O ile należymy do ludzi, którym nie jest obcy myślowy odruch katalogowania, porządkowania i łączenia zjawisk, najczęściej doceniamy również zestawianie ich na zasadzie kontrastu. To szczególnie przydatny mechanizm w krytyce literackiej, jeszcze przydatniejszy zaś – w dydaktyce. Czasem jest on podstawą wartościowania, ale nie zawsze. Głównym jego celem jest złapanie specyfiki danego zjawiska dzięki skontrastowaniu go z innym, pozornie podobnym. Sama na własne potrzeby wykonuję ten ruch nad wyraz często, zwłaszcza przy okazji moderowania rozmowy na zajęciach czy w trakcie warsztatów. Ledwie parę miesięcy temu, gdy Antonina Tosiek była jeszcze autorką jednej książki, proponowałam studentom taką kontrastową lekturę pojedynczych wierszy jej autorstwa zestawionych z utworami poetki w podobnym wieku i z podobnym dorobkiem, tj. Urszuli Sikory.
Tak jak wspomniałam – takie kontrastowanie nie zawsze służy wartościowaniu. Można zupełnie neutralnie czytać synchronicznie poetkę piszącą o Agrounii i tę, która zajmuje się babcinymi zwyczajami, wskazując na różnice w ustawieniu podmiotu, potencjale afektywnym i rekwizytorium tych poetyk. Można sympatyzować z tą poetką, która dzieli krajobraz społeczny podług interesów, albo z tą, która szuka międzypokoleniowych linii połączeń kobiecego doświadczenia. Można, ale ja po tę możliwość sięgam zazwyczaj tylko pozornie – kontrast w tej jednoczesnej lekturze posłużył mi raczej do wyjaskrawiania tego, co uważałam na etapie debiutów za interesujące, na tle tego, co jawiło mi się jako wtórne, nudne i bezpłodne politycznie. Antoninę Tosiek mam za jedną z najciekawszych współczesnych poetek prowincji i być może nie błyszczałaby w moich oczach tak jasno, gdyby nie wybijała się swoim pisaniem na tle nudnych i zarazem niebezpiecznych tendencji.
Zaczynam od tych dystynkcji z pewną nieśmiałością, ponieważ drugi tom Tosiek znacznie różni się od jej debiutu. Jest bardziej jednolity tematycznie, znacznie intymniejszy i choć stanowi kontynuację pierwszej książki, to robi to na znacznie głębszym i bardziej subtelnym poziomie niż moglibyśmy tego oczekiwać. Zasadnym więc byłoby pytanie: skoro żertwy to książka poetycka opowiadająca o opiece nad starszą osobą dotkniętą Parkinsonem – niesięgająca tak bezpośrednio jak Storytelling do wiejskiego wielogłosu o biedzie i wykluczeniu – to czy jest sens zestawiać ją z dominującym obrazem prowincji w nowej literaturze?
Ano chyba jest. Bo w pakiecie z wsią i chatą z drewna idzie przecież bardzo często we współczesnych książkach archetyp starszej kobiety. Takiej, która emanuje mądrością lub czułością, z którą można zawrzeć niepodrabialną więź opartą na wspólnocie doświadczeń (np. cielesnych, dotyczących ciąży i macierzyństwa). Jak w Łakomych Małgorzaty Lebdy, gdzie scena obmywania schorowanego ciała służy przeniesieniu narracyjnej uwagi na bliznę po cesarskim cięciu i tym samym wywołuje u babci głównej bohaterki odruch dzielenia się swoją historią i wspomnieniami. Opieka jest tam pretekstem do wzmocnienia więzi, która pozostaje silna mimo różnic dzielących kobiety z różnych pokoleń. Praca to tak naprawdę tkliwa współobecność, pełna siostrzeńskich impulsów do myślenia w kategoriach wspólnotowych. I jeśli to wydaje nam się cukierkowe, to powinniśmy zwrócić uwagę na fakt, że Łakome są jedną z nielicznych książek odnotowujących w ogóle konieczność pracy opiekuńczej, która wynika z niesamodzielności powodowanej chorobą osoby starszej. W tym sensie (mocno, przyznajmy, ograniczonym) książka obejmuje swoim horyzontem coś więcej niż większość tytułów reprezentujących tzw. prababkizm w polskiej literaturze najnowszej[1].
Moc żertw polega między innymi na pokazaniu, jak naiwna jest fantazja o opiece-jako-współbyciu, na podkreśleniu, jak przeestetyzowana i sfetyszyzowana wizja relacji leży u jej fundamentów. To, że miłość jest pracą potwornie trudną i pełną poświęceń, zaczęliśmy już w literaturze oswajać za pośrednictwem wieloaspektowych narracji o rodzicielstwie. Tosiek swoją drugą książką nakierowuje uwagę na miejsce, które jest jeszcze bardziej stabuizowane i wyparte niż praca matek. Bo choć nie ulega wątpliwościom, że macierzyństwo stopniuje swoje wyzwania w zależności od sytuacji materialnej rodziców (choćby poprzez dostęp do płatnej opieki nad dzieckiem), to niezależnie od dobrostanu ekonomicznego kobiet, model ograniczonego kontaktu z własnym dzieckiem w ostatnim wieku tracił na popularności. Z kolei model ograniczonego kontaktu z własnym schorowanym rodzicem – zyskiwał. O ile wyższa klasa średnia raczej zmienia pieluchy własnym dzieciom, nie wykorzystując swoich możliwości ekonomicznych do tego, by całkowicie zlecić ten obowiązek komuś innemu, o tyle zmiana pieluch rodzicom spotyka się z innym odbiorem i wykształca inne strategie. A te dla sytuacji osób starszych są absolutnie kluczowe.
Według badań obecny w Polsce model opieki nad osobami starszymi określa się jako familizm pozbawiony wsparcia. Jak czytamy w raporcie W stronę sprawiedliwej troski z 2022 roku, oznacza on sytuację, „w której międzypokoleniowe zobowiązania opiekuńcze i finansowe ponoszą tylko rodziny, tzn. brak jest rozwiązań wspierających rodziny organizacyjnie i finansowo lub jest ich niewiele”. W związku z tym luka opiekuńcza jest w Polsce ogromna – ponad połowa osób w wieku 65+ ma niezaspokojone potrzeby, na które nie odpowiada otrzymywana przez nie pomoc. Sieci społeczne (tzn. zbudowane z bliskich relacji, będących źródłem wsparcia) starszych osób są znacznie mniejsze niż ich sieci rodzinne i mimo całej rozwijającej się od lat narracji o nieproszeniu się na ten świat czy odpowiedzialności za samego siebie (których popularność związana jest z postępującą atomizacją społeczeństw zachodnich), trudno nie dostrzec dobitności emocjonalnej tych wyzwań.
Nastukałam już 6 tys. znaków i prawie nic o wierszach. Zupełnie jakbym komunikowała: „Tosiek pisze o ważnym problemie, to jest książka na ważny temat, niech ona będzie pretekstem do naszych rozmów NA TEN WAŻNY TEMAT. Forma wiersza jest tu kwestią drugorzędną”. To oczywista bzdura – przecież cały powyższy wylew myśli i kontekstów rodzi się ze skomplikowania diagnoz i obserwacji umieszczonych w żertwach; z tego, że ich wyartykułowanie w tak gliniasto gęsty sposób możliwe było tylko w wierszu. Druga książka Tosiek ściska za gardło, czyni to jednak bez popadania w emocjonalne naiwności. I dlatego tak trudno jest dobrać się do tych wierszy. Z jednej strony układają się we w miarę linearną opowieść, z drugiej zaś – układem i zestawieniem scen torują drogę dla całej masy kontekstów i pytań.
Tę otwartą i poprowadzoną za pomocą kompozycji obrazów linearność widać w wielu miejscach – jak choćby wtedy, gdy Tosiek wprowadza jako temat ograniczenie swobody przemieszczania się warunkowane przez obowiązki opiekuńcze:
nigdy nie wyprowadzić się dalej
niż na kilkadziesiąt minut jazdy
w linii prostej–po łuku–w krzyż;
(„kartografki”, s. 16)
Aby nazwać to miłością:
może myśleliby,
że to porządne pruskie
miasto szybko o nich zapomni,
gdyby nie obiecał:
będę się opiekował
twoimi słabnącymi rodzicami;
nikt nigdy nikomu
nie powiedział więcej –
(„pierwszy wiersz o miłości”, s. 9)
Oszczędny i bezpretensjonalny sposób, w jaki te kwestie zostają wprowadzone – nie tyle jako dylematy, ile raczej jako decyzje – pozwalają uchwycić specyficzną nagość trudów relacji, które pojawiają się w bardzo konkretnych materialnych kontekstach.
Katuję teraz do nieprzytomności płytę Romance Fontaines D.C. i kiedy piszę te słowa, otwierający kawałek z refrenicznym wersem „Maybe romance is a place” dudni mi w głowie. Nie mogę odpędzić się od myśli, że gdyby w miejsce romansu podstawić miłość, byłoby to perfekcyjne motto do tego tekstu. Być może miłość jest miejscem. Decyzją o jego ograniczeniu. Być może miłość jest pozostaniem na miejscu (a nawet w miejscu, przy całych kosztach takiego bezruchu). O, jak łatwo się gada o wzajemnym rozwoju i rozkwitaniu we współobecności, dopóki nie zostanie się skonfrontowanym z dylematem: czy kochasz na tyle mocno, żeby zostać przy drugiej osobie, rezygnując z własnych ambicji? Tosiek bardzo dobitnie chwyta tę konfrontację, podlewa ją solidną opowieścią o poczuciu winy: za bycie niewystarczająco, za bycie nie tu, gdzie trzeba, za odczuwanie ulgi po czyjejś śmierci. Tka tę opowieść z dyskretnych podpowiedzi (a to słowiańska żertwa, czyli ofiara, a to biblijna Rut, czyli opieka nad teściową, a to zaskakująca Miłobędzka, nadająca gorzki, zawieszony ton zdrobnieniom, albo nawet obsoletkowa Bargielska, pobrzmiewająca w żałobnej frazie o „pierdolonych konfabulantkach”), ale zdaje się, że najwięcej w tej poezji wydarza się w przeskokach perspektyw. Pozornie prosta logika pociągowo-sennych skojarzeń, strukturyzująca wiersz „albo taka kompozycja:”, dość dobrze pokazuje, w czym rzecz. Kolejne sceny tworzące tryptyk narratywizują wstyd i winę – te zaś wyłaniają się w wyniku starcia różnych punktów widzenia (i ocen): osoby uprzywilejowanej i wykluczonej, mówiącej z centrum i patrzącej z marginesu.
Ta nadświadomość pozycji bywa przyczynkiem do formułowania bardzo gorzkich kontr w wierszach. Z debiutu zostało bowiem w drugiej książce Tosiek dużo podwójnego dystansu – tak do wielkomiejskiego habitusu, jak i do definiowania się w opozycji do niego. Np. w „zwrocie ku przedmiotom”, w którym modna teoretyczna fantazja o sprawczości rzeczy, mających mieć wpływ na społeczną tkankę, jakby na złość nowohumanistycznym odruchom wulgaryzuje się w trudnej do zlokalizowania kulce odchodów. Widzę w tym drwiąco-gorzki gest wymierzony w chcącą-zmieniać-świat-za-pomocą-zmiany-pojęć humanistykę. I to nie jest nawet pokazywanie środkowego palca, to raczej pokazywanie dupy – gest jednoczesnego odsłonięcia i postawienia się w kontrze, to sygnalizowanie pogardy i zarazem wystawianie się na nią. Bardzo mi się to wydaje odważne i celne, bezwstydne i potrzebne.
Mam nadzieję, że będziemy jeszcze precyzyjniej dyskutować o tej książce, nie zasypując tego, co i jak jest w niej zrobione, lawinami skojarzeń. Moja wyjściowa bezsilność, z której sprawozdaniem jest ten tekst, wynika z emocjonalnych trudności. Ja się nimi zasłaniam, ale Tosiek tego nie robi – ona je rozgrzebuje w tkance wiersza, a to zasługuje na bardzo czujną lekturę. I wspólną o tej lekturze rozmowę.
Przypisy:
[1] Korzystam z pojęcia, które przyjęło się w części bookstagrama. Jego obecność zawdzięczmy głównie parodystycznemu konkursowi „O laur prababki lancetowatej”, który zorganizował Mateusz Kostecki, autor fanpage’a Książki i mózgi.