08/09/24

Opłaca się wojnie

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

I

Od kil­ku już lat wyda­je się speł­niać na nowo to, o czym w cza­sach II Apo­ka­lip­sy pisał w wier­szu Roz­mo­wa z histo­rią Wła­dy­sław Bro­niew­ski: „na całym świecie,/ jak nie woj­na, to stan wojen­ny”. Rośnie napię­cie na Dale­kim Wscho­dzie. Zawrzał – nie­je­den raz – Iran. Nie­po­ko­ją Huti. Nie może prze­stać krwa­wić Syria. Odro­dzo­na inti­fa­da star­ła się ze strasz­li­wą neka­mą. Ukra­ina zamie­ni­ła się w ante­mu­ra­le, za któ­rym gęst­nie­ją mrocz­ne marze­nia o impe­rium rus­sko­wo mira. Pło­ną zwło­ki w Cro­cus City Hall, pło­ną samo­cho­dy z kon­wo­ju World Cen­tral Kit­chen, pło­nie Rafah. Taj­wan. Korea Pół­noc­na. Poli­ty­cy i poli­to­lo­go­wie, woj­sko­wi i ana­li­ty­cy, filo­zo­fo­wie i socjo­lo­go­wie coraz czę­ściej mówią, że musi­my zacząć oswa­jać się z myślą, iż epo­ka względ­ne­go – w wymia­rze glo­bal­nym – poko­ju dobie­ga swe­go kre­su. Że Wege­cjusz i Sun Zi. Zegar Dnia Sądu wska­zu­je, że do zagła­dy pozo­sta­ło pół­to­rej minu­ty.

II

W 2018 roku Zegar Dnia Sądu był o pół minu­ty pobłaż­liw­szy – a ja zabie­ra­łem się do przy­swa­ja­nia pol­sz­czyź­nie poema­tu Alle­na Gins­ber­ga Wichi­ta Vor­tex Sutra. Nie miej­sce i nie czas na przy­po­mi­na­nie wszyst­kich oko­licz­no­ści tego zuchwal­stwa (dokład­nie opi­sa­łem to – przy oka­zji dzie­ląc się efek­ta­mi swe­go bie­da-tłu­ma­cze­nia – tutaj), przy­wo­łam tyl­ko rzecz naj­waż­niej­szą; naj­waż­niej­szą wte­dy, naj­waż­niej­szą dziś i jed­no­cze­śnie taką, któ­ra, nie­ste­ty, wyda­je się, że dłu­go jesz­cze naj­waż­niej­szą pozo­sta­nie. Otóż – klu­czo­wy być może wers poema­tu auto­ra Sko­wy­tu brzmi „almost all our lan­gu­age has been taxed by war”. Dla­cze­go klu­czo­wy – choć na pozór zupeł­nie nie­wy­róż­nio­ny w rady­kal­nie zde­mo­kra­ty­zo­wa­nej, osten­ta­cyj­nie anty­hie­rar­chicz­nej wspól­no­cie wszyst­kich innych słów, wer­sów, zdań? Bo dyna­mi­ka roz­dy­go­ta­nych zna­czeń Sutry Wibra­cji Wichi­ty wciąż na róż­ne spo­so­by powra­ca do tej myśli – że przy­szło nam żyć w cza­sach, kie­dy wszyst­ko, co mówi­my (myśli­my, robi­my) „zosta­ło opo­dat­ko­wa­ne na cele wojen­ne” (tak nale­ża­ło­by moż­li­wie naj­do­słow­niej prze­ło­żyć fra­zę „has been taxed by war” – oczy­wi­ście uwzględ­nia­jąc oso­bli­wie fata­li­stycz­ną seman­ty­kę uży­cia angiel­skie­go cza­su gra­ma­tycz­ne­go Pre­sent Per­fect Con­ti­no­us: woj­na obło­ży­ła nas podat­kiem w prze­szło­ści i wciąż jesz­cze, nie­zmien­nie, musi­my go pła­cić). Dłu­go nie wie­dzia­łem, jak w spo­sób wystar­cza­ją­co dobit­ny, zryt­mi­zo­wa­ny z resz­tą utwo­ru Gins­ber­ga, spo­lsz­czyć ten fiskal­ny zwrot – aż w koń­cu wpa­dłem na wie­lo­znacz­ne „opła­ca się woj­nie”; wie­lo­znacz­ne, bo zawie­ra­ją­ce w sobie i ten kom­po­nent podat­ko­wy, i banal­ne bycie opła­cal­nym, i cokol­wiek gryp­su­ją­ce echo opła­ca­nia-się-komuś, czy­li uisz­cza­nia hara­czu, na przy­kład za „ochro­nę” szczę­ki z lewym towa­rem na baza­rze.

III

W moim wie­ku („I’m an old man now”… tak brzmią pierw­sze sło­wa poema­tu Gins­ber­ga, jadą­ce­go do Wichi­ty czter­dzie­sto­lat­ka, jadą­ce­go zapewne/być może Grey­ho­un­dem) dystans cza­so­wy sze­ściu lat z okła­dem nie robi aż takie­go wra­że­nia. Tym bar­dziej nie mogę się nadzi­wić, że zale­d­wie sześć i pół roku temu, gdy pró­bo­wa­łem roz­wi­bro­wać w sobie swo­ją sutrę Wichi­ty, nie było jesz­cze pan­de­mii, Usna­rza (i całej tej prze­raź­li­wej hań­by, któ­rej sło­wo „Usnarz” sta­ło się sym­bo­lem), straj­ku kobiet, spe­co­pe­ra­cji w Ukra­inie, Gazy… A prze­cież dopie­ro dziś wiem (nie w sen­sie teo­re­tycz­nym, tyl­ko doświad­cze­nio­wo – choć i wte­dy, lata/eony temu rości­łem sobie pra­wa do współ­uczest­nic­twa w doświad­cze­niu), co tak napraw­dę zna­czy, że „wszyst­ko, co powie­my, opła­ca się woj­nie”.

IV

Dopa­dło mnie to doświad­cze­nie – bar­dzo dotkli­wie – wte­dy, gdy pró­bo­wa­łem (a pró­by te, wciąż pona­wia­ne i zarzu­ca­ne, i znów pona­wia­ne, się­ga­ją począt­ka­mi zeszłe­go lata) napi­sać recen­zję z tomu wier­szy Pokój z wido­kiem na woj­nę Ane­ty Kamiń­skiej i, póź­niej nie­co, szkic dla face­bo­oko­we­go Labo­ra­to­rium Empa­tii o naj­now­szej odsło­nie bra­to­bój­stwa izra­el­sko-pale­styń­skie­go. Od pew­ne­go momen­tu zaczą­łem zda­wać sobie spra­wę, że żad­ne­go z tych tek­stów nie będę w sta­nie skoń­czyć – ale kie­dy je prze­glą­da­łem, zaczą­łem też dostrze­gać, że na pew­nym pozio­mie są one jed­nym zapi­sem: egzem­pli­fi­ka­cją tego, że wszyst­ko, co piszę, uzgad­nia się na pozio­mie opła­ca­nia się woj­nie… I tak oto zro­dził się pomysł, by z tych dwóch roz­ku­rzo­nych prób stwo­rzyć jed­ną całość, by osno­wę myśli o Poko­ju z wido­kiem na woj­nę prze­tkać wąt­kiem lamen­ta­cji nad nie­moż­no­ścią opo­wie­dze­nia o Pale­sty­nie i Izra­elu. Przy­ją­łem arbi­tral­ną, dyk­to­wa­ną wyłącz­nie pew­ny­mi wzglę­da­mi kom­po­zy­cyj­ny­mi zasa­dę (dwa pierw­sze zda­nia z tek­stu pierw­sze­go – ostat­nie z dru­gie­go; trze­cie i czwar­te z pierw­sze­go – przed­ostat­nie z dru­gie­go… etc.) i puści­łem w ruch tak zapro­gra­mo­wa­ną tek­sto­twór­czą maszy­nę. Efek­ty? W grun­cie rze­czy ponu­re: woj­na doda­na do woj­ny nie jest w ele­men­tar­nie mate­ma­tycz­nym sen­sie sumo­wa­niem, ale mno­że­niem, potę­go­wa­niem, przy­ro­stem w postę­pie geo­me­trycz­nym. A w prak­ty­ce – wyglą­da to jak poni­żej.   

V

To będzie tekst o oczy­wi­sto­ściach, pisa­ny oczy­wi­sto­ścia­mi. Ina­czej być nie może (oczy­wi­ście nie może), bo Ane­ta Kamiń­ska napi­sa­ła książ­kę, któ­ra świa­do­mie, prag­ma­tycz­nie (może też – sko­ro to książ­ka o woj­nie – stra­te­gicz­nie oraz tak­tycz­nie) i ponie­kąd pro­wo­ka­cyj­nie się­ga po poety­kę oczy­wi­sto­ści. Jest cia­łem prze­ra­żo­ne­go mło­de­go hip­ste­ra (tak podob­ne­go do któ­re­go­kol­wiek z dzie­ci-kwia­tów z Ber­ke­ley sprzed czter­dzie­stu pię­ciu lat) roz­strze­la­ne­go w cza­sie festi­wa­lu Super­no­va i ciał­kiem arab­skie­go nie­mow­lę­cia wysy­cha­ją­cym w słoń­cu palą­cym ruiny Gazy. Bo trud­no oprzeć się wra­że­niu, że poet­ka, któ­ra przy­zwy­cza­iła swo­ich czy­tel­ni­ków do dyk­cji jakoś tam zako­rze­nio­nej (mniej lub bar­dziej) w lin­gwi­stycz­nej tra­dy­cji wier­sza nie­uf­ne­go wzglę­dem języ­ka jako pre­cy­zyj­ne­go narzę­dzia nazy­wa­nia rze­czy, od tej wła­śnie filo­zo­fii twór­czej osten­ta­cyj­nie się w Poko­ju z wido­kiem na woj­nę odże­gnu­je. Tak jak­by waga tema­tu zmu­sza­ła ją do rezy­gna­cji z samej sie­bie (a przy­naj­mniej z tej czę­ści samej sie­bie, któ­rą naj­ła­twiej z nią, Kamiń­ską jako poet­ką, dotych­czas iden­ty­fi­ko­wa­li­śmy), do szcze­gól­nej pisar­skiej odmia­ny keno­sis św. Paw­ła. W któ­rą­kol­wiek stro­nę medias­fe­ry bym się nie obró­cił, ta woj­na nacią­ga na sie­bie jakąś maskę: bro­da­te­go, zaku­ta­ne­go w ara­fat­kę ter­ro­ry­sty obwiesz­cza­ją­ce­go plan zepchnię­cia wszyst­kich Żydów do morza i gład­kie­go izra­el­skie­go poli­ty­kie­ra zrów­nu­ją­ce­go Pale­styń­czy­ków ze zwie­rzę­ta­mi, mie­lą­ce­go pseu­do­bi­blij­ne fra­zy o bożym pra­wie Żydów do ziem daw­ne­go Kana­anu. Co jest skąd­inąd głę­bo­ko para­dok­sal­ne – bo nie spo­sób sobie wyobra­zić książ­ki bar­dziej oso­bi­stej, bar­dziej pry­wat­nej (bar­dziej samo­swo­jej wła­śnie), głę­biej prze­ży­tej niż tom naj­now­szych wier­szy Kamiń­skiej. To jed­nak (czy­li powyż­sze uwa­gi o wyjąt­ko­wo­ści Poko­ju z wido­kiem na woj­nę w zna­nym już dorob­ku autor­ki) spra­wa mimo wszyst­ko dru­go­rzęd­na – pobocz­ny, mar­gi­nal­ny kon­tekst o cha­rak­te­rze, powiedz­my, histo­rycz­no­li­te­rac­kim. Rakie­ta spa­dła i zabi­ła – a ja mia­łem wra­że­nie, że w dys­kur­syw­nych para­lak­sach sta­je się ona czymś na obraz i podo­bień­stwo bom­by ato­mo­wej z Dr. Strangelove’a: nie­ubła­ga­ną śmier­cią, wobec któ­rej jedy­ne, co może­my zro­bić, to ści­gać się na kary­ka­tu­ral­ne pró­by jej żało­sne­go w swej bez­sil­no­ści uza­sad­nie­nia i uspra­wie­dli­wie­nia. A mia­ło być prze­cież nie o eks­cen­trycz­no­ściach i eks­ce­sach, tyl­ko o oczy­wi­sto­ściach. Zacznij­my prze­to od uwag porząd­ku­ją­cych – dla­cze­go oczy­wi­sto­ści, czym są i jaki jest ich zwią­zek z zapo­wia­da­ną tytu­łem tego moje­go tek­stu widocz­no­ścią. Jej sym­bo­lem jest dla mnie atak rakie­to­wy na szpi­tal w Gazie z 18 paź­dzier­ni­ka – atak, któ­ry natych­miast stał się czymś naj­głę­biej, iro­nicz­nie (tak, wła­śnie iro­nicz­nie: od cza­sów tra­ge­dii grec­kiej wia­do­mo wszak, że iro­nia nie­wie­le ma wspól­ne­go z komi­zmem) para­dok­sal­nym; bo oto im wię­cej było medial­nej por­no­gra­fii śmier­ci i znisz­cze­nia, obra­zów okrut­nie oka­le­czo­ne­go szpi­ta­la, tym bar­dziej nara­sta­ło cre­scen­do (dez)informacyjnego ago­nu, usi­łu­ją­ce­go ową por­no­gra­fią coś uspra­wie­dli­wić i/lub kogoś oskar­żyć. Słow­nik pod­po­wia­da, że „oczy­wi­stość” to „oczy­wi­sty cha­rak­ter cze­goś” lub „coś, co jest oczy­wi­ste”; a „oczy­wi­ste” to z kolei „nie­bu­dzą­ce wąt­pli­wo­ści”. Nie o to mi jed­nak cho­dzi, nie tego szu­kam – się­gam więc głę­biej, pod prąd osi cza­su, ku ety­mo­lo­gii, by zna­leźć to, co zna­leźć się spo­dzie­wam, czy­li „oczy”. Bo nie wiem, czym jest ona – ta woj­na, gdy­by ją, powta­rzam: moż­na było objąć jakimś zewnętrz­nym, poza­ludz­kim w sen­sie nie­le­d­wie nie­tz­sche­ań­skim, abs­tra­hu­ją­cym od emo­cji i nie­wcze­snych spe­ku­la­cji spoj­rze­niem. I znaj­du­ję: gra­ma­tycz­ne rów­na­nie „oczy + *vistъ ← *vid-tъ”. I robi się napraw­dę cie­ka­wie, bo oto oka­zu­je się, że sło­wo „oczy­wi­ste” to nie tyl­ko zło­że­nie „oczu” i „widze­nia”, ale też – pobrzmie­wa­ją­cej w czą­st­ce „*vistъ” – „praw­dy” („ist­no­ści”, „ist­nie­nia”, „isto­ty”). Odra­za do ter­ro­ry­zmu i rów­no­cze­śnie koniecz­ność pogo­dze­nia się z tym, że eks­tre­mizm Hama­su hodo­wa­ny był przez nie­ludz­ką poli­ty­kę Izra­ela wzglę­dem Pale­styń­czy­ków; peł­ne zro­zu­mie­nie dla fatal­ne­go geo­po­li­tycz­ne­go usy­tu­owa­nia pań­stwa Izra­el i jed­no­cze­sna nie­zgo­da na szan­ta­żer­skie wzglę­dem całe­go świa­ta posta­wy izra­el­skich poli­ty­ków, na ich bez­czel­ne zrów­ny­wa­nie każ­dej pro­pa­le­styń­sko­ści z anty­se­mi­ty­zmem; współ­czu­cie dla nie­win­nych ofiar ter­ro­ry­stycz­nej ofen­sy­wy z począt­ku paź­dzier­ni­ka i w tym samym momen­cie obra­zy dzie­sią­tek ciał nie­win­nych, przy­pad­ko­wych ofiar kontr­ofen­sy­wy IDF – wszyst­ko to wbi­ja się kli­nem mię­dzy mnie a tę woj­nę, czym­kol­wiek by ona tak napraw­dę nie była. Czy­li to, co oczy­wi­ste – praw­dzi­we, nie­wąt­pli­we; nie­wąt­pli­wie praw­dzi­we – jest takim dla­te­go tyl­ko, że zosta­ło poświad­czo­ne naocz­no­ścią, zoba­czo­ne po pro­stu; praw­dzi­we jest tyl­ko to, co zosta­ło zoba­czo­ne na wła­sne oczy. Ane­ta Kamiń­ska nie widzia­ła woj­ny w Ukra­inie: nie z per­spek­ty­wy linii fron­tu, zbom­bar­do­wa­ne­go mia­sta, schro­nu, szpi­ta­la polo­we­go; ale tym bar­dziej sta­ra się ją zoba­czyć w Pol­sce – komu­ni­ku­jąc się wszyst­ki­mi moż­li­wy­mi kana­ła­mi, w każ­dym jed­nym momen­cie doby ze swo­imi ukra­iń­ski­mi przy­ja­ciół­ka­mi, kom­pul­syw­nie śle­dząc medial­ne i social-medio­we donie­sie­nia zza wschod­niej gra­ni­cy, wspo­mi­na­jąc, otwie­ra­jąc swój dom dla uchodź­czyń, roz­ma­wia­jąc, krzy­cząc i dzia­ła­jąc. Dziś dopie­ro widać, ile Bau­dril­lard miał racji. To jest woj­na dla nas naj­praw­dziw­sza – bo wyro­sła z nie­ukra­iń­skie­go doświad­cze­nia Polki, doświad­cze­nia, któ­re każ­dy może z Kamiń­ską podzie­lić – nie rusza­jąc się z War­sza­wy, Kra­ko­wa, Wro­cła­wia, Pozna­nia i Lubli­na (Klucz­bor­ka, Suwałk, Kali­sza, Tcze­wa, Piotr­ko­wa…). To jest woj­na praw­dzi­wa, jaką każ­dy z nas widzi, woj­na wid-oczna – jak widzi się widok z poko­ju Ane­ty Kamiń­skiej. Na naszych oczach ziści­ło się to, o czym ponad trzy­dzie­ści lat temu, tuż po ope­ra­cji Pustyn­na Burza, pisał Jean Bau­dril­lard w ksią­żecz­ce pod pro­wo­ka­cyj­nym tytu­łem Woj­ny w Zato­ce nie było: woj­na jako gra­nicz­ny fakt, jako wypusz­czo­ne z pie­kła na zie­mię znisz­cze­nie, cier­pie­nie i śmierć, zosta­ła spro­wa­dzo­na do roli pre­tek­stu dla ruchu medial­nej i (dez)informacyjnej symu­la­cji. Jed­nym z naj­czę­ściej przy­wo­ły­wa­nych (oczy­wi­stych) pojęć z osza­ła­mia­ją­co boga­te­go dzie­dzic­twa myśli Rolan­da Bar­the­sa, jest punc­tum. Poja­wia się w ostat­niej książ­ce wyda­nej za życia Bar­the­sa, w poświę­co­nym foto­gra­fii Świe­tle obra­zu – i jak to zwy­kle bywa u tego auto­ra (zwłasz­cza w doj­rza­łym i póź­nym epi­zo­dzie jego reflek­sji, już po Przy­jem­no­ści tek­stu), poję­cie to jest tyleż suge­styw­nie na-kre­ślo­ne, co final­nie jed­nak nie-dookre­ślo­ne, opa­li­zu­ją­ce na kra­wę­dziach swe­go pola zna­cze­nio­we­go, pozo­sta­wia­ją­ce sze­ro­ką prze­strzeń do inter­pre­ta­cyj­nych har­ców. Zosta­ła zawrzesz­cza­na, zaja­zgo­ta­na, roz­je­cha­na i zadep­ta­na przez nawa­ły sprzecz­nych emo­cji i prawd (rów­nież: pół­prawd i nie­prawd, pro­du­ko­wa­nych cza­sem z naiw­no­ści, kie­dy indziej znów z cyni­zmu). Naj­kró­cej zatem rzecz ujmu­jąc (i przy­po­mi­na­jąc pew­ne kwe­stie zapew­ne po czę­ści przy­naj­mniej oczy­wi­ste): autor Frag­men­tów dys­kur­su miło­sne­go w ostat­nim swym ese­ju kon­cen­tru­je się – w róż­nych, spi­ral­nie powra­ca­ją­cych przy­bli­że­niach i odda­le­niach, zmie­nia­jąc obiek­ty­wy sze­ro­ko­kąt­ne na makro­fo­to­gra­ficz­ne pier­ście­nie – na dycho­to­mii (o ile nie wprost na dia­lek­ty­ce) per­cep­cji zdję­cia. Roz­róż­nia dwie stra­te­gie patrze­nia. Bo ta obe­lży­wa, bluź­nier­cza woj­na – gdy­by spró­bo­wać spoj­rzeć na nią cało­ścio­wo, z zewnątrz – wymy­ka mi się dys­kur­syw­ne­mu ujed­no­znacz­nie­niu. Pierw­sza z nich to stu­dium – powiedz­my, że jest to odbiór kon­kret­nej foto­gra­fii jako cało­ści: jej tema­tu, przed­mio­tu, tre­ści, być może też pró­ba zde­ko­do­wa­nia zna­czeń i zało­żo­nych przez auto­ra, tegoż auto­ra moty­wa­cji (este­tycz­nych, inter­wen­cyj­nych, poznaw­czych i wszel­kich innych). Stu­dium – jak­kol­wiek róż­ne w zależ­no­ści od kom­pe­ten­cji patrzą­ce­go – dąży do pew­ne­go wyczer­pa­nia sen­su zdję­cia, do tego, by (kolo­kwial­nie rzecz ujmu­jąc) zoba­czyć jak naj­wię­cej. Tak, boję się wyro­ku za to, że nic nie mogę. Stra­te­gia dru­ga to wła­śnie punc­tum – jakiś detal, któ­ry dla dzie­wię­ciu oglą­da­ją­cych dane zdję­cie będzie tak kom­plet­nie pozba­wio­ny zna­cze­nia, że po pro­stu nie zosta­nie zauwa­żo­ny, pod­czas gdy dla dzie­sią­te­go patrzą­ce­go oka­że się czymś, co zaab­sor­bu­je całą uwa­gę, cza­sem unie­moż­li­wia­jąc wyj­ście od szcze­gó­łu ku cało­ści. Jak w przy­kła­dzie z same­go Bar­the­sa (któ­ry to przy­kład przy­ta­czam z pamię­ci, więc być może nie­do­kład­nie, ale robię to celo­wo, żeby pozwo­lić zadzia­łać punc­tum z wła­snej lek­tu­ry tego aku­rat frag­men­tu Świa­tła obra­zu sprzed tak wie­lu już lat), kie­dy to z całe­go wstrzą­sa­ją­ce­go zdję­cia przed­sta­wia­ją­ce­go roze­śmia­ne­go chłop­ca z przy­sta­wio­nym do skro­ni w jakiejś maka­brycz­nej zaba­wie pisto­le­tem, patrzący/piszący zapa­mię­tu­je tyl­ko zepsu­te zęby spor­tre­to­wa­ne­go dziec­ka. Tak, bez­dom­na moja litość; tak, nie­me moje sło­wo. Podob­nie dzia­ła­ją wojen­ne wier­sze Ane­ty Kamiń­skiej – woj­na jest w nich zarów­no stu­dium, jak i punc­tum. I mię­dzy tymi spo­so­ba­mi doświad­cza­nia patrze­nia docho­dzi (dokład­nie tak, jak zapla­no­wał to w swym wywo­dzie Roland Bar­thes) do kon­flik­tu, któ­ry na dobrą spra­wę jest – jak­kol­wiek para­dok­sal­nie by to w kon­tek­ście głów­nej myśli mego szki­cu nie zabrzmia­ło – kon­flik­tem dwóch oczy­wi­sto­ści. Tak (celo­wo cytu­ję bez gra­ficz­nych wyróż­ni­ków cyto­wa­nia, porzu­cam cudzy­słów, bo to nie sło­wo-cudze, tyl­ko moje, mną kontr­asy­gno­wa­ne), nie wiem tyl­ko co mogę zro­bić, sam, ze śmier­cią innych. Oczy­wi­stość pierw­sza, oczy­wi­stość stu­dium, to woj­na, by tak rzec, sze­ro­ko­kąt­na. W obiek­ty­wie sze­ro­ko­kąt­nym (o czym dosko­na­le wie każ­dy, kto choć raz w swej prak­ty­ce foto­gra­ficz­nej wyszedł poza abso­lut­ną mecha­nicz­ność funk­cji apa­ra­tów insta­lo­wa­nych w tele­fo­nach komór­ko­wych) widać wię­cej, ale mniej szcze­gó­ło­wo; kadr zła­pa­ny sze­ro­kim kątem jest bogat­szy ilo­ścio­wo, ale uboż­szy jako­ścio­wo. Teraz – po kil­ku już mie­sią­cach nowej odsło­ny woj­ny Izra­ela z Hama­sem, woj­ny, któ­rej głów­ną ofia­rą padła sys­te­ma­tycz­nie zamie­nia­na w gru­zo­wi­sko Stre­fa Gazy – wiersz Miło­sza, zawsze bar­dzo mi bli­ski, jest bliż­szy niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. A woj­na sze­ro­ko­kąt­na z wier­szy Kamiń­skiej to woj­na naj­czę­ściej zapo­śred­ni­czo­na przez donie­sie­nia medial­ne – dyna­mi­ka kolej­nych nalo­tów, ope­ra­cji napast­ni­czych, obron­nych i kontr­ofen­syw­nych, prze­su­nięć linii fron­tu, utra­co­nych, odzy­ska­nych i zdo­by­tych miej­sco­wo­ści, dowo­dów zbrod­ni wojen­nych popeł­nia­nych przez Rosjan, mętli­ku spe­ku­la­cji o poli­tycz­nych roz­gryw­kach za kuli­sa­mi teatru woj­ny. I bywa, że taka woj­na odcie­le­śnia się, zna­cze­nio­wo petry­fi­ku­je, auto­ma­ty­zu­je, zasty­ga w abs­trak­cje, sta­je się czę­ścią nużą­cej w grun­cie rze­czy doksy: świa­do­mo­ści powszech­nej, fak­tu przyj­mo­wa­ne­go, no wła­śnie, jako oczy­wi­stość, któ­rej ist­nie­niu nie poświę­ca się już nad­mier­nej uwa­gi. Tutaj, w Two­im gło­sie, wier­szu nagłym i bez­li­to­snym jak zawsze przed­wcze­sne umie­ra­nie, jest pro­ściej, bez ułu­dy nego­cjo­wa­nia: „boisz się wyro­ku, za to że nic nie mogłeś”. Jest też jed­nak oczy­wi­stość dru­ga, oczy­wi­stość woj­ny uchwy­co­nej tele­obiek­ty­wem bądź przy pomo­cy pier­ście­nia dystan­su­ją­ce­go, oczy­wi­stość punc­tum – znacz­nie bliż­sza takie­mu rozu­mie­niu oczy­wi­sto­ści, któ­ry zary­so­wa­łem we wstę­pie, powią­za­ne­mu z naocz­no­ścią. I wbrew pozo­rom nie cho­dzi wca­le o to – a w każ­dym razie nie przede wszyst­kim – że woj­na w Ukra­inie jest dla Kamiń­skiej woj­ną pry­wat­ną, woj­ną doty­ka­ją­cą jej przy­ja­ciół­ki, woj­ną dewa­stu­ją­cą miej­sca, któ­re autor­ka wie­lo­krot­nie odwie­dza­ła (być może – pozwo­lę sobie na wtręt cał­ko­wi­cie mar­gi­nal­ny – Ane­ta Kamiń­ska w ogó­le ska­za­na jest na ten spe­cy­ficz­ny rodzaj dwój­wi­dze­nia będą­cy też źró­dłem cier­pie­nia nie­któ­rych z mło­do­cia­nych boha­te­rów seria­lu „Stran­ger Things”, któ­rzy ota­cza­ją­cą ich rze­czy­wi­stość typo­wej ame­ry­kań­skiej pro­win­cji widzą nie­kie­dy jed­no­cze­śnie w jej co naj­mniej względ­nie bez­piecz­nej fak­tycz­no­ści i w kosz­mar­nym, odpy­cha­ją­co nie­ludz­kim, nega­ty­wo­wym odbi­ciu?), woj­ną, któ­ra docie­ra do niej rów­nież w opo­wie­ściach świad­ków. Tam mówił Miłosz – w „Cam­po di Fio­ri” – że „samot­ność giną­cych” to Gior­da­no Bru­no, któ­ry wcho­dząc na stos „Nie zna­lazł w ludz­kim języku/ Ani jed­ne­go wyrazu,/ Aby nim ludz­kość poże­gnać”, to giną­cy w Get­cie, a „Język nasz stał się im obcy,/ Jak język daw­nej pla­ne­ty”; w „Bied­nym chrze­ści­ja­ni­nie patrzą­cym na get­to” prze­ra­żał potwor­ny, odzy­sku­ją­cy poje­dyn­czość umar­łych „straż­nik-kret” z „powie­ką obrzmia­łą jak u patriar­chy”, któ­ry „poli­czy mię­dzy pomoc­ni­ków śmier­ci” wszyst­kich tych, któ­rzy (czę­sto nie ze swo­jej prze­cież winy) mogli jedy­nie patrzeć na Zagła­dę. Rze­czy naj­istot­niej­sze rodzą się tu – i nie może być ina­czej, wszak mamy do czy­nie­nia z poezją – w języ­ku. Wiem, że brzmi to jak bez­na­dziej­ny tru­izm, ale zagad­nie­nie jest prze­cież klu­czo­we i w isto­cie rze­czy nie daje się zbyć bana­łem: co będzie odpo­wied­ni­kiem wzro­ko­we­go doświad­cze­nia punc­tum(cze­goś do gra­nic bez­cza­so­wo­ści momen­tal­ne­go, w dużym stop­niu omi­ja­ją­ce­go poziom reflek­sji) w mate­rii języ­ka poetyc­kie­go, z natu­ry swej wyma­ga­ją­ce­go zupeł­nie innych stra­te­gii deko­do­wa­nia niż spoj­rze­nie? Zaiste, żało­sna jest nasza egzy­sten­cja: wie­dze­ni naj­bar­dziej pod­sta­wo­wym etycz­nym odru­chem – impe­ra­ty­wem współ­czu­cia, w któ­rym tak szla­chet­nie uzgad­nia­ją się choć­by chrze­ści­jań­stwo z bud­dy­zmem, a może i wszel­kie inne wiel­kie mądro­ścio­we opo­wie­ści, któ­rym war­to poświę­cić coś ze swe­go bole­śnie krót­kie­go cza­su – pró­bu­je­my odwró­cić uwa­gę od wła­sne­go zalęk­nie­nia, spoj­rzeć w cze­luść inne­go cierpienia/cierpienia inne­go, by osta­tecz­nie ujrzeć tyl­ko wyż­szy obrót lęku: bojaźń „wyro­ku” za „bez­dom­ność lito­ści” i za nie­moż­ność; dokład­nie prze­cież te same, o któ­rych ćwierć wie­ku wcze­śniej pisał Miłosz w swych dwóch słyn­nych poetyc­kich medy­ta­cjach nad wid­mem Get­ta, a któ­re stresz­cza­ją się w gro­zie nie­wy­star­czal­no­ści sło­wa, jakie­go­kol­wiek. Otóż – mam wra­że­nie, że u Kamiń­skiej owym języ­ko­wym ekwi­wa­len­tem punc­tum było­by upo­rczy­we cią­że­nie ku gwał­tow­ne­mu roz­ła­do­wy­wa­niu sen­sów wier­sza w figu­rach przy­wo­dzą­cych na myśl bar­ko­we kon­cep­ty, zasa­dza­ją­ce się na para­dok­sal­no­ści. Opo­wie­ści poet­ki o woj­nie – naj­czę­ściej spla­ta­ne z dwu­gło­su donie­sień medial­nych i kontrapunktujących/kontrujących je gło­sów świad­ków – nie­mal zawsze zmie­rza­ją do jakiejś oso­bli­wej puen­ty, do zasko­cze­nia, do zerwa­nia, do takie­go usy­tu­owa­nia słów, że obra­ca­ją się one na swą lewą stro­nę, dwu­znacz­nie­ją, wyja­skra­wia­ją zna­cze­nia na pierw­szy rzut oka dru­go­rzęd­ne, a w isto­cie fun­da­men­tal­ne. Bo oto nie dość, że musi­my dźwi­gać brze­mię wła­snej śmier­tel­no­ści, to jesz­cze jak­że czę­sto ta zgro­za olbrzy­mie­je w zwier­cia­dle innych śmier­ci (zwłasz­cza gwał­tow­nych, maso­wych, wojen­nych, choć­by takich jak w przy­wo­ły­wa­nych w tym momen­cie „Two­je­go gło­su” deko­ra­cjach woj­ny wiet­nam­skiej, któ­re to śmier­ci zada­je­my sobie jak­by nagle nie­po­mni tego, że prze­cież sama nie­uchron­na koniecz­ność natu­rą prze­wi­dzia­ne­go umie­ra­nia jest wystar­cza­ją­cą nie­go­dzi­wo­ścią). Skut­kiem tego powin­no być to, co zawsze – rów­nież we wspo­mnia­nym powy­żej, baro­ko­wym kon­cep­ty­zmie – było naj­waż­niej­szą staw­ką w grze na para­dok­sy. Czy­li – na co dobit­nie wska­zu­je nawet sama nazwa „para­doks” – prze­ła­ma­nie iner­cji doksy, mnie­ma­nia, oczy­wi­sto­ści, auto­ma­ty­zmu zamie­nia­ją­ce­go myśle­nie w bez­myśl­ność. A prze­cież praw­dzi­wy hor­ror tego dra­ma­tu osa­mot­nio­ne­go, obna­żo­ne­go, zroz­pa­czo­ne­go Sein zum Tode roz­gry­wa się dopie­ro w dru­giej – tej o jeden wers dłuż­szej – czę­ści wier­sza Miło­sza. Woj­na zoo­mo­wa­na w punc­tum języ­ko­we­go para­dok­su daje się ponie­kąd zoba­czyć – a jeśli nawet nie zoba­czyć w zna­cze­niu dosłow­nym, to przy­naj­mniej una­ocz­nić w jakiejś czę­ści swej zawsze zaska­ku­ją­cej bez­po­śred­nio­ści. Niczym w słyn­nym prze­ciw­sta­wie­niu z psy­cho­ana­li­zy Jacqu­esa Laca­na, gdzie z jed­nej stro­ny mamy to, co powta­rzal­ne, zna­ne, zauto­ma­ty­zo­wa­ne wła­śnie (co Lacan okre­śla zaczerp­nię­tym od Ary­sto­te­le­sa poję­ciem auto­ma­ton), a z dru­giej – jed­no­krot­ne, zaska­ku­ją­ce, trau­ma­ty­zu­ją­ce (okre­śle­nie rów­nież poja­wia­ją­ce się źró­dło­wo w pismach Sta­gi­ry­ty) tyche. A prze­cież owa śmierć jest tutaj pozor­nie tyl­ko oswo­jo­na grą w kul­tu­rę – bo w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku cho­dzi o wykrzy­cze­nie tego, że wobec niej zawsze sta­je się samot­nie, zawsze w poczu­ciu indy­wi­du­al­nej krzyw­dy, zawsze w prze­świad­cze­niu, że nie ma nicze­go, co by ją uspra­wie­dli­wia­ło; że jest jakąś absur­dal­ną karą bez winy, bo prze­cież trud­no obwi­niać się za to, że się po pro­stu żyło; że jest skan­da­licz­nym mil­cze­niem po rów­no wień­czą­cym naj­dzik­szy zwie­rzę­cy wrzask i naj­sub­tel­niej­sze popi­sy wznio­słej eru­dy­cji. A zatem: punc­tum, zoom, trau­ma kale­czą­ca auto­ma­tycz­ność doświad­cza­nia, para­doks tną­cy bez­re­flek­syj­ność doksy, urą­ga­ją­ca oczy­wi­sto­ści pozo­ro­wa­nej oczy­wi­stośćpowra­ca­ją­ca do swych ety­mo­lo­gicz­nych źró­deł, do na-oczno­ści. Woj­na jako gwałt na nawy­ku widzia­na z poko­ju jako sta­nu-bez-woj­ny i z poko­ju Ane­ty Kamiń­skiej. Część pierw­sza to mani­fest sprze­ci­wu wobec śmier­ci jako rudy­men­tar­nej nie­do­god­no­ści naszej egzy­sten­cji – wobec śmier­ci kre­owa­nej tu ze zdu­mie­wa­ją­cym bogac­twem teo­lo­gicz­nych i filo­zo­ficz­nych uwi­kłań; zdu­mie­wa­ją­cym, bo Miło­szo­wi na tę zna­cze­nio­wo i kon­tek­sto­wo gęstą kre­ację wystar­cza nie­speł­na trzy­dzie­ści nie­by­wa­le pre­cy­zyj­nych słów. Stwierdź­my rzecz banal­ną: Pokój z wido­kiem na woj­nę bije wszel­kie rekor­dy jeśli cho­dzi o roz­miar książ­ki poetyc­kiej z pre­mie­ro­wy­mi wier­sza­mi – gdzie w ostat­nich latach szu­kać w poezji pol­skiej tomu liczą­ce­go nie­mal trzy­sta dwa­dzie­ścia stron, zawie­ra­ją­ce­go dwie­ście dwa­dzie­ścia jeden utwo­rów poetyc­kich? Tomu – dodaj­my – napi­sa­ne­go w dzie­sięć mie­się­cy? Zale­d­wie dzie­więć suro­wych i moc­nych wer­sów roz­pa­da się na dwie nie­rów­ne (czte­ro- i pię­cio­wer­so­wą) czę­ści. Ten bez­pre­ce­den­so­wy prze­rost wyma­ga choć odro­bi­ny osob­nej reflek­sji. Czy­ta­jąc nowe wier­sze Kamiń­skiej (a naj­le­piej robić to daw­ku­jąc sobie jak naj­więk­sze ilo­ści tek­stu naraz, ide­ałem było­by zdo­być się na wysi­łek prze­czy­ta­nia całe­go tomu w jed­nym rzu­cie; wte­dy – po pierw­sze: byli­by­śmy w sta­nie doświad­czyć w peł­ni owe­go przy­tła­cza­ją­ce­go roz­mia­ru jako pew­ne­go istot­ne­go i nie­przy­pad­ko­we­go zamy­słu, po wtó­re: ruch tek­stu dopro­wa­dził­by być może do efek­tu roz­dwo­je­nia na bia­ły szum seman­tycz­ne­go tła punk­to­wa­ne­go deta­la­mi napraw­dę istot­ny­mi) nie spo­sób oprzeć się wra­że­niu, że mamy do czy­nie­nia z logo­reą, z neu­ro­tycz­nym w zasa­dzie przy­mu­sem wyplu­wa­nia przez piszą­cą kolej­nych i wciąż następ­nych, skan­do­wa­nych wer­sów. A w nim znaj­dzie­my wstrzą­sa­ją­cy wiersz „Twój głos”. A wie­lo­sło­wie to wszak bar­dzo czę­sto zaga­dy­wa­nie stra­ty – co wie­my (oczy­wi­ście wie­my) choć­by dzię­ki wiel­kim teo­re­ty­kom melan­cho­lii, od Rober­ta Bur­to­na począw­szy (jego mon­stru­al­na Ana­to­mia melan­cho­lii to wszak rów­nież zapis nie­zno­śne­go wie­lo­sło­wia w sta­nie kli­nicz­nie czy­stym), przez Julię Krie­ste­vą, aż po (co naj­mniej) Mar­ka Bień­czy­ka. Ten, któ­ry dotknię­ty jest utra­tą, może pogrą­żyć się w kata­to­nicz­nym mil­cze­niu – ale może też mówić bez ustan­ku, mówić do każ­de­go i do niko­go, rzu­cać tony słów i zdań w pustą prze­strzeń i w nie­po­chwyt­ny czas. Ale rok 1969 to rów­nież kolej­ny tom nowych poezji Miło­sza, Mia­sto bez imie­nia. To oczy­wi­ściereak­cja obron­na: w obli­czu zagro­że­nia nice­stwią­cym doświad­cze­niem zasad­ni­cze­go bra­ku nie pozo­sta­je cza­sem nic inne­go niż ów brak zaga­dać, zasy­pać otchła­nie kru­szy­wem języ­ka, wypeł­nić puste miej­sca wid­mo­wą tre­ścią tego, co wypo­wia­da­ne. A ponie­waż Pokój z wido­kiem na woj­nę jest książ­ką poetyc­ką nie tyl­ko nie­stan­dar­do­wo obszer­ną, ale wręcz – jako się rze­kło – wprost prze­ro­śnię­tą, osten­ta­cyj­nie obna­ża­ją­cą ele­phan­tia­sis tek­stu (to nie sąd war­to­ściu­ją­cy, nie zarzut – taki był oczy­wi­sty zamysł poet­ki, tak ma być i tak być musi), to wnio­sek nasu­wa się ponie­kąd sam: jeśli mamy tu do czy­nie­nia z pró­bą prze­pra­co­wa­nia utra­ty, to tak mocar­na (a może wręcz prze­mo­co­wa: usta­wia­ją­ca czy­tel­ni­ka przy nie­koń­czą­cym się pasie trans­mi­syj­nym tek­stu – podzie­lo­ne­go niby na poje­dyn­cze utwo­ry, ale po praw­dzie snu­ją­ce­go się nie­ja­ko na jed­nym odde­chu, hip­no­ty­zu­ją­ce­go i nie­wo­lą­ce­go) pra­ca wier­sza musi wyra­stać z doświad­cze­nia stra­ty wyjąt­ko­wo dotkli­we­go, z bar­dzo głę­bo­kich zło­gów lęku. Dowo­dem tych prze­my­śleń jest wyda­ny w tym wła­śnie burz­li­wym roku 1969, bar­dzo nie­kie­dy kry­tycz­ny wzglę­dem kontr­kul­tu­ry hipi­sow­skiej zbiór ese­jów Widze­nia nad Zato­ką San Fran­ci­sco. I rze­czy­wi­ście: ten tom wier­szy, ta poetyc­ka księ­ga, ma za swo­ją przy­czy­nę lęk: że oto Ukra­ina, któ­rą się zna­ło (Ukra­ina gościn­nych miejsc, Ukra­ina przy­ja­znych ludzi, Ukra­ina dru­gie­go – a cza­sem może też pierw­sze­go – wła­sne­go języ­ka, Ukra­ina bli­skiej lite­ra­tu­ry) zagro­żo­na jest fizycz­nym nie­ist­nie­niem. Kamiń­ska z jed­nej stro­ny doku­men­tu­je roz­pad (roz­pad zupeł­nie dosłow­ny: śmierć żoł­nie­rzy i cywi­lów, bez­lu­dzie osie­ro­co­ne przez uchodź­ców, gru­zo­wi­ska pozo­sta­łe po bom­bar­do­wa­niach i ostrza­łach, pra­wem kadu­ka prze­su­wa­ne gra­ni­ce pań­stwo­we), z dru­giej zaś – roz­pad ten pró­bu­je swo­im pisa­niem powstrzy­mać. Wszyst­ko to widział i nad wszyst­kim tym inten­syw­nie myślał postaw­ny i przy­stoj­ny szorst­ką wschod­nio­eu­ro­pej­ską uro­dą, nie­speł­na sześć­dzie­się­cio­let­ni wykła­dow­ca na Wydzia­le Języ­ków i Lite­ra­tur Sło­wiań­skich tegoż uni­wer­sy­te­tu, pro­fe­sor Cze­sław Miłosz. Z tego punk­tu widze­nia – czy­li odczy­tu­jąc przy­tła­cza­ją­cą masę pomiesz­czo­ne­go w Poko­ju z wido­kiem na woj­nę tek­stu wier­szo­we­go jako obro­nę przed real­nym uni­ce­stwia­niem Ukra­iny – szcze­gól­nie przej­mu­ją­co, ale też ponie­kąd iro­nicz­nie, wybrzmie­wa utwór zaczy­na­ją­cy się od słów „jecha­łam kie­dyś w rosji”. To opo­wieść o jeź­dzie nie­mal dwa tysią­ce kilo­me­trów przez „nic”. A na obrze­żach tej wie­lo­barw­nej, dłu­go­wło­sej, ukwie­co­nej rewol­ty gęst­niał już mrok: tysią­ce ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy w Wiet­na­mie zepchnię­tych było do coraz głęb­szej i coraz bar­dziej bez­na­dziej­nej defen­sy­wy (świa­to­wa opi­nia publicz­na wciąż prze­ży­wa­ła wstrząs po ujaw­nie­niu zbrod­ni wojen­nej w My Lai), Anton Szan­dor La Vey wyda­wał wła­śnie Biblię Sza­ta­na, Rodzi­na fana­tycz­ne­go wiel­bi­cie­la Beatle­sów, Char­lie­go Man­so­na, doko­ny­wa­ła zbio­ro­we­go mor­du w wil­li Sha­ron Tate i Roma­na Polań­skie­go w nie­od­le­głym Bever­ly Hills, a na Świę­te­go Miko­ła­ja moto­cy­kli­ści-gang­ste­rzy z Hell’s Angels zaszlach­tu­ją jed­ne­go z fanów Rol­ling Sto­ne­sów pod­czas festi­wa­lu na daw­nym torze wyści­go­wym w Alta­mont, w tej samej sło­necz­nej Kali­for­nii. Jest to to samo „nic”, któ­re tak czę­sto, że nie­le­d­wie na kra­wę­dzi bana­łu poja­wia się na pra­wach meto­ni­mii w opi­sach mon­stru­al­nych powierzch­ni obej­mo­wa­nych gra­ni­ca­mi pań­stwa rosyj­skie­go – ale w uję­ciu Kamiń­skiej owo „nic” nabie­ra wyjąt­ko­wo groź­nych zna­czeń. Bo oto ta rosyj­ska pustać oży­wa, przy­bie­ra kształt bez­po­sta­cio­we­go potwo­ra, któ­ry – niczym paję­czy­ca Ungo­lian­ta z Sil­ma­ril­lio­nu pro­fe­so­ra Tol­kie­na – defi­niu­je się wyłącz­nie poprzez swój nie­na­sy­co­ny głód, ist­nie­je jedy­nie po to, by poże­rać, by zapeł­niać pust­kę, któ­rą się jest. W 1969 roku (kie­dy to, jak chciał tego Pie­śniarz, „cza­sy nad­cho­dzi­ły nowe”) powie­trze nad kam­pu­sem Uni­wer­sy­te­tu Kali­for­nij­skie­go w Ber­ke­ley gęst­nia­ło nie tyl­ko od zapa­chu mari­hu­any, ale też od zma­ga­ją­cych się ze sobą idei – bud­dyzm i troc­kizm, wol­na miłość i hin­du­izm, Jung i Casta­ne­da, poezje Gins­ber­ga i Obcy w obcym kra­ju Hein­le­ina, Leary i suk­ces misji Apol­lo 11; prze­krzy­ki­wa­no się opi­nia­mi po obej­rze­niu Easy Ride­ra i po odsłu­cha­niu Volun­te­ers, dzie­lo­no wra­że­nia­mi z festi­wa­lu Wood­stock. I w kolej­nych przy­bli­że­niach obja­wia swą ato­mo­wą struk­tu­rę: skła­da się z tysię­cy zla­nych w jed­ną masę rosyj­skich żoł­nie­rzy, któ­rzy, owszem, nisz­czą („i teraz to/ nic/ […] pali książ­ki”), ale przede wszyst­kim obju­cza­ją się, niczym wojo­wie z cza­sów sprzed jakich­kol­wiek kon­wen­cji regu­lu­ją­cych wojen­ny oby­czaj, jakim­kol­wiek, bez ładu i skła­du zagar­nia­nym łupem („kradnie/ pral­ki suszar­ki tele­wi­zo­ry rowery/ biżu­te­rię bie­li­znę ubra­nia jedzenie// […] i wywozi/ dywa­ny narzę­dzia naczy­nia sztućce// buty kosme­ty­ki zabaw­ki pod­pa­ski”). A ponie­waż to, co odby­wa się w tym wier­szu, wysty­li­zo­wa­ne jest – jako się rze­kło – na odra­ża­ją­ce, ponad wszel­ką sto­sow­ną mia­rę obżar­stwo, nie może dzi­wić, że po armii rosyj­skiej zosta­ją jedy­nie tro­py, zaiste, god­ne Gar­gan­tui („sra do szu­fla­dy”).  Wszyst­ko zaś – no wła­śnie – po to, „żeby zapełnić/ to swoje/ nic”. Tak zatem Kamiń­ska, uru­cha­mia­jąc […]

VI

Pisa­nie idzie mi z wie­kiem („I’m an old man now”) coraz opor­niej – ale tłu­ma­czę sobie, że w nie­do­koń­cze­niu tych dwóch tek­stów, któ­ry­mi powy­żej „opła­ci­łem się woj­nie”, jest coś wię­cej niż banal­ne sztyw­nie­nie zwo­jów mózgo­wych piszą­ce­go. Reflek­sja o Pale­sty­nie i Izra­elu, kre­ślo­na dla Labo­ra­to­rium Empa­tii, co rusz roz­bi­ja­ła się o zażar­te, nie­koń­czą­ce się dys­ku­sje toczo­ne na mes­sen­ge­ro­wym zaple­czu Labo­ra­to­rium – i oto oka­za­ło się, że nasz kolek­tyw bodaj po raz pierw­szy w swej dość już dłu­giej (jak na realia amor­ficz­ne­go bytu sie­cio­we­go) histo­rii nie jest w sta­nie uzgod­nić wspól­ne­go sta­no­wi­ska na tyle dla wszyst­kich nas akcep­to­wal­ne­go, by moż­na było dać mu wyraz w jed­nym tek­ście. Ta woj­na nas prze­ro­sła – a prze­cież nie raz i nie dwa ktoś z nas pisał o kwe­stiach pozle­pia­nych z samych nie­za­go­jo­nych blizn; ale tu aku­rat musie­li­śmy się pod­dać, pod­dać tak­tycz­nie, by nie oka­za­ło się, że roz­pę­dzo­ne demo­ny oko­ło­wo­jen­nych dys­kur­sów prze­ję­ły nad nami kon­tro­lę, zaczę­ły dyk­to­wać warun­ki na polu wal­ki. Bo ostat­nim, cze­go byśmy chcie­li, to żeby to, co pomię­dzy nami, rów­nież zaczę­ło opła­cać się woj­nie. A recen­zja z Poko­ju z wido­kiem na woj­nę? Cóż, spóź­ni­łem się, niczym homo pyk­no­lep­ti­cus z pism Pau­la Viri­lio nie dotrzy­ma­łem kro­ku gwał­tow­nie roz­pę­dzo­ne­mu przez woj­nę cza­so­wi: zanim zdą­ży­łem sfi­na­li­zo­wać swój kry­tycz­no­li­te­rac­ki zamysł, Ane­ta Kamiń­ska napi­sa­ła i opu­bli­ko­wa­ła dru­gi, wyraź­nie więk­szy (jak­kol­wiek wyda­je się to nie­moż­li­we) od pierw­sze­go tom swych zapi­sków o krwa­wią­cej Ukra­inie.

VII

„The bat­tle con­ti­nu­ed on” (Suzan­ne Vega).