Pisałem, bo czytałem
Bohdan Zadura
Głos Bohdana Zadury w debacie „Kroniki osobiste”.
strona debaty
Kroniki osobisteLiczyć zyski i straty, sporządzać bilans (raczej zamknięcia niż otwarcia)? Znałem bardzo miłe księgowe i księgowych (księgową z wykształcenia była moja matka, księgową była żona mojego najmłodszego brata), ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że buchalteria mogłaby być zajęciem dla mnie. Rodzaje rzeczy są najważniejsze, ale to szczegół jest najciekawszy – pisał w jednym z wierszy John Ashbery i mógłbym się pod tym podpisać. Zawsze bardziej interesowały mnie poszczególne książki niż nurty, dni niż lata, ludzie niż zbiorowości.
W Bitwie o Legnicę Piotr Sommer napisał, że „Legnica to był duży nakręt, przyjacielskość i kupa radości” i moje odczucia są (były) podobne, jeśli przez „nakręt” rozumieć poczucie, że się bierze udział w czymś ważnym i że się jest bez żadnej uzurpacji na właściwym miejscu. Pewnie dorzuciłbym jeszcze kawałek odzyskanej młodości, bo to przeważnie byli młodzi autorzy i młoda widownia, najstarsi z nas w wieku, powiedzmy, średnim. Mógłbym, jak prestidigitator królika z kapelusza, wyjmować teraz z obszernych kieszeni swej pamięci jakieś obrazy, próbować opisać poezję nocnej podróży koleją relacji Wrocław–Lublin i Joannę Dziwak, nie małą, ale młodą, nie z Francji, a z Dęblina, która jeszcze chodziła do puławskiego liceum, które kiedyś, w 1962 roku, kończyłem. A w czasach, kiedy kończyłem, zachwycał mnie poemat Cendrarsa, do którego – gdyby kto nie wiedział – tu piję, wiersze Apollinaire’a, Jacoba, Saint-John Perse’a. Jak sznur powiązanych kolorowych chusteczek z butonierki czytelnika mógłbym wyciągać ze sterty ubrań i plecaków rzuconych na szerokie parapety którejś z wrocławskich kawiarni swoją kurtkę. Zakręcić wielkim diabelskim kołem niedaleko Impartu, z gondoli którego spogląda w dół nieustraszona Joanna Orska. Odtworzyć z taśmy w głowie głos Tanii Izotowej, martwiącej się przy papierosie w zapadającym zmierzchu pod Teatrem Modrzejewskiej, czy zdąży opuścić Polskę w terminie, bo jest tu tranzytem. Wieczór „W zdrowym ciele zdrowy duch”, w którym miałem występować w reprezentacyjnym dresie w towarzystwie Andruchowycza i Chadanowicza, ale Arturowi udało się załatwić tylko klubowy dres Śląska Wrocław. No to już jesteśmy nie tylko przy szczegółach, ale przy zyskach, ten dres to jakieś kompensacyjne spełnienie chłopięcych marzeń o sportowej karierze.
Początki przeważnie toną we mgle – Pan Tadeusz z ilustracjami Mai Berezowskiej i Zosia w bieliźnie, PopiołyŻeromskiego, których wtedy oczywiście nie czytałem, i absurdalna niewytłumaczalna myśl, że jestem reinkarnacją tego pisarza. Pierwszy wiersz po zderzeniu z ogromem morza, jakby pod wpływem zachwytu, którego jednak w tym wierszu szukać ze świecą. Szybciej już w nim można znaleźć ślady poetyki, cechującej poetycką produkcję zamieszczaną na łamach „Świerszczyka”. Kolejny po wakacjach w górach, niewysokich, bo to było Krościenko i Pieniny.
Następne pisane po kilkuletniej przerwie. „Verweile doch, du bist so schön!” Może nie piękna ta chwila, ale ważna i chciało się ją ocalić. Z marnym skutkiem, bo lepiej ją się odnajdywało w pamięci niż w wierszu, który miał ją zatrzymać. Innym to się udawało, a książka poetycka to było dla mnie coś jak piramida dla faraona, trochę to okrutne tak denuncjować tamtego nastolatka. W pisaniu było dla mnie zawsze coś wstydliwego, nie afiszowałem się nim, ukrywałem przed bliskimi. Czułem powołanie, ale wątpiłem w swój talent. Robiłem wiwisekcje własnych wierszy. Czytałem wszystko, co wpadło mi w ręce. Naśladowałem innych. Jeśli nawet nie nauczę się pisać, nauczę się czytać cudze. Ale kiedyś trzeba było się ujawnić. Pierwsza książka, Lata spokojnego słońca, nie przynosząc mi nagród, na które trochę liczyłem, przyniosła mi jakąś sławę – to był zysk; a straty – to były na pewien czas zepsute niektóre relacje rodzinne i towarzyskie. Co z tego, że dalej przyświecała mi zasada „ocalić przemijające”, skoro ocalałem też i przywary. Co z tego, że to była powieść, skoro niektórzy czytali ją jak dokument? Co z tego, że to było podszyte mimo wszystko czułością?
Traktując rzecz racjonalnie: literatura była wtedy – w latach 60. – bodaj jedyną ścieżką szybkiego wybicia się na dorosłość. Wysyłałeś wiersze do czasopism i redakcje traktowały cię poważnie. Zyski z literatury – to dzięki niej skończyłem studia, opisywałem tę historię parę razy, więc nie będę jej tutaj przytaczał. Dzięki literaturze zobaczyłem kawałek świata, kiedy jeszcze paszportu nie miało się w domu: Stany Zjednoczone, Węgry, Szwecję, w nowej epoce Niemcy, Litwę, Ukrainę, Macedonię, i (wstyd powiedzieć) w ostatniej chwili: w styczniu 2014 Moskwę. Dzięki literaturze poznałem mnóstwo świetnych ludzi, nie chodzi tylko o noblistów.
Po skończeniu psim swędem studiów – filozofii, a nie żadnych nauk społecznych, które się plączą w jakichś moich biogramach – zastanawiałem się, czy nie poświęcić się wyłącznie literaturze i czy można wyżyć tylko z niej. Krótka recenzja to było trzysta złotych, po odliczeniu podatku 292. Za opowiadanie „Światło i tęcza” – tak naprawdę początek wspomnianej tu debiutanckiej powieści – wydrukowane w „Miesięczniku Literackim” w 1967 roku mogłem sobie kupić pierwszą maszynę do pisania (kosztowała bodaj 2 800). Moja pierwsza pensja jako kierownika muzeum regionalnego w 1970 roku to było chyba 1100 złotych. Cztery recenzje miesięcznie, więc teoretycznie to mogłoby się udać. Nie zaryzykowałem. Przez siedem lat robiłem to, czego nie umiałem i nie przesadnie lubiłem. Można powiedzieć, że się męczyłem, ale ludzi, z którymi pracowałem, zwłaszcza od czasu, gdy po dwóch latach reorganizacja muzeum zdjęła z moich barków brzemię kierowania placówką (Boże, jakim ja językiem piszę!), naprawdę lubiłem, a książki, które w tym czasie powstały, świadczą, że literacko ten czas nie był zmarnowany. Bez pracy tam nie byłoby choćby poematu „Małe muzea”. A jednak kiedy dostałem propozycję, by zostawić muzeum i przejść do teatru pantomimicznego jako jego kierownik literacki, nie wahałem się, choć to był krok ryzykowny. Palec boży – telefon z tą propozycją zadzwonił tego samego dnia, kiedy po moim powrocie z urlopu dyrektor niesłusznie mnie ochrzanił. W ten sposób się przekonałem, że choć z literatury (poza wyjątkami) nie można wyżyć, to można się utrzymać przy literaturze. Potem było pół etatu w jednej redakcji, pół etatu w drugiej, jakieś honoraria za jurorowanie, recenzje wewnętrzne, przekłady. Ścigaliśmy się z żoną, czyje dochody są większe – jej nauczycielska pensja czy moja redaktorska. Za rządu Mazowieckiego jej wyprzedziła moją, ale szły niemal łeb w łeb na niskim poziomie. Żeby nie mówić o haniebnie niskich honorariach w czasopismach literackich współfinansowanych przez państwo, można użyć określenia symboliczne. Ale są też takie, w których drukuje się za Bóg zapłać, bywały i takie (przemilczę tytuł), które za druk kazały sobie płacić. Wydawcy też nie rozpieszczają autorów.
Co się traci? – spontaniczność, bezrefleksyjność; czując się prozaikiem wszystko, co cię spotyka, traktujesz, choćbyś nie chciał, jak możliwe tworzywo literackie. Co się zyskuje? Samoświadomość: obserwując innych, obserwujesz siebie. Czasem wiersz powstaje z poczucia winy, jako zadośćuczynienie: nie nauczyłem się na trzymiesięcznym stypendium w 1986 węgierskiego, ale napisałem tom niezłych „węgierskich” wierszy. Co się traci? Mówiąc metaforycznie – prawo do urlopu, nawet kiedy śpisz, pracujesz nad jakimś tekstem.
Oczywiście te zyski i straty na starość – mówię o sobie – nie tyle się wyzerowują, co tracą swoja ostrość. Wątpisz w swoją społeczną użyteczność, jeśli spotyka cię coś zawstydzająco miłego, to z tej samej niszy. Twoja poezja jest ważna dla ludzi z dalekiego świata, tłumaczeni przez ciebie pisarze piszą ci, że są szczęśliwi, ale w bloku, w którym mieszkasz, jest pewnie tylko jedna osoba, która wie, czym się zajmujesz. Dzięki literaturze przeżyłeś parę wspaniałych, nierzeczywistych chwil i ona nauczyła cię pokory. I żeby skończyć optymistycznie, to dzięki niej masz bardzo przyzwoitą emeryturę, bo zaliczono ci do niej okres od debiutu w 1962 jako składkowy.
O AUTORZE
Bohdan Zadura
Ur. w 1945 r. Poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. W latach 2004-2020 redaktor naczelny „Twórczości”, od lat pozostaje związany z „Akcentem” i „Literaturą na Świecie”. Laureat licznych polskich i zagranicznych nagród, w tym: Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2011), Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. H. Skoworody (2014) oraz Nagrody im. C.K. Norwida (2015). W Biurze Literackim w latach 2005–2007 ukazały się jego dzieła zebrane, a w kolejnych latach publikował w oficynie następne premierowe książki, w tym w 2020 roku wybór wierszy Sekcja zabójstw. W 2018 r. został uhonorowany Silesiusem za całokształt twórczości.