debaty / ankiety i podsumowania

Migawki, więcej nie pamiętam

Karol Maliszewski

Głos Karola Maliszewskiego w debacie „Kroniki osobiste”.

strona debaty

Kroniki osobiste

„Poje­dyn­czy się nie uda­je,
dopie­ro sumu­jąc, uzy­ska­my czło­wie­ka”
(z nie­do­koń­czo­ne­go wier­sza).

Chy­ba naj­bar­dziej typo­we, opi­sy­wa­ne już przez innych i inne, odczu­cie jest takie, że się nad niczym nie panu­je, nie kształ­tu­je świa­do­mie, lecz leci w peł­ną dzi­wów i nie­spo­dzia­nek prze­strzeń, że się czło­wiek odbi­ja od ścian i luster w jakimś labi­ryn­cie prób i przy­pad­ków. No chy­ba nikt nie rodzi się pisa­rzem, poetą, kimś takim. Rodzi­my się stra­ża­ka­mi, pił­ka­rza­mi, księż­mi, od cza­su do cza­su zda­rza się File­as Fogg, Arsen Lupin, Robin Hood albo Kichuś maj­stra Lepi­gli­ny. To mój przy­pa­dek, wie­lo­krot­nie czy­ta­na książ­ka z dzie­ciń­stwa, łzy sypią­ce się jak groch. Cał­ko­wi­te utoż­sa­mie­nie, przej­ście na dru­gą stro­nę stro­nę, sca­le­nie nie­prze­sta­ją­cych rze­czy­wi­sto­ści w jed­nię, któ­ra już do koń­ca życia w swo­jej absur­dal­no­ści nie będzie dawać spo­ko­ju. Tym­cza­sem wszy­scy wokół są nor­mal­ni, pra­co­wi­cie i sumien­nie oddzie­la­jąc rze­czy­wi­sto­ści, a ty musisz nad­da­wać, grać za dwóch i zapew­niać, że wszyst­ko jest okey.

Sta­ram się tu jak naj­kró­cej i jak naj­mniej pate­tycz­nie opo­wie­dzieć o „meta­fi­zycz­nej” stro­nie pro­ce­su docho­dze­nia do lite­ra­tu­ry. Stro­na psy­cho­lo­gicz­na pole­ga na wcze­snym odczu­ciu gor­szo­ści, byle­ja­ko­ści swo­je­go ist­nie­nia, bo jesteś inny, nie­atrak­cyj­ny, mizer­ny w każ­dym sen­sie: fizycz­nym, spo­łecz­nym, kul­tu­ro­wym, wypeł­nia cię lęk i wsty­dzisz się za wszyst­ko, za wiecz­nie pija­ne­go ojca itd. Na tej żało­śli­wej stru­nie nie będę pogry­wał, bo to melo­dia w róż­nych oso­bi­stych warian­tach zna­na wszyst­kim ucie­ka­ją­cym w lite­ra­tu­rę, a potem pró­bu­ją­cym nią żyć zastęp­czo, a to zna­czy zamiast praw­dzi­we­go, peł­ne­go sza­cun­ku i akcep­ta­cji, życia.

Gdy nie masz sza­cun­ku i dobre­go sło­wa, zaczy­nasz pisać wier­szy­ki (zresz­tą cokol­wiek), żeby sobie coś udo­wod­nić w kwe­stii doce­nie­nia i uzna­nia. Potem jakieś tra­ge­dyj­ki, śmier­ci w rodzi­nie, tra­gizm pierw­szych miło­ści, ucie­czek i porzu­ceń, i ta klu­cha w gar­dle nie­bez­piecz­nie rośnie. Gdy zaczy­nasz odkrztu­szać, oka­zu­je się, że w Pol­sce jest mnó­stwo kon­kur­sów poetyc­kich, a więc wysy­łasz i dosta­jesz nagro­dy i wyróż­nie­nia w zło­tów­kach; komu, jak komu, ale wła­śnie tobie bar­dzo te zło­tów­ki są pomoc­ne do utrzy­ma­nia (po śmier­ci ojca) jakie­goś pod­sta­wo­we­go pozio­mu życia. Wysy­łasz też do lite­rac­kich gazet. Trzę­siesz się nad swo­im wydru­ko­wa­nym nazwi­skiem, w tym świe­tle już nie wyglą­dasz tak nędz­nie, a na doda­tek listo­nosz przy­no­si jakieś drob­ne sumy. Oka­zu­je się, że bez tej publi­ka­cyj­no-kon­kur­so­wej pro­te­zy nie możesz już żyć. To two­ja pod­sta­wo­wa używ­ka, to źró­dło róż­nie rozu­mia­ne­go docho­du. Ktoś tu zaczy­na się czymś wypeł­niać, pneu­mą pod­no­szą­cą zarys posta­ci, któ­ra może już nie jest tak bar­dzo nik­czem­na, mizer­na, mała. Krót­ko mówiąc – rośniesz. Bar­dzo dłu­go tyl­ko we wła­snych oczach.

Tym­cza­sem żyjesz, masz dzie­ci, cho­dzisz do pra­cy. Dla więk­szo­ści to wystar­cza­ją­ce racje ist­nie­nia. Dla cie­bie też, ale pamię­taj­my o wspo­mnia­nym uza­leż­nie­niu. Coś się cią­gle pisze, notu­je, czy­ta, grze­bie w papie­rach. Wymy­ślasz nowo­rudz­kie spo­tka­nia poetyc­kie, przy­jeż­dża­ją Mariusz Grze­bal­ski i Darek Sośnic­ki, pozna­jesz ludzi, któ­rzy lada moment wcią­gną się do współ­pra­cy z „Nowym Nur­tem”, powie­dzą: „Spró­buj pisać recen­zje poetyc­kie”. Pró­bu­jesz. Jakoś idzie. Nagle „Nowy Nurt” sta­je się waż­ny i przez przy­pa­dek dro­bi­na splen­do­ru spa­da na two­ją pisa­nin­kę. Przy­cho­dzą zamó­wie­nia z innych redak­cji, warsz­tat aż fur­czy, a rano, bel­frze z pod­sta­wów­ki, z tru­dem bie­gniesz do robo­ty. Któ­re­goś dnia dzwo­ni tele­fon. Tak, tak, ceni­my pana pisa­nie o współ­cze­snej poezji, ofe­ru­je­my pra­cę w Kole­gium Kar­ko­no­skim w Jele­niej Górze. Dobrzy ludzie (głów­nie Jacek Łuka­sie­wicz i Ste­fan Szy­mut­ko) poma­ga­ją zro­bić dok­to­rat. W tle oczy­wi­ście cią­gły ruch, doryw­cze pra­ce i zaję­cia, juro­ro­wa­nie w kon­kur­sach, wykła­dy, warsz­ta­ty, poga­dan­ki. W jakimś sen­sie ten cha­os prze­dziw­nych, czę­sto sprzecz­nych, aktyw­no­ści porząd­ku­je Biu­ro Lite­rac­kie kon­kret­ne zada­nia i ocze­ki­wa­nia. To jeden z naj­wcze­śniej­szych tro­pów, jeśli cho­dzi o postę­pu­ją­cą przy­pad­ko­wość; zna­jo­mość z Artu­rem sprzed wie­lu lat owo­cu­je czymś trwa­łym i roz­wi­ja­ją­cym. Tych tro­pów jest wię­cej, na przy­kład inny wią­że z zaję­cia­mi w Stu­dium Lite­rac­ko-Arty­stycz­nym przy Uni­wer­sy­te­cie Jagiel­loń­skim, inny doty­czy Hen­ry­ka Bere­zy oraz Boh­da­na Zadu­ry i współ­pra­cy z „Twór­czo­ścią”, a jesz­cze inny życz­li­wo­ści Mie­czy­sła­wa Orskie­go zapra­sza­ją­ce­go do krę­gu „Odry”, i tak dalej; może kie­dyś to roz­wi­nę.

Przy­cho­dzi i ten moment: wygry­wasz kon­kurs na sta­no­wi­sko adiunk­ta, zaczy­nasz pra­cę na Uni­wer­sy­te­cie Wro­cław­skim. Lista lek­tur, przy­jaź­ni, przy­gód i doświad­czeń roz­ra­sta się. Habi­li­ta­cja, potem pro­fe­su­ra Uni­wer­sy­te­tu Wro­cław­skie­go. Pisze się dalej. Z tym samym lękiem, że znów cię nie wybio­rą do skła­du. To nie­śmier­tel­ny napęd. Wła­ści­wie śmier­tel­ny, umie­ra wraz z tobą. Nie chciał­byś tego nie­po­ko­ju, tej udrę­ki prze­ka­zy­wać gene­tycz­nie dalej.

Ale o czym to ja mia­łem? No tak, zyski i stra­ty. Zysk pod­sta­wo­wy – zyska­łem sie­bie, dopi­sa­łem do jakiejś więk­szej sumy, stwo­rzy­łem się, poskła­da­łem z czę­ści, któ­rych fan­ta­zyj­ność i zna­cze­nie usta­li­ła lite­ra­tu­ra, przede wszyst­kim poezja. Stra­ta pod­sta­wo­wa pole­ga chy­ba na tym, że nie jesteś odda­ny rodzi­nie tak, jak­byś mógł. W związ­ku z czym usta­wicz­nie żywisz się wyrzu­ta­mi sumie­nia, że może cier­pią przez cie­bie. Ale prze­cież i tę fru­stra­cję zaraz spo­żyt­ku­je się lite­rac­ko. Takie się z cie­bie zro­bi­ło mon­strum, zasy­sa­ją­ce, co się da, potem wyplu­wa­ją­ce w rów­nych rząd­kach, powo­łu­ją­ce się na nad­wraż­li­wość, nad­świa­do­mość i Bóg wie co. Stwo­rzy­łeś potwo­ra, któ­ry wdzię­czy się do tłu­mu (a jakiż to tłum chcesz upchać w tej niszy, niszeń­ce?), a ty z tłu­ma­cze­nia i uspra­wie­dli­wia­nia jego nar­cy­stycz­nych gry­ma­sów zro­bi­łeś sobie spo­sób na życie.

O AUTORZE

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.