Siedem. Graz
Drugi pobyt w mieście, kolejny z serii zaproszeń europejskich. Jestem przeziębiona do nieprzytomności. Z lotniska odebrał mnie przeziębiony do nieprzytomności poeta. Połknęłam kolejne aspiryny i zległam w ubraniu. Obudził mnie telefon – ktoś już po mnie przyszedł. Wieczór minął jak trip – zamazany, z kładącymi się na białych ścianach ostrymi kolorami. Zrobiło się zimno, choć nigdzie nie widać resztek śniegu. Przespałam śniadanie. Piję trzecią herbatę, patrząc przez okno na uroczą ulicę. Zaraz się na nią skuszę.
Trzynaście. Tarnowo koło Łobza
„Niemieckie Tarnow” – powtarza mój przyjaciel archiwista. Sielski widok na dachy i odnowiony młyn. Trasa boczną drogą, odległość wydłuża się z każdą chwilą, jakbym zmierzała do Tarnowa małopolskiego albo do Tarnow w 1933 roku. Setki kilometrów, dziesiątki lat stąd. Sam Łobez wciąż enigmatyczny, choć znam wiele osób pochodzących z tego miasteczka. Od dzieciństwa: poznawane na koloniach dzieci leśników stąd, syn pielęgniarki stąd, wielbiciele literatury stąd. A sama przez Łobez tylko przejazdem. Słucham uważnie nawigacji, trafiam w podmokłe nigdzie. Zawróć, jeśli to możliwe, zawróć, jeśli, zawróć, zawróć. Dałam radę wycofać moje nisko zawieszone auto, płacząc tylko w środku, chociaż nikt mnie nie widział. Zawróciłam, minęłam człowieka stojącego w polu. Czy to czas robót polowych? Kwiecień. Nie wiem. Nie znam rolniczego kalendarza. Ośrodek hotelowo-szkoleniowy, w którym jestem, przylega do stadniny. No tak, Łobez znam też z opowieści o koniach. A nazwa Tarnowo, Tarnow… Etymologicznie oznacza cierń, pasuje do Ziem Odzyskanych. Zamiast renesansowego ryneczku – ceglane zabudowania. Nieprzycinane krzewy wokół domu moich dziadków we wsi Raduń, która nie niosła za wiele radości, dlatego tak dobrze szedł tam wyszynk w pijalni, klubie i sklepie. Gdybym należała do komisji nazewniczej, unikałabym optymistycznych konotacji. Darń, tarń, kolec, rań, liczne formy odczasownikowe oznaczające znój, orkę, przerzucanie obornika, pracę koni, ryk krów oddzielanych od cieląt, przejazdy bydlęcych wagonów, przymiotniki zawierające wilgoć, wiatr i niski pułap chmur. Wiem, skąd nazwa się wzięła, nie muszę czytać ksiąg spisanych przez hobbystów krajobrazowych ani pytać onomastek, z którymi spędzam tu czas. Nowogródek pod Gorzowem, wieś Warszawa w województwie pomorskim. Tarnowo nigdzie, luksusowe. Ze środków Unii Europejskiej – czytam niebieskie tabliczki, znamiona tej dekady. Każdy pokój urządzony inaczej, z wiejska, ze stylowym naddatkiem. Skrzypiące podłogi, szafy, łóżka. Malutka dziupelka dwuosobowa, łóżko za wąskie dla dwojga. Ciekawią mnie te normy sypialniane – co za nimi stoi, jaka koncepcja pary? Z kim kto zdołałby się poukładać na tym trzeszczącym koszmarku, między wyhaftowanymi poduszkami? Odciskają się na policzku w niewzór. Wyglądam przez okno, zielone połacie trawy oszukują, bo jest zimno. W wysokiej sali, gdzie się spotykamy, chłód idzie od podłóg i przeszklonych ścian. Postanawiam, że kiedyś tu sobie przyjadę na spokojny weekend. Z kimś, kto będzie leżał na mnie przez całą noc, oddychając delikatnie. Tylko czy trafię? A gdybym dała do przodu te dwieście metrów i jednak utopiła auto? Może ten człowiek z pola usłyszałby plusk? Może nie, samochód zapadałby się bezgłośnie. Zginęłabym albo wyłoniła się w Małopolsce, zaczęła tam jakąś inną historię, na przykład fryzjerki. W Tarnowie. Mszanie Górnej, Zapiecku. W fantazjach często jestem fryzjerką. Warto by zbadać źródła tego marzenia. Albo chlup i już. Byłaby to ostatnia podróż nieżycia.
Piętnaście. Vancouver
Jestem rozdarta. Nie wiem, gdzie chciałabym zamieszkać. Oglądam kontynent od najlepszej strony. Mam wrażenie, że samo Vancouver – każda dzielnica, kampus uniwersytecki, każde miasto, miejsce, świątynia, plaża, to, co zbudowali, co zabrano rdzennym, i to, co się pojawiło na ich cmentarzach oraz w świętych miejscach – powstawało wedle jednej zasady: dla widoku.
Z mieszkania Bożeny obserwujemy samoloty podchodzące do lądowania. Z apartamentu znajomych patrzę na city. Od przyjaciół – na ocean. Na szczęście nie muszę wybierać, zaledwie liżę z wierzchu to piękno i zaraz wrócę do domu z książkami o first nation oraz setkami zdjęć. Gdyby te akademickie opracowania przekładały się na politykę, nie dowiadywałabym się tutaj o biedzie, przemocy i beznadziei mającej pochodzenie. Krajobraz odwraca uwagę. Parę dni temu byłam w Seattle na wieczorze autorskim. Przekroczenie granicy jak między PRL a NRD, ten sam dreszcz, długa kolejka z paszportami. Pogranicznik mówiący do mnie „pierogi” i że lubi ukraińską kulturę. Nie prostuję, choć brzmi jak dowcip, musiał słyszeć o JPII i Wałęsie, nie powinien mylić. Zaraz za granicą kontynuacja sześciopasmowej autostrady. Kasyna jak po kanadyjskiej stronie, między polami, pojawiają się też przygraniczne ogromne dyskonty, tutejsza wersja placów handlowych pod Kołbaskowem, brakuje napisów „Zigaretten”, bilbordy z nazwami marek odzieżowych wydają się większe niż w Europie. Jechaliśmy tak szybko, że nagle zaczęło się miasto – beton, szkło, światło, zieleń, woda. Nie przytrzymam tego zbyt długo pod powiekami, za krótka wizyta. Dom Polski z akcentami narodowymi, ludzie bystrzy i mili. Wracamy późną nocą, pogranicznikowi nie chce się przyłożyć pieczątki do mojej wizy, a muszę mieć dowód, że opuściłam USA. Jestem tym wystraszona, PRL‑u z siebie nie wygonię.
Dwadzieścia jeden. Lublin
Który to raz? Widok zawsze na starówkę. Próbuję sobie przypomnieć, parę lat temu byłam na pewno w Lublinie w drodze z Kazimierza nad Wisłą. Jakaś podróż związana z dyrektorowaniem. Intensywnym i drenującym. W dużym stopniu przypadkowym, samo po mnie przyszło. Widok Kazimierza pamiętam mgliście, konferencja polonistyk odbywała się w położonym peryferyjnie budynku, więc wszystko wokół przypominało każdą inną wieś, żadnych znaków szczególnych. Parę lat wcześniej mieszkałam przy rynku, musiało być bardziej malowniczo. Leżał zbrylony śnieg, chodziło się ostrożnie. Każdy pobyt delegacyjny, krótki, bez stycznych z narracją wakacyjną. Herbaciarnia. Sklep z ręcznie robioną biżuterią. Coś cepeliowskiego. Teatr Stary – pluszowość i ozdobność, świetna akustyka. Dwie godziny na scenie. Wszystko tak zorganizowane, że wygasza lęk przed pustą salą. Najgorszy zatruwacz – wspomnienie pustawych salek, z pracownicami biblioteki ratującymi frekwencję. Albo konferencyjne ględzenie do niedobitków w panelu po 18.00. Godziny podróży w próżnię. Teatr ma wypracowaną publikę. Trochę chodzę zaułkami, powtarzając poprzednie chodzenie zaułkami. Wybieram punkt poboru posiłku. Nie jestem zaskoczona obrzydliwym smakiem „wytrawnych” naleśników. Stara cebula i niewiadomy tłuszcz. Mieszkam dobrze, w nowym małym hoteliku, a właśnie z Lublina pamiętam dziwaczne, niechlujne apartamenty, z meblami po dziadkach. Najgorszy rodzaj zakwaterowania – wchodzenie w graty i szmaty po kimś. Sterylna obojętność hoteli po stokroć lepsza. Uogólniając: żyjemy na gratach po innych, wmawiając sobie poetycko, że w miejscu roztoczy kryją duszę. W zaniedbanych B&B ze zbieraniną naczyń i wbitym w wykładziny kurzem myślę o poprzednich właścicielach – umarli? Zostali wykwaterowani? Zabrani do rodzin?
Czterdzieści dwa. Katowice
Znam ten widok i doceniam wygodę hotelu. Z dworca jadę kwadrans. Wybór herbat – w języku hotelowym: „selekcja herbat” – pod lustrem. Jestem blisko. Wczoraj o Odrze. Zlewnia wspomnień. Rejs literacki z 2004 roku. Czas jeszcze niepewnej abstynencji, zamykającej w pokojach. Ucieczki przed zachętami i zniechętami. Pamiętam kilka takich noclegów: w Schwedt, Greifswaldzie, Düsseldorfie, Zielonej Górze, Nijmegen. W domu mam plakat z mapką pokazującą trasę i przystanki. Widoki na miasta od strony Odry i Renu. Byłby piękny album. Dziś tu część uczestników tamtego projektu – słowo „projekt” zapuściło korzenie w XXI wieku, nie daje się wypielić. W moim panelu – to słowo ma podobny termin poczęcia – Henryk Waniek i Uwe Rada. Podczas tamtego rejsu w Nijmegen spałam w pokoju na ostatnim piętrze obok Olgi Tokarczuk. Szło się jak na wieżę, stromymi schodami prosto z knajpy. Wieczorem spacerowałam z najstarszym na literackim statku Henrykiem Bereską. Z innych powodów oboje potrzebowaliśmy spokojnego spaceru. Przypominają mi się pojedyncze sceny. W holenderskim miasteczku kupiłam sobie czerwoną marynarkę. Na pocieszenie? Kiedy indziej sprawiłam sobie w Warszawie czerwony golf. Jaskrawy stos na wejściu wabił klientki centrum handlowego. Gdyby to działało, wszyscy chodzilibyśmy w czerwonym. Od urodzenia do śmierci – bo kto chciałby mieć obniżony nastrój? Żelazko w pokoju, więc prasuję czarną marynarkę.
Zabrałam się tu elegancko, samochodem, prowadzonym na wyrzucie adrenaliny przez mężczyznę w średnim wieku. Zatrzymaliśmy się tylko na tankowanie – benzyną, colą i hot dogiem. Wracać będę wolniej, pociągiem przez Warszawę, bez hot dogów.
Sześćdziesiąt jeden. Warszawa
Jak mawiają, prestiżowa lokalizacja. Rzadko bywam w tak ekskluzywnych hotelach, ale tu mała awantura w języku niemieckim. Słyszę ją przez drzwi między pokojami. Drewniane, jak w mieszkaniu babci przed niszczącym ślady przedwojennego przepychu remontem. Solidna stolarka, tu pomalowana na elegancki i modny, a także praktyczny szary, nie izoluje od podniesionych głosów. Stoliczki i biurka – rozłożę na was notatki. Fotele i stołeczki – posiedzę na was, zakładając buty. Szklanki i kieliszki – nie brzęczcie, proszę. Nie zdążę skorzystać z alkoholowego poczęstunku. Wyjść i wejść tyle razy, żeby zatrzeć pierwsze wrażenie zrobione w recepcji – spóźniony pociąg zgniótł mnie i nasączył zapachem nieświeżych kanapek. Moje pierwsze wrażenie, bo przecież nikt inny nie pamięta chwiejnego kroku i nierównego pisma klientki. Poza tym bądźmy sprawiedliwe! Panorama oszałamiająca, ale windy dziwne, upstrzone ostrzeżeniami przed wsiadaniem, wysiadaniem, celem. Wszystko tu jest lekko podejrzane, jakby nagrywali film, a przypadkowe osoby robiły za statystów. Ja też gram w filmie, przywiozłam paradną sukienkę. Na wszelki wypadek, mogli przydzielić togę. Honoris causa Olgi Tokarczuk. Napisałam długą recenzję, podczas uroczystości moją rolą było siedzenie w pierwszym rzędzie. Nad ranem ataki Rosji na ukraińskie miasta. Przy śniadaniu rozmawiamy tylko o wojnie. Miasto poci się strachem, ma zmagazynowany w murach, chodnikach, podziemiach ten strach. Wszędzie włączone telewizory, obserwacja na bieżąco. Nie poszłam na spotkanie z ukraińską pisarką, odwiedziłam dzieci. Koniec końców eufemizm „bliscy” oznaczający rodzinę wyznacza hierarchie w momencie próby, a więc oni, nie literatura.
Siedemdziesiąt sześć. Kołobrzeg
Nie da się lepiej skadrować. Za parkingiem las i plaża, tylko przejść. Aż się chce puścić płytę coachingową, widok jak życie: przebij wzrokiem, a tam zaraz będzie pięknie, czekają na ciebie cudowności świata. Doświadczenie uczy odwrotności: może być gorzej. Ten przypadek to wyjątek, a patrzę z pokoju o znośnym standardzie, więc nie narzekam. Po prostu trudno inaczej skadrować.
Od świtu słychać ptaki, wiatr porusza gałęziami drzew. Wstaję, by wydać za dużo na śniadanie w knajpce o nazwie pachnącej Italią. Zamknięte, zatrzaśnięte. We mnie wczorajsze emocje, nie myślcie, że kac, raczej wciąż euforia. Śniadanie kupuję w sklepie, dużo taniej. Idę z kubkiem kawy na skwer, zza którego widać morze. Kusi, jednak zaraz ruszam dalej, żeby się włączyć w uniwersytecki ruch zebraniowy. Oznaczam, zaznaczam, te hasztagi to masakra, bolą od nich palce.