Parkuję na osiedlu mamy i, tak jak mówił Marian, już czuję parujący asfalt, ciepły i miękki jak toffi. Jest między mną i mamą silna więź, z pewnością się kochamy, ale też mocno na siebie oddziałujemy. Jak wpływowe społeczeństwa zachodu na politykę Kremla i odwrotnie. Chodzimy wokół siebie na paluszkach, ale jest to świadomy wybór, w zastępstwie za wcześniejsze tupanie nóżką, które naprawdę do niczego nie prowadziło. Mama mieszka na nowoczesnym osiedlu obok Cmentarza Bródnowskiego. Jak się człowiek postara, to w porze, w której nie ma liści na drzewach, dojrzy z balkonu nagrobek taty. Ojciec kazał się tu pochować, co było kuriozalne, bo nasza parafia mieściła się w podwarszawskim badylarskim zagłębiu. Ale ojciec się uparł z aspiracyjnych względów. Matka po jego śmierci sprzedała dom i szklarnie, podzieliła majątek na trzy części i kupiła to mieszkanie w stanie deweloperskim. Wykańczała go równolegle ze stawianiem nagrobka ojcu. Urządzali się obydwoje i mamie to w jakimś sensie pomagało pogodzić się ze stratą. Ojciec całe życie wspinał się po szczeblach swojego statusu: zawodowego, społecznego i finansowego. Z tego względu dość naturalnym było, że po śmierci też nie zaprzestanie tej wspinaczki. Kazał siebie pochować na Powązkach, co przez ostatnie tygodnie jego życia musieliśmy mu z bratem wybijać z głowy. Miało to swoje plusy, bo od tej pory jedyne, co nas zajmowało to kombinowanie, jak go przekonać, a nie to, jak się z nim godnie pożegnać.
Stare Powązki wybrałem na moje miejsce spoczynku – mówił nam tonem, jakim wygłasza się kazania na górze. Tylko nie Wojskowe, bo tam sami komuniści leżą, dodawał. Ja nie mówię jakaś tam Aleja Zasłużonych. Wiem, że skoro całe życie mieszkałem obok Kostrzewów, to się teraz nie pcham na sąsiada Piłsudskiego. Ale w jakiś innych kwaterach, są przecież takie, w których chowają ludzi, a ich pogrzebów nie pokazują w dzienniku.
Z bratem mu uświadamialiśmy, że z takim miejscem na Powązkach to nie jest prosta sprawa. To i koszty znaczne, i inne organizacyjne trudności, można by nawet powiedzieć, że nie do przeskoczenia. Nikt ci tam miejsca tak zaraz nie przydzieli, jak przez całe życie w Parafii Jabłonna sałatę uprawiałeś – tłumaczymy, nie prostując sprawy pochówku Piłsudskiego, z obawy, że zaraz ojciec Stare Powązki zamieni na Wawel.
On potem resztką sił wspinał się na łokciu do pozycji półleżącej i na wydechu dodawał, że sałatę uprawiał po tym, jak wcześniej w Hydrobudowie z kluczem hydraulicznym za majstrami latał. On do tego majątku latami dochodził. Sprytem i układami, na które to nie każdego tak zaraz stać, jak kto nieukładny i ciamajdowaty. On z prostego chłopaka ze wsi, którego matka nawet podpisać się nie potrafiła, a jej chałupę jako ostatnią we wsi zelektryfikowali, do takiego majątku doszedł. Osiągnął tyle, co niejeden uczony, który z inteligenckiego i wpływowego domu doszedł na uniwersytet.
Trudno było się z tym nie zgodzić. Nie wychowałam się we wsi, w której urodził się tata, nie pamiętam też dziadków. Raz pojechałam z ojcem, bo sentyment go tam przyciągnął, i nie mogłam uwierzyć, że takie miejsca istnieją na świecie. Wieś ojca była jak z sielskich obrazów, ale i z programów interwencyjnych jednocześnie, w których wyszczekana dziennikarka jedzie z kamerą, a miejscowi opowiadają o rzeczach, o których nie usłyszymy w żadnej prognozie pogody, których nie wytropi nawet stacja badawcza Mariana. Zjawiska paranormalne w zbożu. Drzewa-ołtarze, z których tryska życiodajna woda. Wąsate kobiety zapładniane wzrokiem przez miejscowego proboszcza. Krowy bez wymion i byki bez jaj.
Widzę oczami wyobraźni tablicę pamiątkową przybitą do jedynych dwóch ocalałych sztachet płotu, który otaczał nieistniejące już gospodarstwo. Tanim złotolem odmalowany napis: „Tu urodził się i mieszkał przedsiębiorca z Jabłonny. Wynalazca sałaty i odkrywca dalekich pól szklarni. Podróżnik i zdobywca niedostępnej cieśniny finansów, nieoznaczonej wcześniej na żadnej mapie kartograficznej Polski Ludowej”.
Mój brat po pogrzebie ojca zajął się prowadzeniem zakładu pogrzebowego. Jakiś czas temu wpadłam na pomysł organizacji pochówków zaprojektowanych indywidualnie. Umówiłam się z Krzyśkiem na jakiś procent od zysku, nie czekałam długo na pierwsze zlecenie. Brat dzwoni z propozycją zaaranżowania pogrzebu mojego równolatka, który zakończył życie w dość ponurych okolicznościach, co złamało serce jego matce. I to właśnie ona prosi o coś więcej niż tylko sztampowa ceremonia. Podejrzewam, że prosi o możliwość odbycia rozmowy o swoim synu, chce przywołać wspomnienia, odpowiedzieć sobie na jakieś pytania, poszukać odpowiedzi w oczach rozmówcy.
Dom Miłosza
Pustak kryty papą, sześcian zlepionych ścian, bez dna i dachu. Te dawno zżarły kwaśne deszcze, niezapowiedziane przecież w żadnej prognozie pogody. Dom-skowyt wszystkich reformacji i transformacji, poddany próbie czasu i bez zaświadczenia odbycia jakiegokolwiek kursu. Tu słowo „pustak” nabiera doskonałego znaczenia. Szare kruszywo sypie się pod naporem palca wskazującego, albo jakiegokolwiek palca, przed wsadzeniem go sobie w cokolwiek tylko chcesz. Przecież wiadomo, że palce lądują nie tylko w crème fraiche, nie tylko w wodzie przygotowanej na kąpiel, nie tylko w doniczce z hortensją, która wymaga wilgoci. Palce Miłosza lądowały co wieczór w ciemnych jamach kobiecych otchłani. Wabił je swoim wyglądem, a potem zaciągał do pustakowych katakumb. Zaczynał od wiatrołapu, malowanego na cynober jasny, w którym ustawił mosiężny stojak na mokre parasole, przy czym żaden parasol, poza tym z mosiądzu, nie wysuszył się tam nigdy. Z wiatrołapu wchodziło się do przedpokoju. Tam już wzrok kierował się i na lewo, i na prawo. Panie i panowie – po lewej wejście na salon, po prawej – kieszeń przypadku, pustakowe barachło, w którym, z braku laku, pozostały jakieś ślady po dawnych bytowaniach. Ktoś zostawił tam nierozdane ulotki, ktoś inny – plastikowe tipsy niezbyte drogą sprzedaży bezpośredniej. Salon poprzedzał niby-salon. Słowo „niby-” świetnie opisywało zastaną rzeczywistość. Niby-schody prowadziły do niby-pralni, niby-kominek przypominał o niby-potrzebach. Niby-pranie wisiało na niby-sznurze. Ten czekał tylko na to, żeby zmienić się w węzeł żeglarski cumowy i przyspieszyć koniec czyjegoś niby-życia. W niby-salonie zawsze była muzyka, która niczym zaklinacz węży prowadziła zygzakiem do kuchni i jadalni. W kuchni Miłosz miał stół na 24 osoby. Rozkładany, pamiętający czasy, kiedy choinkę ubierało się i rozbierało o określonej porze. Pamiętający czasy, w których rosół nalewano do 24 miseczek, odkładanych na bambusowe podkładki, na które to podczas samotnych, pustakowych wieczorów Miłosz obcina swoje paznokcie u rąk. Stół na 24 osoby był gwoździem programu, w którym właściciel prezentował potencjalnym kupującym zalety tego pustakowego królestwa. „Proszę spojrzeć, jak łatwo chodzi ten mechanizm w stole. Wystarczy kilka posunięć i mamy przestrzeń na imprezę okolicznościową dla 24 osób”.
Słowa „impreza okolicznościowa” były jak przedniojęzykowe „ę”. Ledwo wyszło z gardła, zatrzymywało się na wardze i lądowało w kąciku na trwałe zabarwionym przez czerwone wino. Bo Miłosz topił pustakowy smutek w winie i kobietach.
Był to bardzo piękny mężczyzna. Mógłby występować w reklamach dymiących amerykańskich papierosów albo motocykli zapinanych na ostatnie niklowane guziki. Ostry zarost rysował delikatny owal twarzy, niedbała grzywka szurała po aktorsko zmarszczonym czole. Wzrokiem świdrował te wszystkie sny, w których budzisz się tak bardzo zakochana, że nie wiesz, czy zasnąć z powrotem, czy studzić swoje podniecenie lodowatym spojrzeniem w okno.
Każdą wybrankę zaciągał najpierw do niby-salonu, tam częstował ją najprawdziwszymi drinkami, zrobionymi z najdroższych alkoholi o kolorach tak różnych, jak pozwala na to mieszanie kanałów RGB. Kobiety po tych drinkach nabierały większej ochoty na miłość. Przenosił je do swojej sypialni, która powinna budzić lekki uśmiech, jednak alkohol i szczególne nastawienie na pieszczoty przenosiły wzrok z sypialni na piękną twarz Miłosza. Tym, co normalnie budziłoby zdziwienie, była sztuczna, lekka moskitiera nad łóżkiem. Rodzaj ochrony przed natrętnymi insektami, brzęczącymi gwałcicielami snu. To chyba strach przed ukąszeniem pięknej twarzy nakazał mu założenie tej elastycznej koronki, odcinającej go od pustakowych labiryntów. Strach i wstręt, przy jednoczesnej potrzebie egzotyki i luksusu. Miłość pod baldachimem również nabierała nowych walorów. Odcięci, lewitowali w poliestrowej mgle szmerów, szelestów i szeptów. Kłębiące się ciała przykrywała poświata Orientu. Miłosz nawet nauczył się kilku miłosnych trików na głębszą penetrację. Mimo wszystko w miłości musiał rozczarowywać kobiety. Teatralizacja póz i gestów nie ułatwiała osiągania satysfakcji. Twarz kochanka zawsze marszczyła się w tych samych momentach, tak jakby wiedziała, że korzystnie wygląda przy jednocześnie rozchylonych lekko wargach. Z jakiegoś powodu kobiety nie próbowały tego naprawiać. Chyba wiedziały, że ten związek trwa tylko kilka nocy, aż do wyczerpania tematów do rozmów i wypicia zapasów kolorowych alkoholi.
Miłosz odprawiał te rytuały kilka wieczorów w tygodniu. W ciągu dnia odcinał się różnymi moskitierami od brzydoty grzybów, czarnych rozkwitów wilgoci i rozkładających się tapet naklejonych bezpośrednio na pustak. Nie wiadomo, co bardziej go martwiło. Czy samotność, czy znikanie domu, jego niszczenie i zapadanie się pod ziemię, z dnia na dzień o kolejne centymetry. Rano wychodząc do pracy, widział fragment pustakowej mapy, którą wieczorem zakrywały kolejne tsunami mułu i piasku. Ten sam wiatr w górnych partiach domu powodował erozję podobną do tej, co niszczy skały i zamienia je w pustynie. Dach, niezależnie od pory dnia i roku, spowity był moskitierą drapiącego, cementowego pyłu. Dom znikał, a Miłosz nie potrafił temu zapobiec. Nie miał pieniędzy na jego naprawę, od kilku lat próbował go sprzedać, ale każdy potencjalny kupujący widział w nim źródło coraz to większych wydatków. Agenci nieruchomości żegnali Miłosza rytualnym „Będziemy w kontakcie”, co nic nie zmieniało w temacie sprzedaży. Nawet kiedy pojawił się potencjalny śmiałek, który chciał go kupić, z braku współpracy z właścicielem – nie dochodziło do transakcji. Miłosz, proszony o dokumenty domu, zapadał się pod ziemię wraz z kolejnym centymetrem pustakowych ścian. Znikał na kilka dni pod pretekstem wyjazdu do matki i poszukiwania wszystkich wydanych zgód na wybudowanie pustakowego zamku. Tak naprawdę siedział w niby-kuchni, nocą zapalał światło w tych partiach domu, w których okna nie wychodzą na ulicę i próbował znajdować dokumenty, kierując wzrok w puste komórki cementowych bloków. Nigdy ich nie znajdował, więc nigdy nie dochodziło do transakcji.
W zasadzie nie wiadomo, kiedy Miłosz K. podjął decyzję, że nie zapali światła w jadalni wychodzącej na ulicę i będzie przeszukiwał wzrokiem puste, cementowe otwory domu w poszukiwaniu ważnych dokumentów. Siedział tak długimi dniami i skanował wzrokiem ściany. Odczytywał sobie tylko znane informacje, pustak po pustaku, zapisując je w twardym dysku nadpalonej świadomości. Procesowi archiwizacji cementowych ścian towarzyszyła ich powolna degradacja. W górnych partiach osypywał się pustynny, cementowy pył, dolne fragmenty coraz głębiej wbijały się pazurami w mulistą ziemię. Dom znikał, rozpylając wokół siebie szare wydmy. Sześcienne jednostki minionej inwestycji budowlanej zamieniały się w pył, tak jak w pył zamieniał się każdy dzień Miłosza K., niemobilnego inwentaryzatora przestrzeni domowych. Gdyby miał jeszcze resztki samoorganizacji, mógłby tę funkcję napisać na swojej nowej wizytówce. Nowej wizytówce nowego życia, przepustce do remontu generalnego wszystkiego, co wydarzyło się do tego dnia.
A był to dzień 19 maja, okres komunii w okolicznych parafiach. W ten właśnie dzień dom zniknął całkowicie, zmieniając miejscowy krajobraz. Nagle między parafiami, między łanami osiedli bliźniaków malowanych na żółto. Między siecią Biedronek i miejscowych delikatesów powstała szara pustynia. Ruchome piaski pustych dni Miłosza. Plaża bez dostępu do morza, miejscowa atrakcja turystyczna z infrastrukturą kilku pustaków, ocalałych w procesach erozji.
…
Pogrzeb Miłosza jest wytworny, ale też prosty. Mój bohater cenił luksus, ale też miał gust. Znał zasadę less is more, więc dbam o to, żeby było less z efektem more. Urna i postumenty są proste, ale z najszlachetniejszego marmuru. Dodatki są w kolorze miedzi i ciemnej zieleni. Salę pożegnań praktycznie aranżuję na nowo, wieszam wszędzie zielone zasłony, marszczę je w regularne fałdy. Pięknie komponują się z różowymi kwiatami: różami i eustomą. Miedziane lampiony, tablica w tym kolorze i inne drobiazgi robią za przysłowiową wisienkę na torcie. Wisienkę pijaną, na torcie piętrowym i nieokazjonalnym. Nie ma przecież okazji w tym, że się umiera.
Na pogrzeb przyszło bardzo wiele osób. Wszyscy niezwykłej urody. Jakbym znalazła się w kolorowym piśmie, jakby mnie wyreżyserował ktoś, kto robi filmy, w których pamięta się tylko tytuł, a nazwisk twórców już nie. Seks w wielkim mieści ze smutną sceną pogrzebu, w której bohater umiera już tylko dlatego, że aktor nie ma siły dalej ciągnąć swojej roli. Kładzie się do trumny, w której znika jak w sztuczce iluzjonisty. Sayounara, fajnie było, spłaciłem 10 lat kredytu mieszkaniowego, ale to już byłoby na tyle. W scenie, którą widzę, Miłosz nie ma możliwości zmiany planu. Kamera poszła, ale cięcie jest ostateczne.
Ładni ludzie nie przynoszą kwiatów, bo matka Miłosza prosiła o wpłatę na konto fundacji, która pomaga ludziom wyjść z depresji. Ładni ludzie mają ciemne okulary, pod którymi skrywają łzy, jakby szkodziły ich urodzie, jakby nie pasowały do butów i torebki. Ładni ludzie mają nieskazitelne ubrania, bez żadnego pyłku na otchłani ich czarnych płaszczy. Jakby udawali, że pyłkami w kosmosie nie są. Jakby udawali, że oprócz golarki do ubrań, mają jeszcze lek na nieśmiertelność.