Pokrzywizny
Szukam kolorów na Ziemi wyławiając
osę ze zmielonej mirabelki. Widzę
jak twoje stopy kurzą ja
błonki najdrobniejszych śpiewów.
Łyczek więcej to ewolucja!
A mam też część co się troszczy.
W ogóle to gadałem dzisiaj
z bordo, wy myśl asz.
Z tych stóp drugi język
zapłonie grzybnią.
Jabłka są dziś wyjątkowo.
Dzień jest dziś
wyją.
Wilki ludzkich miszmaszy.
Msze w kościele, takie czasy.
Opróżniam nocleg dłońmi ssaka.
Muskam pola.
Mieszkam w walącym
nocniku. Rozkładam.
Myślę na pyszne kiście.
Dawno nie jeździłem na rowerze,
chociaż kocham wiatr.
Nadciąga muzyka pięknych ludów.
Jestem neuroprzekaźnikiem musów.
W jelicie czai się przyjaciel snów.
Obgryzam nów znów.
Ubierasz się w piżamę, której nie ma.
Ładujesz błoto na moją mordę.
Odlatujesz, zagrożonym gatunkiem papużki
na świąteczny deser wiolonczeli.
Te obrazy malujesz podczas suszy,
gdzie tur dyszy, tłoczy, dusz, tusz, tuczy, mózg, mus
zagubionej bransolety. Wziąłem ją
jak wygłodniały zwierz pamięci.
Teraz w lesie jest wilgotno.
Mam spuściznę biedy.
Duchowego pustostanu.
Krew mi jęczy.
Komar dręczy,
a to tylko trochę przyjemności.
Trąbka jazzczłowieka mówi wciąż to samo:
samo się nie zrobi synu. Potrzebujesz
mięsa i kości,
perki, której udręka to rytm serca
zawiniętego w sreberko, w pajęczynkę puszczy.
Recykling duszy to jedno, krzesło pośród śliw
ślij prędko, jak jesień liść, licz na tętno drzwi.
Siedź albo bieg.
Dziś wieszam pokrzywy.
Zimny ślad,
jadę na barszcz, lecę na krach, kruszę spazm.
Wydaje mi się że, bliżej mi do ciebie.
Jestem ogniem, kiedy trzeba żarem duszę
wspak i chybię myślą jak tamburyn,
albo roślin punk.
Śmieciu kocham cię jak rat, biegnę dalej, traw
mam w płucach ślad. Traf chciał, że to perz,
przez ten śpiew czyham jak zwierz, na kolejny
wers, na zielony set. Robaku widzę cię.
Spodnie w mech i trochę deszcz.
Jak len mnie przędź, ściśnij krzew, otwórz oczy.
Czasem jestem, dłużej w nocy.
Żytem go,
organicznym of course.
Kierunek, ba – lot. Słuchasz te czuby chmur. Jak mu tam, iglak?
Elo chór, zanuć bór:
uuuuuuuuuuuuuuu.
Pierwsza płyta lasu, pykła nów na rechot snu sieci wód.
Uuu, zdrowienie cool. Wiesz pajęczyna, to moja dziewczyna.
A jeszcze mam w odwyku nawyk zapominania ziemio,
w ogóle nie zwracania rzygu, tylko przełykania syfu.
Wiesz, w moim ciele mam niebezpieczne przestrzenie
i kiedy ich nie unikam i nie zwijam żurawia, jego skrzydeł, powietrza
badania, to mi się robi przepyszna rolada!
Skoki do jezior czułych skalistej mazi przepływów.
Ochocze dłonie. Otaczam się błogo, stan.
Tylko na powrót.
Zabieram poryw.
Pruszę śnieg, w pokoju znajduję niepokój i żwawo hyc, ruszam na dwa kroki.
Przód, tył, przód, tył, przód, tył.
Świat usłyszy rytm pagórków (nie trzeba słów). Suń suw spoiw śliw,
wymyśl kurs, bez użyć głów. Ciałem się pozbaw, pobaw małe ćmy światłem.
Ugoszcz je uni wersem. Pleśń pieśni, między oczy odczyń. Krzywd rozkoszy
otwórz żebra. Opłacz por, nosy wij pięknym, zielonym strachem.
Kochany ssaku owocnie.