy może kontynuacja swoistego czułego oka wobec zwierząt, które w bułgarskiej prozie pojawia się właściwie od początku XX wieku?
W Bułgarii nawet dziś ekopoetyka nie funkcjonuje w przestrzeni publicznej, choć masz rację, że w literaturze, poprzez rolniczy charakter kraju zwierzęta, szczególnie gospodarskie, były bliskie człowiekowi. Tyle że w literaturze, jak cała przyroda zresztą, funkcjonują jako część ludzkiego świata, to on zostaje w centrum. Osobne, a dla mnie bardzo ważne miejsce, zajmuje proza Jordana Radiczkowa, bo to u niego jest próba przełamania tej perspektywy.
Ale jeśli mowa o wpływach, to zdecydowanie doszukiwałbym się ich w anglojęzycznej poezji. Od razu przychodzi mi do głowy Christopher Smart, który w XVIII wieku pisał o swoim kocie Jeoffrey’u. To pisanie o przyrodzie z powodu jej samej. Oczywiście nie mam złudzeń, że człowiek jest w stanie przeskoczyć własną świadomość; próba wejścia w świadomość drugiej istoty zawsze jest kreatywnym eksperymentem. Nie mam też złudzeń, że moja poezja nie pozostaje w dużym stopniu antropocentryczna. Patrząc z perspektywy czasowej, widzę w swoich starych wierszach naiwność, a nawet bajkowość. W swojej nowej poezji nie staram się już obierać perspektywy przyrody, pozwalam jej po prostu być.
Zatrzymajmy się na chwilę przy zwierzętach. Tom Zwierzęta apokryficzne ma bardzo konkretną konstrukcję, przywodzącą na myśl historię naturalną – zgodnie z porządkiem ewolucyjnym zaczynasz od stworzeń wodnych, dalej gady, ptaki, ssaki. A jednak już wybór konkretnych gatunków nijak nie jest oczywisty.
Wiele się na to złożyło. Dużą część dzieciństwa spędziłem na wsi, pośród zwierząt. Sam tytuł i układ odsyła też do średniowiecznych bestiariuszy. Ale nie miałem celu, by zapełnić wszystkie rodziny zwierząt. Najpierw pojawiał się pomysł, potem wiersz, a dopiero potem jego miejsce w tomie. Na pewno dużo zadziało się na zasadzie skojarzeń, ale sporo w nim też dziecięcego, naiwnego spojrzenia i wspomnień, jak choćby zwierzęta z sofijskiego zoo. Sąsiedztwo pewnych zwierząt w tomie wynika właśnie z ich tamtejszej przestrzennej bliskości.
Skoro jesteśmy przy skojarzeniach i wpływie rzeczywistości na twórczość, chciałam cię spytać o polityczny aspekt twojej poezji. „Pociąg ze zwierzętami” to niezwykły zapis transformacji ustrojowej przejmujący i rozwijający narrację komunistycznego elementarza. Ale i w innych wierszach da się wyczuć podskórne pulsowanie swego rodzaju zaangażowania.
Otwarcie polityczny jest tylko jeden wiersz „Homo sapiens (premier)”, ale polityczności w szerokim znaczeniu nie da się uniknąć. W Zwierzętach piszę choćby z perspektywy feministycznej. Oczywiście zajmuje mnie fakt estetyzacji przemocy wobec zwierząt. Nie lubię kategoryzacji, ale polityka jest dla mnie ważna. Dziś najważniejsza jest polityka klimatyczna czy raczej polityki klimatyczne… Ważne jest to, w jaki sposób odnosimy się do natury, kto jest podmiotem, kto ustala zasady. Dlatego gdy myślę i mówię o prawach zwierząt, myślę i mówię o podmiotowości, a to z kolei odbija się na myśleniu i mówieniu o ludziach – kim są ludzie pozbawieni głosu, ludzie, których to my staramy się zdefiniować i za nich decydować i wreszcie: kim jesteśmy my sami, czy naprawdę to nasz głos? Jaki wpływ ma na nas ekonomia wolnorynkowa i tak dalej. Niestety, obecnie polityka jakby zatoczyła koło i wróciliśmy do narracji narodowych, podczas gdy świat wokół ginie.
Wróćmy jeszcze do „Pociągu ze zwierzętami”. Punktem wyjścia w tym wierszu z wagonami jest początek twojej przygody z literaturą, a właściwie literami…
I ze światem w ogóle. Jako uczeń byłem częścią komunistycznego eksperymentu edukacyjnego, byłem w klasie sugestologicznej. Uczyliśmy się przy muzyce i inne takie. Na marginesie, pierwsze zdanie, jakie napisałem, a właściwie przepisałem, odtworzyłem, nie znając jeszcze liter brzmiało: „Kot śpi”.
Pewnego dnia znalazłem swój stary elementarz. Jest tam rozdział zatytułowany dokładnie „Pociąg ze zwierzętami”. Czytając go, na chwilę przeniosłem się do czasów późnego, czy też dojrzałego socjalizmu, jak się to u nas nazywało i gwałtownej zmiany lat dziewięćdziesiątych. Zrozumiałem, że okres transformacji zapisał się w mojej głowie właśnie jako taki zbiór prostych komunikatów – cytatów z reklam, przemówień, piosenek. Stworzyłem więc taki osobisty kolaż z dziecięcych wspomnień.
Jako metaforę transformacji można też czytać wiersz o niedźwiedziu tańczącym w tak muzyki przygrywanej przez swojego „opiekuna”, który zostaje uwolniony, ale wcale nie czuje się szczęśliwy.
Jest to kusząca metafora. Wiem, że została wykorzystana przez polskiego reportażystę…
Tak, Witolda Szabłowskiego. Jego Tańczące niedźwiedzie ukazały się w 2014 roku.
Tyle że dla mnie to dość dosłowne potraktowanie sytuacji krajów byłego bloku wschodniego. Co więcej, wydaje mi się, że to perspektywa zewnętrzna, krajów zachodnich: jako mieszkańcy krajów postkomunistycznych nie umiemy się dostosować i przy każdej sposobności stajemy na dwóch łapach i podrygujemy, chociaż to już nie nasz grajek i nie nasza melodia. Dla mnie ten wiersz jest bardziej o ludziach pozbawionych pewnej wspólnoty, poczucia sensu, przynależności. A to jest kondycja współczesnego świata w ogóle.
Bardzo jestem ciekawa lektury twoich wierszy w Polsce.
Ja też!