Jakub Skurtys: Karolu, podobno to ostatnia książka zbierająca laureatów i laureatki Połowu, przed nami więc nie lada zadanie. Rzecz zachęca do wspominków i pewnie będziemy trochę dziadować, ale może by tak zacząć innej strony – od przyszłości. Czy brak tego almanachu, do którego przez ostatnie 15 lat mimo wszystko się przyzwyczailiśmy (pierwszy książkowy Połów to był rok 2010, wcześniej wychodziły samodzielne arkusze, też istotne), będzie rzeczywiście odczuwalny w obecnych warunkach pola literackiego? Mam na myśli choćby, sprytnie i złośliwie nazwany tak przez blogera nameste, biurowy FAWIR, czyli trochę krytyczny, a trochę marketingowy system omówień (Fragment + Autoprezentacja + Wywiad + Impresja lub Recenzja). Prowokacyjne zapytam więc na początek i Ciebie, i siebie: może nie potrzebujemy już popołowowej książki, zwłaszcza kiedy prezentacja poezji skleiła się w niej z prezentacją prozy? A może nie potrzebujemy dziś nawet samego Połowu?
Karol Maliszewski: Być może wypaliła się formuła almanachu, jej czas się skończył. Nie budzi już żywszych emocji, ilość recenzji spadała z roku na rok. Wydaje mi się, że nie odczujemy zanadto braku takiej pozycji na rynku wydawniczym. Już lepiej stawiać na wybrane osoby i koncentrować się na ich mocnym wejściu w ten nasz światek. Kiedyś były większe emocje przy poławianiu i omawianiu, uzasadnianiu Połowu, teraz to się rozmyło czy przygasło, bo w polu literackim już się chyba inaczej rzeczy mają. Biuro Literackie jest tylko jednym z elementów debiutanckiej układanki, a kiedyś było postrzegane w perspektywie wyjątkowej i pionierskiej.
A z czego to wypalenie formuły wynika? Z nadmiaru książek? Z namnożenia się młodoliterackich czasopism internetowych, z łatwości debiutu w różnych miejscach, w tym mnogości konkursów? Zastanawiam się nad tym, bo rzeczywiście kiedyś było trochę tak, że ta symboliczna „laudacja” i rozmowa, którą proponowało Biuro, były jakąś formą wprowadzania autora, sugerowania potencjalnym jurorom czy dziennikarzom kulturalnym „o czym to będzie”, „co z tym zrobić” itd. Pociągała nawet chyba nie sama książka, czyli możliwość znalezienia się w dobrze zredagowanej antologii, tylko właśnie ten element komentarza, o który często debiutantom trudno zabiegać. Teraz „Kontent” ma osobną sekcję komentarzy do jednego wiersza i całego zestawu, spotkania autorskie odbywają się czasem na długo przed premierą książki, my we Wrocławiu mieliśmy rozbudowaną formę krytyczną w postaci „Permutacji”, prowadzonych przez Jakuba Sęczyka i Kamila Kawalca (też uczestników Połowu), gdzie oprócz czytania była długa i często wymagająca rozmowa z autorami przed debiutem. Ten brak emocji – ja też to trochę odczuwam – to rutyna, bo robimy się starzy (wchodziłem do krytyki wraz z arkuszami, jeszcze przed pierwszym almanachem), czy może poeci to myślą dziś inaczej? Jakoś nie mogę uwierzyć w wyjątkowość Biura na dawnej mapie poetyckiej. Jak byś w skrócie opisał te zmiany, które sprawiły, że marka Połowu straciła na znaczeniu? Bo akurat na to, że pisze się coraz mniej recenzji, narzekają prawie wszyscy i nie dotyczy to tylko tego almanachu.
Pewnie mitologizuję heroiczne początki, ale naprawdę wydawało się wtedy, że w zakresie pełnej obsługi debiutu najlepsze jest Biuro Literackie – jako możliwość przejścia w dorosłą literaturę, jako model procesu, wreszcie Biuro jako świadoma, celowa hodowla pewnych poetyk zgodnie z wymaganiami mistrzów i selekcjonerów. Tu głównie myślę o Marcinie Sendeckim, mającym olbrzymi wpływ na Artura i ustanawianie tego, co jest dobre w poezji, a co nie. Myślę o Andrzeju Sosnowskim, Bohdanie Zadurze, o Romanie Honecie i Marcie Podgórnik. A potem stało się to, o czym opowiadasz, Biuro zostało wchłonięte przez coś większego, przez szybko zachodzące zmiany. Młodzi nauczyli się sami promować, organizować po swojemu pole literackie, w tym sekcję debiutu poetyckiego, nie oglądając się na stygmatyzujące instytucje. Bo debiutowanie w Biurze, dla niektórych upragnione i bardzo profesjonalne, innym zaczęło kojarzyć z czymś wąskim, zakleszczonym, środowiskowym.
Podrzuciłeś dwie świetne kwestie do przegadania, więc trochę dla siebie je rozbuduję. Pierwsza to ta „hodowla pewnych poetyk”, brzmi to bardzo brzydko, ale coś jest na rzeczy, tzn. model selekcyjny dawnych antologii jednak wspierał hierarchiczny, instytucjonalny porządek. Zostać wybranym znaczyło zyskać uznanie w oczach poety/poetki innej generacji, na ogół kogoś bardzo ważnego, o wyrobionych gustach i pozycji (na ile te preferencje wpływały na sam wybór, to inna sprawa). Po drodze pojawiło się chyba jednak też takie przeświadczenie, że to „uznanie” starego typu przestało skapywać na młodszych, bo ich walka o widoczność i prestiż odbywa się na innych zasadach. Teraz to walka o widzialność, a nie o uznanie autorytetów (ostatnio Przemysław Czapliński na jednym z wykładów tak przedstawił zmiany reguł gry w naszym polu literackim, coraz bardziej odchodzącym od słynnych tez Pierre’a Bourdieu). Co z tego, że docenili Sendecki, Zadura czy Honet, a teraz Joanna Mueller, skoro nie idzie za tym poczucie bycia włączonym do „wspólnoty poetyckiej”, bo tę i tak wytwarza się pokoleniowo – między swoimi. A druga sprawa, którą mi podsunąłeś, to właśnie ta hermetyczność. Biuro Literackie jako instytucja zamknięta, postrzegana jak korporacja, zbudowana coraz bardziej wokół pracowni i warsztatów, kolejnych stopni wtajemniczenia. Nawet jeśli od środka działa to zupełnie inaczej, to z zewnątrz może to tak wyglądać, pojawiają się i takie głosy, sam miałem często wrażenie, że wolałbym, żeby jakiś debiut laureata/laureatki ukazał się gdzie indziej, po prostu po to, żeby rozszczelniać środowisko, deterytorializować te nasze ośrodki centralne (dobrą robotę zrobiły papierwdole i Convivo, które nie dość, że ściągnęły wielu połowowiczów do siebie, to nawet – tu przypadek papieru i Ivana Davydenki – ugrały tym Silesiusa za debiut i kilka dużych nominacji). Ale może wróćmy do wspominków. Pamiętasz jeszcze arkusze? Albo te pierwsze tomy, redagowane przez Romka? U mnie, jako młodego i dość radykalnego wówczas krytyka, połowowe wybory wywoływały wtedy sporo emocji, a to że Honet wybiera za bardzo pod swoją poetykę (Buliżańska, Kulbacka, Żyburtowicz), a to że decyzje i uzasadnienia Marty Podgórnik dziwaczne (2011). Teraz patrzę na to zupełnie inaczej. W edycję z 2012 byłeś bezpośrednio zaangażowany. Zrobimy szybką wycieczkę w przeszłość?
Słabo to pamiętam, ale jak przez mgłę widzę Maję Staśko, Dawida Kujawę, Seweryna Górczaka, Szymona Słomczyńskiego, Oliwię Betcher. Chyba wtedy Artur Burszta zaprosił mnie do udziału w projekcie. Pamiętam jakieś warsztaty i spotkania we Wrocławiu, rok bodaj 2012 albo 2013. Z tej grupy Artur postawił potem na Słomczyńskiego, wyszły dwie jego książki. Był też jakiś wyjazd do Kołobrzegu, te spotkania i rozmowy zaowocowały arkuszami. Pamiętam Przemka Witkowskiego, Rafała Gawina, Mariusza Partykę, Bartosza Sadulskiego, Krzysztofa Szeremetę. Bliskie były mi ich poetyki. I nawet coś się pisało na okładki arkuszy, prowadziło jakieś pierwsze spotkania debiutantów. Potem tak intensywny kontakt się urwał. Od czasu do czasu robiłem coś z doskoku.
Ostatnio na wyprzedaży bibliotecznej kupiłem arkusz Zakłócenie korespondencji Rafała Praszczałka (2007), takie pisanie niby „po Sosnowskim”, ale ciekawe, z perspektywy lat odświeżające. Nie mam pojęcia, czy jeszcze coś wydał, czy w ogóle był debiut z tego kiedyś. Tymczasem Gawin (2011) ma już pięć książek i silną pozycję, a Rafał Rutkowski (2013) właśnie nad piątą pracuje. Ale rozumiem, że nie postrzegasz siebie jako jednego z tych (kilku zaledwie) głosów, które w Biurze uprawiały krytykę towarzyszącą najmłodszym? W sumie samą antologię redagowałeś chyba tylko raz (2012, i to jeszcze do spółki z Romkiem i Martą), za to jeszcze przed jej epoką, przy arkuszach byłeś znacznie bardziej obecny, ba, byłeś wtedy właściwie jedynym krytykiem o dużym dorobku, aktywnie wspierającym tę młodoliteracką scenę. Czemu „odpadłeś” od tego projektu (chociaż może to brzydkie słowo)?
Jakoś tam towarzyszyłem, ale nie było wielkiego bicia w dzwony. Po prostu była robota, to ją brałem albo nie. Nie będę udawał, że mnie nie ciekawiło, co dalej po tym pokoleniowo moim secie, jakie pojawiają się następne rozdania, jakie języki. Bardzo mnie to zajmowało. Sam się przy tym dużo uczyłem jako krytyk i jako, przepraszam za słowo, poeta. Dlaczego odpadłem? Nie wiem. Jakoś tak. Mam chyba w genach – po jakimś czasie odpadam. Bo już szukam czegoś innego w granicach intuicyjnie odczuwanej autonomii, wolności. Nie chcę być funkcjonariuszem czegoś, kogoś.
Mam to samo, tylko dekadę lat później; też mnie przez chwilę bardzo ciekawiło – raczej jako krytyka, niż animatora pola – jak się na moich oczach wyłania coś, co uznaję za generacyjnie młodsze ode mnie, tzn. niekoniecznie wiekowo, ale jakby wyrastające z innego pulsowania, z innego momentu historycznego czy wspólnoty istotnych doświadczeń, niż ta, która mnie ukształtowała (gdzieś od WTC po czasy, powiedzmy, wielkiego kryzysu bankowego). A co myślisz o formule laudacji, omówień czy też miniszkiców, które wchodziły do antologii, a potem (albo przedtem, bo różnie bywało) pojawiały się na portalu jako „impresje/recenzje”? Karol Samsel pracuje teraz podobno nad numerem „eleWatora”, który ma dotyczyć debiutowania i gatunków krytycznych, związanych z pisaniem o debiutach. Pomyślałem do razu, że Biuro było tu pionierskie w wypracowaniu jednego z takich gatunków. Ni to pies, ni wydra, trochę uzasadnienie nominacji, trochę analiza wiersza, trochę forma popularyzatorska, a trochę gest poetycki (zwłaszcza dla tych, którzy zachwalali, a mieli dobre pióro). I Ty, i ja pisaliśmy takie teksty, skreśliłem też mnóstwo recenzji poszczególnych almanachów. Ale pamiętam laudacje Marcina Sendeckiego. To był 2017 rok, zaledwie kilka zdań dla Pauliny Pidzik (debiutowała potem w „Kontencie”, co wywołało dużo polemik w środowisku), Pawła Bienia (ciekawy debiut w Łodzi po kilku latach) i Kasi Szwedy (oba tomy w Biurze, można powiedzieć, że wielki sukces, bo ostatnio nominacja do Nagrody Szymborskiej). Nic przesadzonego. Chłodne, stonowane, z umiarkowaną wiarą w przyszły sukces autorów, raczej trzymanie za nich kciuków, niż podrzucanie gotowych formułek. Bardzo mnie to ciekawi, jak podchodziłeś do tej formy, czego od siebie oczekiwałeś? Na pierwszy rzut oka wzbudzała ona moją głęboką nieufność, jest wbrew intencji krytycznej, a potem jednak się wkręciłem w tę zabawę.
Wydaje mi się, że Artur oczekiwał laudacji, tekstu, który będzie krążył wokół książki, napędzał ją ciepłym słowem, budował atmosferę akceptacji. Wobec tego trzeba było inaczej ustawić głos. Za bardzo nie musiałem się łamać, bo to były dobre rzeczy, dla mnie odświeżające czy odkrywcze. Bywały jednak momenty, że czegoś nie mogłem strawić. Szczegóły się zacierają, ale chyba raz podjąłem polemikę z selekcją dokonaną przez Andrzeja Sosnowskiego, wydała mi się zbyt nonszalancka. Ale nie chciałem zranić mistrza i dobrego człowieka, więc coś tam cedziłem przez zęby, że niby okej. Przy jednym wyborze (czy to nie był pan Wojciechowski?) jednak nie wytrzymałem, wygarnąłem prawdę. Prawdę mojego odczucia. O, dziwo, Artur to puścił. A tak na marginesie – te notki, te małe dziwactwa stawały się potem punktem wyjścia do czegoś większego, recenzji albo szkicu. Wtedy też wychodziła na jaw ich pretekstowość, zalążkowość, powierzchowność czegoś pisanego w pośpiechu. No, ale przynajmniej był jakiś ruch w interesie, jakieś „wielkie zainteresowanie” debiutem, jakieś mnożenie zdań wokół niego.
Ale też trochę dmuchanie szkła, a trochę rozbudzanie nadziei, a czasem nawet nakładanie presji, krytycznoliterackich oczekiwań, które nie każda młoda osoba dobrze znosiła. A przecież wciąż mówimy o rzeczach co najmniej dobrych, skrzętnie wyselekcjonowanych z setek zgłoszeń, po długich warsztatach i pracach redakcyjnych. Myślę, że od tego wątku możemy płynnie przejść ku teraźniejszości i nowemu almanachowi, który jest przecież pretekstem do naszych dinozaurzych wspominków. Nie wiem, czy mogę tak pod prąd, ale na ile „kupujesz” te nowe laudacje Asi Mueller i Ani Cieplak? Znowu zmieniła się formuła całości, te zmiany zwykle zresztą powodowały jakąś konfuzję… Widać, że autorki znają całe tomy i powieści, że myślą w perspektywie książek, że znają koncept, i mam wrażenie, że czasem lekko rozjeżdża się to z tymi kilkoma wierszami lub opowiadankiem czy fragmentem, które dostajemy my, czytelnicy. Trochę jakby ten ostatni Połów był antologią na poły wirtualną, istniejącą gdzieś poza książką.
Z ust mi to wyjmujesz. Mówię o zakłopotaniu w związku z laudacjami. Podziwiam ich finezję, erudycyjność i celność, ale nie wiem chwilami, o co chodzi, bo pisane są z wiedzą większą niż ta czytelnicza. Pisze się o całych dziełach, natomiast nam rzucono tylko ich kawałki. Szczególnie mnie to uderzało przy prozie. Jednak te laudacje bardzo mi pomagały, naprowadzały na jakiś trop, gdy czułem się zagubiony. Masz rację, lektura ostatniej antologii Połowu była jakimś zastanawiająco schizofrenicznym doświadczeniem czytania i intensywnego domyślania się/odtwarzania gdzieś istniejącej całości. Apokryficzność na całego!
Po Różewiczowsku „zawsze fragment”, ale też czuję ten rozdźwięk, wiem, że w przypadku poezji to wymaga po prostu dopełnienia kilkoma wierszami i dobrym pomysłem na książkę, za to w przypadku prozy mam tylko obietnicę czegoś, co może się wydarzyć, ale nie mam do tego dostępu. Antologia gwarantowała kiedyś solidne miejsce w centrum młodoliterackiego pola. A co byś powiedział o widzialności autorów i autorek tego Połowu? Karol Brzozowski i Ola Górecka powracają, tym razem już jako laureaci (wcześniej finaliści poprzedniej edycji), ale też osoby nieźle otrzaskane w środowisku, Julia Jankowska, Kamil Plich i Łukasz Woźniak to niby stosunkowo nowe nazwiska na scenie, ale nie aż tak, żeby nie były znane. Plich to laureat konkursu im. Trakla (w 2021) i „Nowego Dokumentu Tekstowego” (w 2022), Woźniak bryluje na wrocławskiej scenie od kilku lat jakąś hippisowsko-slamową dezynwolturą. Stosunkowo najmniej znana (i chyba najmłodsza, rocznik 2000) jest Julia Jankowska, dla mnie też najbardziej nieoczywista lirycznie. Ciekawi mnie, czy Ciebie jako krytyka towarzyszącego (nadal) konkursom i najmłodszej poezji zaskakiwało coś w poprzednich edycjach albo w tej? Czy były to postacie jakoś Ci znane (pocztówki literackie w „Odrze”, konkursy na zestawy, rekomendacje stypendialne, które pisujemy – czytasz różne propozycje, zanim się ukażą), za które trzymałeś kciuki, bo wiedziałeś, że prędzej czy później wypłyną?
Mam wrażenie, pewnie błędne, że już wszystkich gdzieś wcześniej widziałem. A to wierszyk w Internecie, a to wyróżnienie na konkursie bodaj w Kędzierzynie-Koźlu i tak dalej. Niektórzy z tych debiutantów (niektóre z debiutantek) rzeczywiście wysyłali/wysyłały do pocztówek literackich w „Odrze”, długo stali w kolejce, ponaglali mailami. Wspomniany przez Ciebie Plich prezentował się w pocztówkach, a potem podawałem mu rękę w Nowej Rudzie jako laureatowi Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Zygmunta Krukowskiego. Prozaik Maciej Wnuk pięknie debiutował na Festiwalu „Góry Literatury”, gdzie znalazł się w szóstce wybranych w ramach warsztatów „Pani Odra i Pan Bug”. Wśród takich zauważonych w Nowej Rudzie był Krzysztof Schodowski, ale nie jako poeta, lecz prozaik. Klaudię Pieszczoch i Karolinę Kapustę pamiętam z zajęć na dziennikarstwie, wybijały się na tle pozostałych studentów specjalności creative writing. A więc rzadko bywałem zaskoczony zestawem nazwisk w Połowie. Ci ludzie nie brali się z powietrza, tu i ówdzie wcześniej próbowali, a Połów wieńczył dzieło cierpliwego czołgania się w stronę Parnasu. Powiedzmy, pierwszy etap tego czołgania.
A do której z tych nowych poetyckich propozycji jest Ci najbliżej na tym etapie? Nie chodzi mi oczywiście o ocenę jakości, dużo się może jeszcze z tymi wierszami wydarzyć. Asia Mueller przyznaje, że sama nie jest pewna tytułu przyszłego tomu Karola Brzozowskiego, o Plichu pisze nie mniej zagadkowo: „Uchwycone w tych wymutowanych sekwencjach postaci coś mówią, coś przeżywają, coś robią, ale my patrzymy na nie jak na kosmonautów uwięzionych w kapsule albo jak na nieme ryby za szkłem akwarium”. Mam na myśli jakiś nerw, impuls, którego zawsze szukasz. Łukasz Woźniak w tych swoich nieoczywistych rymach i puszczonych samopas freestylach dla mnie jest cały czas gdzieś w pół drogi między performansem i sceną a tomem poetyckim. Wiersze Brzozowskiego i Plicha mają w sobie coś lodowatego, technicznego, są podobnie wystudiowane, nie wiem, czy się w nich odnajduję (i czy w ogóle powinienem), z jednej strony ciekawe wyzwanie intelektualne, z drugiej znane mi rekwizyty w znanym kontekście katastroficznym. No i „bezoary” Julii Jankowskiej, które wcześniej były „odklejkami”, tu pełna zgoda z Mueller – też nie wiedziałem, co się dzieje. Ta „pierdołowata podmiotka” (to – dla jasności – cytat z laudacji; u Jankowskiej jest inna, fenomenalna formuła: „spektrum zajojczenie-zajajanie ego”) skojarzyła mi się z narratorką opowiadań Natalki Suszczyńskiej, to taka poezja, która wpisuje się we współczesne, maksymalnie wyczulone, wręcz przewrażliwione ego-narracje już nie tak młodych, ale zdecydowanie coraz bardziej pogubionych prosumentów późnego kapitalizmu, rozdartych między kolejnymi terapiami i FOMO. Ale czy to jest już „zrobione” literacko? Zawsze się zastanawiam, czy dany zestaw, często gęsty, mocny, złożony z samych szlagierów, udźwignie późniejszą książkę na 30–40 stron (chociaż same tomy też się w ostatniej dekadzie niebywale skróciły).
Chyba zbyt szybko się starzeję, bo tym razem proza działała mocniej, człowiek był ciekaw, co będzie dalej i jak to będzie zrobione. Przy poezji ta ciekawość wyczerpywała się, wydawało mi się, że wiem, co będzie dalej. Tak jakby zajawki wyczerpywały obiecaną całość, wypluwały od razu całą poetykę. Takie niepewne i bałamutne wrażenie, ale musiałem się nim podzielić. Właściwie tylko przy Plichu miałem odczucie, że za mało wierszy, żeby uchwycić istotę poetyki, że nie zdążyłem się naczytać, że gdzieś widziałem jego lepsze wiersze. Bo to, co przeczytałem, zakończyło się notatką – „jakiś pustawy ten podmiot, wyssany, przeżywa, nie przeżywając, nie widzę w tym życia, które by mnie obchodziło”. Oczywiście, jak wyda książkę i ujrzymy całość, wrażenie może się zmienić. Chyba Brzozowski zatrzymał mnie na dłużej, i Jankowska. Przy niej taka myśl – a dlaczego właściwie musimy to wszystko sklejać, dlaczego nie możemy zostać przy gapowatości, dlaczego mamy się tak strasznie napinać, żeby sprostać przyjętemu obyczajowi czujnej obecności i bacznej obserwacji? Spodobała mi się próba wydziedziczenia czy zdyskredytowania wzorcowej poznawczości poezji, i przeciwstawienia temu jakichś pierdół. Wiem, że to już było. Przy tekstach Brzozowskiego cieszyło mnie obserwowanie godzenia naukowej akuratności z lirycznością rodzinną, „córczaną”, z maskowaną mową uczuć, a dalej godzenia opisu statusu organizmu z czymś pozaorganicznym, natury z poezją, a wreszcie ziemi z niebem; „w roztartej spermie uniwersalny kod wszechświata”, pomyślałem. Natomiast u Aleksandry Góreckiej wyczułem naukowość oschłą i obcą, która nie dodaje skrzydeł, nie podkręca liryczności, nie znalazłem więc ważnego dla mnie styku, poczułem się odrzucony przez jej diagramy i wykresy. W pierwszej chwili olśniewający Łukasz Woźniak szybko gaśnie w oczach. Odrzucam bicie piany, epatowanie zbędną nadmiarowością, klejącymi się na siłę zgłoskami, pozorną mocą echolalii. To musi fajnie brzmieć na występach, na białej kartce nieco żenuje. Ale i tu są czyste, ważne dla mnie, fragmenty. Rozumiem, że muszą zaistnieć w tej wątpliwej otoczce. Trudno. No, ale Ryba jest tylko jeden.
Podoba mi się ta szczerość, pewnie w laudacji by to nie poszło. Nie wiem, czy mogę zdradzać zaplecze, ale Ola Górecka była rok temu „o włos” od lubelskiej nagrody „Reflektor” na debiut, ale wówczas, na otwarcie, potrzebowaliśmy czegoś bardziej „zapraszającego”, tomu, który nie zawiesi poprzeczki aż tak wysoko, jak zanurzone w estetyce Karpowicza, matematyczno-metafizyczne konstrukcje, które ja akurat, jako badacz historycznej awangardy, bardzo lubię. Wygrała wtedy Asia Wróbel, też finalistka Połowu. Od Karola pożyczyłem sobie za to wers: „oblezie nas ziemia”. A co myślisz o połączeniu sekcji poetyckiej z prozatorską? To nie pierwszy taki almanach, pamiętam sprzed kilku lat, że były o to spory, że środowisko młodopoetyckie nie przyjęło tego wtedy najlepiej, nie wiem też, czy ta forma w ogóle służy prozaikom, czy rzeczywiście jest w stanie zaprezentować ich jakość, bo jak sam mówisz, czytamy apokryfy. No ale powiedzmy, że jest. Nie piszemy recenzji (w końcu, bo ja tych Połowów recenzowałem pewnie bliżej dziesiątki, czy to dla Biura, czy na potrzeby innych tekstów), więc możemy sobie pozwolić na więcej swobody. Magdalena Genow, Aleksandra Kasprzak, Małgorzata Kośla, Edyta Ołdak czy Marcin Wnuk? Z kimś rezonujesz bardziej, skoro w ogóle prozę oceniasz jako bardziej zaskakującą? Bo ja muszę chwilę pomyśleć. Lubię luz Oli Kasprzak, to znowu to „fajne” pisanie, z którym dogaduje się moja generacyjna cząsteczka Z, ale też spojrzenie z nieoczywistej dla queerowości perspektywy „lumpenproletariackiej”. Najbardziej wprawna literacko, językowo, wydaje mi się chyba Genow, takie rozpisanie dziennikowe bohaterki na wiele lat, za to bardzo ciekawy etycznie i estetycznie jest projekt Kośli. Jest tam jakieś poszukiwanie starej dobrej transgresji, to właściwie wiersze prozą, lepkie, heksowe, z daleka od dominującej dzisiaj (również w literaturze ambitnej) estetyki prozy młodzieżowej. W historiach Wnuka i Ołdy na ten moment potrzebuję czegoś jeszcze, jakiegoś ciągu dalszego, żeby ułożyć sobie obraz… W tym drugim przypadku z laudacji domyślam się, że to się wszystko trzyma kupy, że jest jakiś mimetyzm, że jest bohaterka Renia i jakieś funeralne sprawy, ale niewiele z tego wyłapałem w lekturze.
Połączenie nie przypadło mi do gustu, bo to tak jakby w typowo poetycki almanach wepchnąć małe kawałeczki prozy. Przy wierszach raczej trudno mówić o wyrwaniu z kontekstu, przy prozie powieściowej to już staje się problemem. Robi się, za przeproszeniem, jakaś parada garbusów. Ale proza w tym roku mocna, nawet w dawkowanych fragmentach. Chyba najbardziej poruszyła mnie Małgorzata Kośla, i to coś na pograniczu prozy i poezji. Napisałem sobie spontanicznie – „udana próba pokazania ciemności i jednocześnie jasności ciała”. Dawno nie czytałem czegoś tak wyzwolonego, odważnego, fizjologicznego. Niektóre fragmenty godne Bataille’a. To dla mnie rzeczywiste odkrycie Połowu.
O tak, a właśnie miałem rozmowę, że już się Bataille’a nie czyta, że przestał być atrakcyjny w tym zalewie nowej purytańskiej naiwności i pluszu. A tu proszę… Ale wiekowo prozaicy zaczynają zwykle nieco później, więc może to po prostu jeszcze stare rozdanie…
Ciekawa jest też Kasprzak, te fragmenty świetne, „życiowe”, z biglem, błyskawicznie wciągające. Ale dziwnie szybko to ulatuje, w tej chwili już nie pamiętam, a fragmenty z Kośli wciąż trawię. Niesamowity, suwerenny świat stworzył Wnuk, aż pomyślałem „no nareszcie jakaś rzeczywiście nowa proza”. Zebrał w niej wszystko, książki, filmy, popkulturę, seriale s/f i nie tylko, wymieszał i dał radę, wytrzymał ten napór, wykrystalizował coś własnego, oryginalnego. No i Genow, pozornie monotonna, kostyczna, wyczuwa się jednak energię, bunt i siłę, tylko że w tej sferze Marcinów (jako autorka książki Bezmatek), zdaje się, że już rozbiła bank. Oj, zapomniałbym o Edycie Ołdak. Solidna, porządna proza sylwiczna, spory talent eseistyczny, ale jeśli chodzi o narrację, o snucie, to wydrukowany fragment nie uprawnia mnie do głoszenia jakiejkolwiek opinii na ten temat.
Wracam sobie jeszcze do Macieja, zwłaszcza że się ostał jako taki rodzynek. Pierwsze zdanie, nie wiem, czy zostanie w tej formie: „Jej mąż umiera w lipcu, w sierpniu ma pogrzeb, a w którymś z pierwszych dni września wchodzi do kuchni wieczorem i stawia mleko na gazie”. Dobrze to jest napisane, efekt dziwności, przyspieszenie, świetna konstrukcja. W ogóle zauważyłem, że prozaicy w tym almanachu mają świetnie początki, niebywale kunsztowne zdania. Po nich może się dużo wydarzyć, wszystko jest jakby otwarte. Dobra, trochę ponarzekaliśmy, to może dla odmiany jakieś dobre, pełne nadziei słowo na koniec, skoro już nigdy nie będzie takiego lata, nigdy nie będzie tak pysznych ciastek i już nigdy nie będzie takich laudacji?
Jakubie, będą inne, pożywniejsze, smaczniejsze. A jak skończą się ciastka, wrócimy do chleba, cały cykl zatoczy koło. Ta wiara, że przez literaturę, a szczególnie poezję, kumuluje się doświadczenie i wchodzi się do czegoś większego, jeszcze długo tłuc się będzie w umysłach ludzi. I w tym jest jakaś gorzka, paradoksalna pociecha.