Grzegorz Olszański: Lubisz układać puzzle?
Maciej Wnuk: Czasami zdarza mi się je układać. Są niestety trochę niewdzięczne, bo zazwyczaj składają się z tysiąca elementów, a ja mam taki charakter, że jak postawię sobie jakieś zadanie, to siedzę przy tym, dopóki nie skończę, co trochę niweczy całą zabawę. Zaczynam się irytować, że z puzzlami jestem w lesie, a zaraz koniec dnia.
Pytam nieprzypadkowo, bo odniosłem wrażenie, że twoja książka – od razu powiem, że kapitalna, dawno nie czytałem tak dobrego debiutu – to taki zestaw puzzli do ułożenia przez czytelnika. Dostarcza ona mnóstwo lekturowej frajdy, ale też wymaga od niego zarówno pewnej cierpliwości, jak i przede wszystkim uwagi. Problem w tym, że uwaga jest dziś walutą, o którą konkuruje mnóstwo rywalizujących ze sobą podmiotów. Tymczasem twoich Miejsc odległych nie da się czytać, zanurzając się co chwila w internecie, słuchając równolegle podcastu, uczestnicząc jednocześnie w domowej krzątaninie. Nie obawiasz się, że poprzeczka zawieszona jest tu dość wysoko, jeśli chodzi o dzisiejszego czytelnika i jego nawyki odbiorcze?
Mam sporą wiarę w czytelników. Wiem, że z różnych przyczyn nasza zdolność skupienia uwagi została mocno ograniczona, ale z drugiej strony często słyszę, że rośnie zainteresowanie czynnościami, które uniemożliwiają wielozadaniowość. Przykładem może być tu pójście do kina, żeby spędzić tam ponad dwie godziny bez możliwości zerknięcia do telefonu. Chodzi właśnie o ten aspekt wykonywania wyłącznie jednej czynności – oglądania filmu. Książki również mogą służyć takiej trosce o uwagę. Biorę książkę (w moim przypadku fizyczną, rzadko czytam ebooki), idę do ulubionego miejsca i dbam o to, żeby był to czas zarezerwowany tylko na czytanie. Ale wiem, że znalezienie go bywa luksusem, bo jesteśmy bardzo zarobieni.
Potrafisz w wielozadaniowość?
Nie, to coś, co nigdy mi nie wychodziło. Zapewne z tego powodu nigdy nie polubiłem się z audiobookami. Kiedy słyszę, że ludzie potrafią słuchać książki, jednocześnie sprzątając dom, zastanawiam się: „Jak oni to robią?”. Ja nie mogę w takiej sytuacji skupić się na czymkolwiek, choćby to była najłatwiejsza do „wchłonięcia” książka. Wybieram książki pasujące do moich aktualnych zainteresowań. Nie zawsze tak robiłem – kiedyś częściej „rzucałem się” na nowości; czułem, że muszę poznać wszystko, wiedzieć, o czym się mówi. Tylko że niekiedy odbijałem się od tych książek, po prostu nie były dla mnie. Teraz na nowości patrzę raczej ostrożnie. To według mnie ważne, bo motywacja do lektury to silny factor w późniejszym zaangażowaniu w nią. Jeśli pytam: „Dlaczego czytam tę książkę?”, a odpowiedzią jest to, że „właśnie żyje nią internet”, to wtedy zastanawiam się: „Czytam dla siebie, czy żeby zadowolić ludzi z internetu?”. To przykra myśl, ale czasami mam wrażenie, że nasza obecność w internecie to ciągła troska o opinie ludzi, na których w ogóle nie powinno nam zależeć. Książki nie są wyjątkiem.
To od razu zapytam, co ostatnio dobrego czytałeś?
Ostatnio akurat czytam tytuły, które w Polsce przeszły bez większego echa. Skończyłem właśnie Wellness Nathana Hilla – znakomita książka! Podczas jej czytania miałem jednak wrażenie, że w polskim odbiorze pojawiłby się zarzut o gadulstwo. W końcu to taki typ narracji, w którym autor najpierw mówi, że bohater widzi wygaszacz ekranu, a w kolejnym zdaniu wyjaśnia, czym jest wygaszacz ekranu. Uśmiecham się wtedy pod nosem, bo wiem, że niejeden redaktor kazałby to wywalić. Ale ja lubię, gdy w książkach jest lekkie gadulstwo, nie mam ciśnienia na poszukiwanie dyscypliny w języku. To, co powiedziałem o nowościach, mogło zabrzmieć tak, jakbym wręcz odradzał czytanie Miejsc odległych – w końcu one też są nowością. Nie odradzam, ale nie tworzę presji, że koniecznie trzeba je przeczytać. Nie trzeba – zerknijcie w treść, w styl, posłuchajcie intuicji. Jeśli okaże się, że to jest właściwy moment na Miejsca odległe – świetnie, bardzo się cieszę. Jeśli będą musiały poczekać na inny czas w waszym życiu – niech czekają.
Wracając do gier i puzzli. Jednym z elementów układanki, jaką proponujesz czytelnikowi, jest kwestia genologicznej przynależności twojej książki. Na pierwszy rzut oka to zbiór autonomicznych opowiadań. Klimatycznych, ze świetną aurą, mocnymi pointami. Rzut oka numer dwa sprawia jednak, że czytelnik dostrzega nici, którymi wiążesz ze sobą poszczególne teksty. Tym samym Miejsca odległe okazują się zakamuflowaną powieścią. Każda z tych optyk lekturowych ma pewne zalety. Pytanie, jak Ty na to patrzysz?
Faktycznie można czytać Miejsca odległe jako powieść. Kiedy je pisałem, wiedziałem, że będą to opowiadania i że będą ze sobą powiązane, w dodatku w sposób dość sekwencyjny, co mogłoby przybliżać je konceptualnie do powieści. Nie mam potrzeby przypisywania książkom sztywnych definicji, rozsądzania, czy to zbiór opowiadań, czy powieść (poza kontekstem marketingowym). Akceptuję fakt, że niektóre książki będą gdzieś poza tymi rozgraniczeniami. Na okładce jednak zaznaczyliśmy, że Miejsca odległe to zbiór opowiadań – to akurat był mój pomysł, choć wydawnictwo proponowało „powieść”. Zaoponowałem, bo jako czytelnik mam obserwację, że dzisiaj bardzo dużo rzeczy jest reklamowane jako „powieść”, mimo że są zupełnie czymś innym. Czy chodzi o kwestie sprzedażowe? Nie wiem, mogę tylko zgadywać. W każdym razie jako wielki fan powieści nie chciałbym, aby potrzeby reklamy kazały „podciągać” każdą książkę do jej definicji, nawet jeśli teoretycznie w przypadku Miejsc odległych byłoby to w pewnym stopniu uzasadnione.
I gdybyś mógł – a przecież możesz – sporządzić coś w rodzaju autorskiej instrukcji obsługi swojego dzieła, to na co powinniśmy zwrócić szczególną uwagę? W akademickiej praktyce nad autora stawiamy dzieło, ale to nie akademie (śmiech).
Jeśli chodzi o instrukcję obsługi mojej książki – rety, to takie trudne pytanie. Nie chciałbym podawać żadnego „klucza interpretacji”, bo nie sądzę by cokolwiek takiego istniało – nie tylko w przypadku Miejsc odległych, ale też w ogóle. Każdy filtruje książki przez siebie, zapamiętuje różne rzeczy, pewne tematy odsieje, inne zostaną z nim na dłużej. Podrzucam więc dobrowolny trop do podjęcia – można zauważyć w lekturze Miejsc odległych coś, co ja nazywam hiperłączami. To właśnie te związki między opowiadaniami. Starałem się przenieść koncept hiperłączy, czyli odwołań do kolejnych internetowych treści, na strukturę opowiadań. W każdym z nich jest właśnie takie „hiperłącze”, które kieruje czytelnika do kolejnego opowiadania, do innego kraju, innych bohaterów itd. Wierzę, że codzienność bez przerwy podsuwa nam możliwość dokonania właśnie takich przeskoków, już poza przestrzenią internetową. Zainteresujesz się, skąd pochodzą przedmioty, które nosimy albo posiadamy w domu – wylądujesz w bangladeskich fabrykach. Zastanowisz się, dlaczego twój feed w mediach społecznościowych wygląda tak, a nie inaczej – pogrzebiesz w decyzjach biznesowych ze Stanów. Pytanie o ulewne deszcze w Polsce każe szukać odpowiedzi w doniesieniach z rejonu Morza Śródziemnego.
Te hiperłącza to świetny trop, ale mów dalej, bo Ci przerwałem.
Chyba każdy kiedyś zgubił się na Wikipedii, klikając po hiperłączach i odkrywając tematy coraz dziwniejsze i odleglejsze od tego, co chciał początkowo wyszukać. Idzie za tym jakaś ciekawość – jestem w stanie porzucić chwilowo cel, by poczytać coś innego. Z kolei w tym innym artykule znajduję coś, co ciekawi mnie jeszcze bardziej, więc po kilku minutach jestem już zupełnie gdzieś indziej. I uważam, że takie doświadczenie zgubienia się w internecie jest wspaniałe – bo wynika z ciekawości, z intencji szukania, nawet jeśli wiem, że nigdy nie ogarnę wszystkiego i mogę sobie tylko przeskakiwać po hiperłączach. Już samo to sprawia, że człowiek łagodnieje – większość z nas funkcjonuje w ramach wąskich specjalizacji (zawodowych, naukowych, hobbystycznych itd.), więc zderzenie z innym światem każe nam przyjąć pozycję słuchacza. I może na tym też mi zależało – aby wydobyć ze „współczesnych nas” tę cząstkę słuchacza, która obecnie trochę ginie pod presją wyrażania siebie, mówienia raczej niż słuchania.
Bardzo to ciekawe i instruktywne zarazem. Mam wrażenie, że recenzenci będą mieli z tego użytek. Idźmy jednak dalej. Fabuły Miejsc odległych faktycznie toczą się, w mniej lub bardziej, odległych geograficznie przestrzeniach. Czasy mamy współczesne, miejsca faktycznie odległe. Stąd prowokacyjne nieco pytanie: Polska nie wydaje Ci się przestrzenią atrakcyjną fabularnie? Po co ci te wyprawy krajoznawcze? Po co ci bohaterowie mówiący obcymi językami? Polszczyzna ci niemiła? Polskie opisy przyrody nie dość atrakcyjne? (śmiech)
Złożyło się na to bardzo wiele rzeczy. Przede wszystkim myśl, że w Polsce zagranica jest przedstawiana rzadko, a jeśli już, to w kontekście przykrego wydarzenia związanego w jakiś sposób z Polską. Wypadki samochodowe, porwania, napaści. Czasem usłyszymy też o jakimś kataklizmie naturalnym. Od razu tworzy to opozycję: zagranica jest nieznana, zła, niebezpieczna. Spodziewam się, że w pierwszym zetknięciu moi bohaterowie wymagają od czytelnika pewnego „wczucia się” – są to jednak osoby zupełnie nam obce, które za sprawą książki na chwilę wpuszczają nas do swojego świata. W tym sensie są „odlegli”, ale mam nadzieję, że da się również odnaleźć w nich pewną bliskość: czasami podejmują złe decyzje, nie ogarniają social mediów, chcą powiedzieć coś drugiej osobie, ale nie potrafią. Chciałbym, żebyśmy częściej niż jak na opozycyjną stronę patrzyli na zagranicę jak na nas samych. Poza tym współczesność jest tak zglobalizowana, że właściwie nie sposób mówić o niej, zamykając się w ramach jednego narodu, ignorując wszystkie te przepływy, zależności, łączność. Trochę to dziwne, że w czasach, w których możemy powiedzieć coś do ucha komuś siedzącemu po drugiej stronie planety, tworzymy opowieści, w których prędzej odnajdziemy lampę naftową niż włókna optyczne. Nie oznacza to w żadnym stopniu gloryfikacji technologii – wręcz przeciwnie, myślę, że obecnie powinniśmy na nią patrzeć krytycznie.
To mnie akurat nie dziwi. W końcu ta podejrzliwość względem technologii jest obecna już u Platona, a przecież od wynalazku pisma upłynęło już sporo czasu. Skądinąd to, co mówisz, jest mi dość bliskie.
Ostatnio przeczytałem znakomitą książkę Samanty Schweblin – Little Eyes. Autorka przedstawia tam świat z nowym technologicznym wynalazkiem, który pozwala użytkownikom podglądać innych w czasie rzeczywistym, przez 24 godziny na dobę. Przeskakujemy więc między mieszkaniami z kilku kontynentów, poznając bohaterów zajmujących się obserwowaniem innych ludzi. Dziwaczne! Ale jeśli pomyślimy o tym, jak dużą rolę odgrywa technologia w naszej codzienności, to dojdziemy do wniosku, że taki jest właśnie kostium współczesności. Bardzo trudno go zignorować. Mam wrażenie, że niektórzy deprecjonują książki, w których współczesność manifestuje się pod tak „trywialnymi” konceptami jak internet albo media społecznościowe. Wesoło je ignorują, bo to jakieś „głupoty”. Podobnie z tymi bohaterami rozrzuconymi po całym świecie – ich historie, realia są „nieważne”. W każdym razie mniej ważne niż nasze polskie problemy i krzywdy. Zdaje sobie sprawę z tego, że pod tym względem Miejsca odległe są po części eksperymentem, ale mam nadzieję, że eksperymentowanie wpisuje się w naturę debiutów, nawet jeśli czasem oznacza to błądzenie.
Darek Nowacki napisał świetną książkę zatytułowaną Zawód: czytelnik. Chciałbym cię zatem zapytać o pisarstwo jako zawód. Postrzegasz to w ten sposób?
Zawód kojarzy mi się z czymś, do czego przygotowujesz się latami i jesteś w tym wspierany przez system. Idziesz na studia, uczysz się od ekspertów, weryfikujesz wiedzę poprzez egzaminy, zaczynasz praktyki… A ja tego nie mam. Często czuję się intruzem w pisarskim świecie (w którym jestem tak mniej więcej od wczoraj), ponieważ mam wrażenie, że po prostu brakuje mi formalnego przygotowania do pisania. Spotykam osoby, które skończyły studia z creative writing albo literaturoznawstwa, i ja – który na studiach raczej rozwiązywałem całki i tworzyłem modele ekonometryczne – czuję się przy nich niekompletny.
Wow! Nie wiedziałem, że masz ścisłe wykształcenie. To faktycznie pewne rzadkość w tym towarzystwie. Jednocześnie to chyba też spory atut, ale mów dalej, bo Ci przerwałem.
Poza tym dochodzi kwestia finansowa – tu, gdzie jestem obecnie ze swoim pisaniem, mogę traktować je jako hobby. I nie sądzę, by się to szybko zmieniło. Nie mam ciśnienia na zmianę – wiem, że istnieje pewien przykaz, by publikować co rok–dwa lata, bo pozwala to na utrzymanie zainteresowania czytelników i, co za tym idzie, zdobycie większej niezależności finansowej. Ale ja piszę wolno, a to, co napiszę, musi chwilę odleżeć, zanim będę gotowy komuś to pokazać. Dołączę pewnie do wielu innych osób, które pracują na etat, a piszą po godzinach, a jeśli kiedyś przyjdzie możliwość, by pisać i móc się z tego utrzymać, przywitam ją z wdzięcznością.
W rozmowie, którą przeprowadziła z Tobą Ola Kasprzak mówisz, że język to twoja obsesja. To doskonale widać i równie dobrze słychać, że – parafrazując słowa jednego z twoich bohaterów – „w słowach to jesteś as”.
Najbardziej w języku interesuje mnie jego narzędziowość – to, że jest po prostu wspaniałym wynalazkiem. To żadne odkrycie, oczywiście. Niemniej wciąż bardzo ciekawi mnie wpływ języka na dyskusje społeczne – to, jak duże zmiany zaczynają się właśnie od niego. Ale też to, jak język może wpływać na nasze rozumienie świata. To temat, który pojawia się w jednym z opowiadań ze zbioru, Kuuk thaayorre – doktorant badający jeden z wymierających języków odkrywa, że jego użytkownicy przejawiają nieco inne zachowania.
Bardzo lubię film Nowy początek, w którym profesorka lingwistyki musi odnaleźć sposób komunikacji z przybyłymi na Ziemię obcymi. Jest tam sporo zagadkowości – tworzone w pośpiechu słowniki wydają się nieprecyzyjne – definicja chociażby „broni” jest różna w dwóch językach: ludzkim i obcych. Zresztą sama komunikacja musi cofnąć się do korzeni – do upewnienia się, że mamy wspólną „bazę”, że wiemy chociażby, jak funkcjonuje pytanie i że kiedy je zadajemy, to oczekujemy odpowiedzi. Bardzo mi to zarezonowało z dzisiejszą potrzebą takiej „bazy” – wszyscy mówimy, opowiadamy własne historie, ale w jakim stopniu wciąż się nawzajem rozumiemy? I czy w ogóle jeszcze chcemy się zrozumieć?
Muszę przyznać, że uwielbiam ten film! Tym, którzy nie znają od razu gorąco polecamy.
Jeśli chodzi o język w Miejscach odległych – lubię, gdy zdania dobrze brzmią, mają rytm, często wracałem do losowych fragmentów i sprawdzałem, jak brzmią po jakimś czasie. To była żmudna praca, ale mimo to otwierałem plik nawet na telefonie, siedząc w autobusie do pracy. Czytałem dwa akapity, uznawałem, że coś źle brzmi, poprawiałem. Poza tym chciałem jednak wrzucić w język odrobinę różnorodności, bo obawiałem się, że całość napisana w trzeciej osobie i w czasie teraźniejszym może wybrzmieć zbyt monotonnie. Postanowiłem, że w każdym opowiadaniu pobawię się wyrażeniami lub metaforami pasującymi do danego miejsca. Dlatego chociażby w pierwszym opowiadaniu rozgrywającym się przy rezerwacie przyrody ojciec ma „skórę jak z drewna” a na knykciach „grubą korę”. Gdzie indziej, chociażby w Miodożerce, która porusza wątek moderatorki mediów społecznościowych, opowiadanie kończy się ciągiem krótkich równoważników oraz prostych zdań, mającymi przypominać krótkie wystrzały kontentu pojawiające się podczas skrollowania.
Pytanie w duchu trudno rozstrzygalnym (merlot czy cabernet, mama czy tata): język czy fabuła?
Trudne. W prozie fabuła przyciąga mnie bardziej, ale język musi jej towarzyszyć. Jako czytelnik nie czuję się przekonany do powieści lub opowiadań opartych w większości na języku. Dużo właściwszym kierunkiem do szukania językowych wyżyn wydaje mi się poezja.
Jedną z zasad, którą przywołuje się często na kursach kreatywnego pisania – byłeś w końcu uczestnikiem Połowu, więc znasz to z pierwszej ręki – jest wykorzystanie tego, co znane i lokalne. Potem fruwaj po świecie, ale na początku drąż w tym, co znasz z autopsji. „Nie umieszczaj akcji w Meksyku, jeśli nigdy tam nie byłeś”. „Nie, to nie jest dobry pomysł, aby opisywać współczesne Oslo, jeśli nie spędziłeś tam przynajmniej kilku miesięcy” etc. U Ciebie jest wręcz odwrotnie, zabierasz czytelnika do odległych miejsc, ale jednocześnie ten nie ma wcale wrażenia, że ślizga się po papierze. Świat jest bardzo sensualny, konkretny, zmysłowy. Zdradź, jak uzyskujesz taki efekt? Mówiąc słowami jednego z twoich bohaterów: „przedawkowujesz internet”?
Dzięki, że tak mówisz, bo na zbudowaniu realiów bardzo mi zależało. A tę zasadę z kursów kreatywnego pisania znam, choć akurat na Połowie nie padła, za co może z tego miejsca powinienem podziękować Ani Cieplak (śmiech). Efekt w dużej mierze polega na researchu: sporo czytałem książek, oglądałem filmów, grzebałem w forach internetowych, ale też chociażby przeglądałem relacje z social mediów pochodzące z tamtych rejonów. Raz odnalazłem amatorski filmik na YouTubie, na którym ekolodzy-ochotnicy patrolują nocą las w Meksyku, pilnując go przed nielegalną wycinką. Fantastyczne to były wrażenia. Niektóre elementy zapamiętałem z pobytu w niektórych z miejsc, które opisuję, ale wątpię w moc tego „bycia na miejscu”. Chętnie słucham strzałów czytelników – czy faktycznie da się wyczuć w niektórych miejscach moją w nich obecność. Jak dotychczas z celnością tych strzałów różnie bywało.
W jednym z moim ulubionych opowiadań z tego tomu zatytułowanym Kuuk thaayorre pojawia się wątek śmierci języka. Chciałbym to nieco zuniwersalizować i zapytać o koniec literatury jako dominującego medium. W licznym narracjach o końcu świata, z jakimi mamy obecnie do czynienia, pojawiają się też takie, które akcent stawiają na koniec książki i literatury jaką znamy (patrz na przykład Jackek Dukaj Po piśmie czy Łukasz Gołębiewskie Śmierć książki. No future Book). Pracujesz w medium, który znajduje się w trybie agonalnym, czy zupełnie nie masz takiego wrażenia?
Technologia wypiera sztukę, ale też pokazuje sporo jej paradoksów. Pamiętam, że gdy modele generatywnej sztucznej inteligencji wbiły się do mainstreamu, pojawiło się sporo dyskusji o tym, czy książki przez nie pisane mogą dorównać tym tworzonym przez ludzi. Niektórzy argumentowali, że będzie brakowało stojących za nimi twórców. To sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, na ile dzisiaj ważna jest wciąż książka, a jaką rolę zaczął odgrywa twórca. Czasem wydaje mi się, że o wiele więcej znaczy to, co mówi się o książce w internecie, w mediach społecznościowych, co reprezentuje sobą autor i z jakimi stronami rzeczywistości wchodzi w konflikt. Wtedy możemy po prostu chłonąć jego aurę, repostować z aprobatą komentarze społeczne, przypiąć sobie do piersi order „jestem obserwatorem pisarza X”. A książki? W tym wszystkim jakby nieważne. Nie chciałbym, aby pisarze stali się bardziej kreatorami kontentu niż twórcami. Czytając książki, czasami mam wrażenie, że ktoś podaje mi placebo. Że to wszystko, co dzieje się medialnie wokół nich (chwytliwe hasła marketingowe, zmyślne strategie promocji w social mediach) ma mnie przekonać, że one na mnie „zadziałają”, a ja, ulegający wpływowi tych akcji, czuję, że „faktycznie tak jest”. Ale ile z nich zapamiętam? Czy wrócę do nich myślami za miesiąc, za dwa, za rok? Taka literatura – tworzona jakby jako produkt uboczny bycia w sieci – jest bardzo łatwa do zdmuchnięcia.
Też mam takie wrażenie. Skądinąd ciekawe, że ten wątek technologiczny pełni tak istotną rolę w naszej rozmowie.
Mam też taką intuicję co do rozwoju technologii, że ona krok po kroku przejmuje „ludzkie” funkcje. Znanym tu przykładem jest to, jak coraz rzadziej używamy naszej pamięci i zastępujemy ją pamięcią urządzeń. Może więc nie musimy pamiętać drogi do pracy i nazw mijanych ulic, bo załatwi to za nas nawigacja, ale z drugiej strony rzadsze używanie pamięci może w dłuższej perspektywie prowadzić do rozwoju demencji. Media społecznościowe nadwyrężyły z kolei naszą zdolność utrzymania uwagi. A sztuczna inteligencja wyręczy nas w zdolności interpretacji, weryfikacji wiadomości. Ale też zacznie dzielić z nami coś, co do dzisiaj wydawało się wybitnie ludzką cechą – język. Pytanie, jakie zawsze sobie stawiam, to: „Jak dużo możemy oddać technologiom, by wciąż uważać się za ludzi?”. W Miejscach odległych wybrzmiewa ono w opowiadaniu Safari. Wyobrażam sobie tam świat, w którym granica między „ludzkim” a „technologicznym” jest trudna do znalezienia, oraz to, jak natura, po wielu latach optymistycznego rozwoju, wystawia nam rachunek. To wszystko, o czym teraz wspomniałem, to właściwie nasze prawa, nad którymi powinniśmy mieć większą kontrolę. Uważam, że warto o nie dbać. Biorąc na tapet chociażby język – wyobrażam sobie, że rozwój generatywnych modeli językowych skupi się tylko na tych największych językach, mających wystarczająco dużą bazę materiałów, i pominie te, które już dzisiaj są prawie wymarłe. Być może sztuczna inteligencja potrafi napisać książkę po angielsku, ale w kuuk thaayorre już nie.
Pytanie na koniec. W przywołanym powyżej opowiadaniu jeden z bohaterów zastanawia się, czy istnieje takie miejsce, w którym „wszystkie martwe języki czekają na wskrzeszenie”. Chciałbym Cię zapytać, jak wyobrażasz sobie takie miejsce? W końcu to kapitalna kryptoteologia literacka.
Tak, to zdanie wypowiada bohater, któremu blisko do wiary w takie miejsce. Prywatnie bardziej przychylam się jednak ku wnioskowi, że takiego miejsca nie ma, a rzeczy raz przepadłe znikają na dobre. Wiem, że istnieją przypadki języków martwych, które wróciły do użycia. Ale to wyjątki. Pytanie, czy wiara w takie „zaświaty” języka nie osłabia naszej troski o jego stan tu i teraz? Bo dlaczego mielibyśmy dbać o coś, co nawet, jak się skończy, to nie tak na sto procent i może kiedyś wróci, wypłynie znów na powierzchnię? Dla mnie to zbyt romantyczna wizja.
Piękna pointa! Zapraszamy do wyprawy po Miejscach odległych.