książki / PROZA

Miejsca odległe

Maciej Wnuk

Fragmenty książki Miejsca odległe Macieja Wnuka, wydanej w Biurze Literackim 11 listopada 2024 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Miodożerka

I

Na dzień dobry kon­to dile­ra piszą­ce­go wprost, że sprze­da­je mefe­dron – tak zwy­czaj­nie, jak­by cho­dzi­ło o książ­ki albo dzier­ga­ne ser­wet­ki, cena taka i taka, odbiór tyl­ko oso­bi­sty, nawet numer tele­fo­nu i infor­ma­cja, żeby po dwu­dzie­stej nie dzwo­nić. A myśla­ła o sobie, że robi głu­pie rze­czy. Zasta­na­wia się, czy by nie prze­krę­cić i nie poin­for­mo­wać, że nie jest to dobry pomysł, że gli­ny już pew­nie jadą i że musi ten post usu­nąć, bo jest mode­ra­tor­ką, a regu­la­min to regu­la­min, koniec dys­ku­sji, ale po spraw­dze­niu sta­nu kon­ta w komór­ce kasu­je tyl­ko post i leci dalej z robo­tą.

Kon­tent prze­glą­da z pręd­ko­ścią kom­pu­te­ra. Zatrzy­mu­je się dopie­ro, gdy wcho­dzi w kolej­kę prze­mo­cy. To lista zgło­szo­nych postów, któ­re łączy jed­no: ocie­ka­ją krwią. Pocho­dzą z kont kar­te­li, ter­ro­ry­stów oraz neo­na­zi­stów. Są też zdję­cia bójek albo zwłok po wypad­kach. W ran­kin­gu naj­gor­szych kole­jek ta jest zde­cy­do­wa­nie w czo­łów­ce. Bije się o podium z kolej­ką samo­bój­ców oraz kolej­ką nago­ści.

Ekran wypeł­nia­ją film i dłu­ga lista moż­li­wych do pod­ję­cia decy­zji: zigno­ruj, usuń za nagość, usuń za mowę nie­na­wi­ści, zgłoś wyko­rzy­sty­wa­nie nie­let­nich, zgłoś… – żeby je wszyst­kie spa­mię­tać, potrze­bo­wa­ła dwóch mie­się­cy szko­le­nia z tre­ne­rem o pustym spoj­rze­niu, któ­ry cały czas powta­rzał, że na kon­tent dobrze jest tyl­ko patrzeć, ale go nie oglą­dać, co było jej pierw­szą lek­cją, i cho­ciaż poki­wa­ła gło­wą, to nie wie­dzia­ła wła­ści­wie, o co w tym wszyst­kim cho­dzi.

Wci­ska play i oglą­da zbie­go­wi­sko na wia­duk­cie w jakimś pustyn­nym kra­ju. Ktoś sie­dzi na moto­rze, wokół cały tłum, wszy­scy krzy­czą coś w obcym języ­ku. Wśród ludzi błysk jasnej sier­ści – labra­dor mer­da ogo­nem. Z rąk do rąk wędru­ją butel­ka i pacz­ka papie­ro­sów. Moto­cy­kli­sta wycią­ga sznur – jeden koniec zawią­zu­je zwie­rzę­ciu na szyi, dru­gi spla­ta z moto­rem. Rusza z piskiem opon, pies skom­le, Sai odwra­ca gło­wę.

– Widzisz? – pyta Hasan. – Teraz to obej­rza­łaś. A wystar­czy­ło popa­trzeć. – Syryj­czyk w jed­no­roż­co­wym szla­fro­ku. Lubi tę jego eks­cen­trycz­ność.

Wra­ca do fil­mi­ku i nagle nie pamię­ta nicze­go, żad­nych wytycz­nych, wie tyl­ko, że chcia­ła­by uka­rać tych męż­czyzn, wymie­rzyć im spra­wie­dli­wość. „Co robić?” – pyta gorącz­ko­wo w myślach, swo­je­mu sąsia­do­wi pusz­cza zagu­bio­ne spoj­rze­nie. On wycią­ga rękę przed sie­bie i celu­je kciu­kiem w dół w geście rzym­skie­go cesa­rza decy­du­ją­ce­go o śmier­ci.

– Won ze zwy­ro­lem – Hasan mówi to tak, jak­by wci­śnię­cie przy­ci­sku „usuń” mia­ło zabić moto­cy­kli­stę, zli­kwi­do­wać go w jed­nej sekun­dzie, jak­by wca­le nie cho­dzi­ło o to, że ktoś po dru­giej stro­nie glo­bu zoba­czy po pro­stu komu­ni­kat o trzy­dnio­wym banie, co nawet go nie roz­sier­dzi, może nawet nie zepsu­je mu dnia, będzie po pro­stu jed­nym powia­do­mie­niem z tysią­ca.

Kli­ka jedyn­kę i enter. Tak funk­cjo­nu­ją skró­ty: jedyn­ka ozna­cza bana, zero – że się komuś upie­kło. Wideo z wia­duk­tu zni­ka. Przed przej­ściem dalej Sai obra­ca gło­wę i bie­rze głę­bo­ki wdech. Usu­nę­ła swój pierw­szy kon­tent. Posprzą­ta­ła małą część sie­ci. Obej­rza­ła brud, żeby nie zoba­czy­li go inni. Zosta­ła tym mio­do­że­rem, któ­re­go kąsa­ją psz­czo­ły.

Odchy­la się głę­bo­ko i sunie wzro­kiem po ścia­nach. Z sufi­tu zwi­sa­ją fla­gi wszyst­kich państw, któ­rych repre­zen­tan­ci są w biu­rze – dłu­gi pas kolo­rów – na koń­cu jest też tęczo­wa. Lubi ten świat w minia­tu­rze. Czu­je się tu, jak­by była w stu miej­scach naraz, jak­by prze­ska­ki­wa­ła mię­dzy anty­po­da­mi, pozna­jąc oso­by z naj­bar­dziej odle­głych miejsc. To, jak ci wszy­scy ludzie zna­leź­li się na jed­nym pię­trze dubliń­skie­go biu­row­ca, uwa­ża wciąż za zagad­kę. Nawet wła­snej histo­rii nie jest do koń­ca pew­na. „Jak ja się tutaj zna­la­złam?”

Z tym pyta­niem roz­glą­da się po biu­rze, sunie wzro­kiem po fla­gach, po pod­wie­sza­nym sufi­cie, i wła­śnie w tym momen­cie zauwa­ża coś dziw­ne­go – z miejsc drąż­ków do regu­la­cji żalu­zji ster­czą poury­wa­ne pla­sti­ki. Jak­by ktoś wyła­mał je przy nasa­dzie.

– Okien nie odsła­nia­my – tłu­ma­czy Hasan, kie­dy dostrze­ga jej zacie­ka­wio­ne spoj­rze­nie. – Jesz­cze jakiś prze­cho­dzień by to wszyst­ko zoba­czył. Wyobra­żasz sobie? Co za cho­ra akcja, wycho­dzisz na krót­ki spa­cer, żeby popa­trzeć na ptasz­ki, jak weso­ło gru­cha­ją na drze­wach, może sypiesz im ziar­no, słoń­ce przy­grze­wa i list­ki sze­lesz­czą na wie­trze, a tu nagle w oknie przy­pad­ko­we­go budyn­ku dostrze­gasz fil­mik krę­co­ny na żywo, z rodza­ju tych abso­lut­nie naj­gor­szych: Kad­da­fi z dziu­rą w gło­wie, wokół kału­ża krwi, libij­scy bojów­ka­rze walą kałasz­ni­ko­wa­mi w nie­bo. Stąd biu­ro ciem­ne jak nora. Na zewnątrz ani dudu – doda­je – o tym, co tutaj widzisz.

To jest lek­cja dru­ga.

„Poczę­stuj się” – życzy szef na kar­tecz­ce.

Hasan i Jan wsta­ją w jed­nym momen­cie. Ten dru­gi patrzy w cia­stecz­ka, prze­cią­gle i bez mru­gnię­cia, wra­że­nie jest takie, jak­by wciąż miał przed ocza­mi zdję­cie, któ­re przed chwi­lą usu­nął: dzien­ni­karz w poma­rań­czo­wej sza­cie, ścię­ty, z wła­sną gło­wą leżą­cą przy kost­kach. Nawet kie­dy Hasan pyta o gra­fik, Jan nie odpo­wia­da, cały czas będąc gdzieś tam, na wysy­pi­sku inter­ne­tu, w miej­scu egze­ku­cji, na pia­sku czer­wo­nym od krwi. Musi minąć kil­ka sekund, zanim wró­ci do biu­ra.

– D‑D-Dwie noc­ki, ju-ju-jutro i poju­trze – tłu­ma­czy zdez­o­rien­to­wa­ny.

Biu­ro dzia­ła bez prze­rwy. Kie­dy jed­na zmia­na wycho­dzi, zja­wia się kolej­na. Świa­tło nigdy nie gaśnie.

Dołą­cza do nich Sai i we trój­kę spo­ty­ka­ją się wzro­kiem. Przez chwi­lę nie wie­dzą, kim są – muszą wytę­żyć umy­sły, żeby się roz­po­znać. W kon­ten­cie widzie­li dziś tyle twa­rzy, że już nie koja­rzą naj­bliż­szych, więc dla uła­twie­nia imio­na przy­pi­su­ją do cech. Hasan to „ten-od-szla­fro­ka-w-jed­no­roż­ce”, a Jan to „gość-z-nie­wiel­kim-jąka­niem”. Sai zasta­na­wia się, jak nazy­wa­ją ją inni: „ta-słu­cha­ją­ca-kla­sy­ki”, „pedant­ka-w-wykroch­ma­lo­nych-ubra­niach”?

Z roz­my­ślań wyry­wa ją Hasan, pyta o cia­stecz­ka, więc w odpo­wie­dzi stwier­dza, że chy­ba są seza­mo­we, a więc naj­lep­sze na świe­cie, i dopie­ro po tej krót­kiej wymia­nie zdań wysu­wa pyta­nie, któ­re ma dziś cały czas w gło­wie:

– Słu­chaj­cie, w spra­wie tych samo­bój­ców… Przy­pu­ść­my, że widzę zdję­cie, na któ­rym gość ma pocię­tą rękę i doda­je hasz­tag z Blue Whale’em. Wywa­lić to za pro­mo­tion?

Jan wytę­ża umysł, pyta sam sie­bie, któ­rą cyfer­kę by klik­nął, osta­tecz­nie krę­ci gło­wą i dosta­je dresz­czy.

– Nie­zły szajs z ty-ty-tym challenge’em. Dosta­jesz jakie­goś i‑i-idio­tę za men­to­ra, któ­ry ka-każe ci się ciąć i wrzu­cać z‑z-zdję­cia do neta – mówi, się­ga­jąc znów po cia­stecz­ko.

– Co ty, w inter­ne­cie od wczo­raj?

– T‑T-Tro­chę mnie to wcią-ą-ąż zas-s-sta­na­wia – przy­zna­je Jan. – B‑B-Blue Whale’a bym nie wywa­lał. M‑M-Może komuś się pa-pa-palec omsknął. A tak napraw­dę potrze­bu­je pom-m-mocy.

– No dobra, a taka sytu­acja: pocię­ta ręka z pod­pi­sem, że ktoś chce być men­to­rem, i Blue Wha­le w hasz­ta­gach?

Wszy­scy milk­ną; mie­ląc w ustach cia­stecz­ka, wpra­wia­ją synap­sy w ruch, wycią­ga­ją z pamię­ci pod­ręcz­ni­ki mode­ra­to­rów i otwie­ra­ją roz­dział pod tytu­łem „samo­oka­le­cza­nie”. Wresz­cie Hasan wypa­la, że to oczy­wi­ste pro­mo­tion. Zachę­ta do samo­bój­stwa to naj­więk­sze z moż­li­wych wykro­czeń. Kil­ka kont dzien­nie spa­da za tego typu nume­ry. Kasu­je je tyl­ko on – ma naj­dłuż­szy staż, więc zaj­mu­je się naj­brud­niej­szą robo­tą.

– Czas wra­cać do tego syfu – mówi. Przez cukier z cia­ste­czek i kawę ma nie­na­tu­ral­nie sze­ro­ko otwar­te oczy. Muszą być goto­we, to wyłącz­nie one są jego narzę­dziem pra­cy. To one mają patrzeć, ale nigdy oglą­dać.

Sai wra­ca do biur­ka i zno­wu nur­ku­je w spa­mie. Prze­glą­da kil­ka­set postów spra­wia­ją­cych wra­że­nie napi­sa­nych przez jed­ną oso­bę: lin­ki na kil­ka wer­sów, dzie­siąt­ki emo­ti­ko­nów, rzę­dy wykrzyk­ni­ków. Nie wie, czy cho­dzi o ich powta­rzal­ność, czy o social­me­dio­we śmie­ci, któ­re w hip­no­tycz­nym ryt­mie kli­ka­nia zni­ka­ją i poja­wia­ją się, redu­ku­jąc kolej­ki kon­ten­tu, czy może o to, że sie­dzą tam wszy­scy razem: ona, Jan i Hasan; ale jest jej cał­kiem przy­jem­nie. Od ude­rzeń w jedyn­kę zaczy­na boleć ją palec. Więk­sze­go idio­ty od sprze­daw­cy mefe­dro­nu wciąż nie napo­ty­ka. Sta­wia sobie zada­nie: odna­leźć dzi­siaj kogoś, kto prze­bi­je dile­ra. Napraw­dę zwy­kłe­go przy­głu­pa, ostat­nie­go jeło­pa.

Przed dwu­dzie­stą trze­cią „ten-z-nie­wiel­kim-jąka­niem” – jak on się nazy­wał? – ude­rza o biur­ko kub­kiem z kawą zaschnię­tą na brze­gach i mówi, że będzie ucie­kać.

„Ucie­kać – myśli Sai – a nie po pro­stu wycho­dzić”.

Gdy zosta­je sama, sły­szy tyl­ko szum wen­ty­la­to­ra pcha­ją­ce­go powie­trze w żalu­zje. Przez kil­ka kolej­nych godzin towa­rzy­szy mu odgłos wci­ska­ne­go kla­wi­sza.

Jeden – daj bana.

Zero – zigno­ruj.

Jeden, zero, zero, zero, zero, jeden, jeden, jeden, zero, jeden, jeden, jeden, zero, zero, zero, jeden, zero, zero, zero, zero, jeden, jeden, jeden, zero, zero, jeden, jeden, jeden, zero, zero, jeden, jeden…

Poszu­ki­wa­nia trwa­ją. Jakieś dzie­cia­ki mal­tre­tu­ją gołę­bia. Ktoś wsta­wił zdję­cia czy­jejś kar­ty kre­dy­to­wej. Dwóch pija­nych face­tów rzu­ca w sie­bie noża­mi jak w sztucz­ce cyr­ko­wej. Wciąż nikt nie prze­bi­ja dile­ra.

Wycho­dzi o siód­mej rano, wra­ca auto­bu­sem do domu. Sta­ra się zasnąć w wyciem­nio­nym poko­ju, ale jej mózg funk­cjo­nu­je na zbyt wyso­kich obro­tach. W koń­cu się pod­da­je i pro­si męża, żeby przy­niósł kawę. Ten ma zmar­twio­ny wyraz twa­rzy, ale nie zada­je pytań. Sam nie lubi, gdy ludzie są przy nim wścib­scy. Nemat, bo tak ma na imię, to czło­wiek nie­wie­lu słów.

– Jeśli będziesz cze­goś potrze­bo­wa­ła, jestem w dru­gim poko­ju.

– Jasne.

Gdy wycho­dzi, Sai sia­da przed kom­pu­te­rem. Inter­net pro­wa­dzi ją na pro­fil moto­cy­kli­sty z wia­duk­tu, któ­ry nie­ca­łe pięć godzin temu dodał nowe­go posta. Publi­ka­cja zebra­ła już kil­ka­dzie­siąt polu­bień, a komen­ta­rze to seria wpi­sów po arab­sku, któ­re, prze­tłu­ma­czo­ne auto­ma­tycz­nie przez prze­glą­dar­kę, łączą sło­wa klu­cze: „mia­zga”, „kun­del” oraz „zaje­bi­ście”.

„Film z kun­dlem spadł przez algo­rytm. Po pro­stu zaje­bi­ście. Jak chce­cie go obej­rzeć, pisz­cie do mnie DMy”.

II

Gdy zoba­czą coś zabaw­ne­go, śmie­ją się do roz­pu­ku – tro­chę prze­sad­nie, jak­by bali się prze­stać, jak­by w powro­cie do póz peł­no­eta­to­wych oglą­da­czy inter­ne­to­wych śmie­ci było coś z hor­ro­ru, ale osta­tecz­nie milk­ną, zamy­ka­ją kom­pu­te­ry i jesz­cze chi­cho­cząc, wycho­dzą. W holu win­do­wym mija­ją Sai; pada­ją pyta­nia o to, co sły­chać, jak życie, kil­ka rów­nież o kon­tent, co dziś inter­net odwa­lił.

– Pie­kło – mówi Hasan. – Nowy pre­zy­dent w Sta­nach i komen­ta­rze pło­ną, moż­na by sie­dzieć w biu­rze do zimy, a i tak by robo­ty star­czy­ło.

Sai poka­zu­je okej­kę niczym nie­wzru­szo­na i żegna się z chło­pa­ka­mi kiw­nię­ciem. Kie­dy drzwi zamy­ka­ją się za nią z dźwię­kiem elek­tro­nicz­ne­go czyt­ni­ka, zauwa­ża rzę­dy pustych sta­no­wisk, żad­nej żywej duszy, pust­kę jak w każ­dym biu­rze o pół­no­cy, z tym że to biu­ro nie jest takie jak każ­de, i nawet w środ­ku nocy powin­no huczeć od gwa­ru.

„Jakiś błąd w gra­fi­ku – kon­sta­tu­je – nie ma się czym przej­mo­wać”. Zro­bi sobie karaf­kę lemo­nia­dy i puści w słu­chaw­kach kla­sy­kę, może sym­fo­nię numer trzy w a‑moll, opus 56 Felik­sa Men­dels­soh­na, bo ostat­nio nie prze­sta­je jej słu­chać. Uśmie­cha się na tę myśl, jej intro­wer­tycz­na część prze­bie­ra w środ­ku noga­mi.

Wpa­da w wir zdjęć i kli­pów por­no, dzie­siąt­ki jaw­nych naru­szeń, póź­niej gra­fi­ki przed­sta­wia­ją­ce Hitle­ra, sta­re zdję­cie Dre­zna z pod­pi­sem „1488” i nasto­lat­ki z Indii wyzy­wa­ją­ce się wza­jem­nie od kurew. Tro­chę dzi­wi ją, że sieć może mieć takie obli­cze – jej bań­ka nie wsta­wia nicze­go bar­dziej odpy­cha­ją­ce­go od timelapse’ów z gni­ją­cym jedze­niem.

Wcho­dzi w kon­tent samo­bój­ców, gdy nagle gasną świe­tlów­ki. Macha na wszyst­kie stro­ny i robi kil­ka kro­ków przed biur­kiem – zazwy­czaj tyle wystar­cza, by zbu­dzić czuj­nik ruchu. Pod­cho­dzi do ścia­ny i pstry­ka włącz­ni­ka­mi. Nawet nie jest pew­na, któ­ry odpo­wia­da za świa­tło, więc wci­ska wszyst­kie naraz. Nic się nie wyda­rza, jedy­nie przy­spie­sza jej oddech. Mija­ją sekun­dy ciszy. „Zej­dę do ochro­ny na par­ter – przy­cho­dzi jej wresz­cie do gło­wy – i popro­szę o pomoc”, ale drzwi ani drgną – czyt­nik zgasł w cza­sie awa­rii, nie zwal­nia już zam­ka jak wcze­śniej.

– Halo! – woła w kie­run­ku holu. – Jest tam ktoś? – Puka w szkla­ną ścian­kę, naj­pierw tyl­ko knyk­ciem, a póź­niej już peł­ną pię­ścią. Grze­bie w toreb­ce, prze­kli­na­jąc, że scho­wa­ła tak głę­bo­ko komór­kę, i tyl­ko gdzieś w tyle gło­wy sta­wia sama sobie pyta­nie: sko­ro wysiadł prąd, to dla­cze­go jej kom­pu­ter wciąż dzia­ła?

Roz­chy­la listwy żalu­zji. Na zewnątrz czer­nie­je Grand Canal, widać kil­ka zapar­ko­wa­nych aut i budy­nek hote­lu przed komi­nem prze­my­sło­wym. Wro­ny suną nad wodą i wyda­ją z sie­bie krót­kie, skrze­kli­we „kra”, jak­by uwa­ża­ły świat za coś z grub­sza nie do przy­ję­cia. Wtó­ru­ją im ryn­ny plu­ją­ce desz­czów­ką na chod­nik. W rogu pla­ma świa­tła przy osie­dlo­wym śmiet­ni­ku. Oświe­tlo­ne mar­ke­to­wy wózek, biu­ro­wy fotel i wywró­co­ny kubeł wyglą­da­ją jak sce­no­gra­fia w teatrze. Przy­cup­nię­ty przy gra­tach pies jest tam jedy­nym akto­rem – Sai wyda­je się nie­re­al­ny, zosta­wio­ny tam jak­by celo­wo. Obser­wu­je, jak pod­ry­wa ciel­sko i patrzy pro­sto w nią. Trwa­ją tak chwi­lę bez ruchu. Poja­wia się wspo­mnie­nie – wątłe i peł­ne łuk. Dopie­ro wiszą­cy z szyi psa sznur przy­wra­ca mu kla­row­ność.

Odska­ku­je od okna. Kie­dy znów roz­chy­la żalu­zje, plac spo­wi­ja ciem­ność. Wybie­ra z kon­tak­tów Nema­ta. Drżą jej ręce – za uży­wa­nie tele­fo­nu w biu­rze moż­na wyle­cieć z pra­cy. Cze­ka kil­ka sygna­łów, zry­wa połą­cze­nie i prze­kli­na pod nosem – on zawsze śpi tak głę­bo­ko. Albo się szla­ja po barach. Wte­dy sły­chać klik­nię­cie i wszyst­kie jarze­niów­ki z powro­tem się zapa­la­ją. Nie wie, co robić – poczu­cie obo­wiąz­ku przy­ku­wa ją znów do fote­la. Przy­by­ło trzy­dzie­ści zgło­szeń, głów­nie doty­czą­cych prze­mo­cy. Wyrzu­ca wszyst­kie i po minu­cie wycho­dzi. Zacią­ga się noc­nym powie­trzem. Każ­dy wdech jest jak prze­ciąg w daw­no nie­wie­trzo­nym poko­ju. Wymia­ta dziw­ną, nie­chcia­ną myśl zja­wia­ją­cą się po przej­rze­niu tysię­cy postów pod­czas dzi­siej­szej zmia­ny – że być może rze­czy­wi­stość fak­tycz­nie jest taka jak kon­tent: że naj­słusz­niej­szą odpo­wie­dzią na kłót­nię jest zro­bie­nie komuś mia­zgi z twa­rzy, że jedy­ny­mi moż­li­wy­mi komen­ta­rza­mi na temat innych ludzi są te obraź­li­we, i że nie ist­nie­je żaden inny seks oprócz tego dzi­kie­go.

W tak­sów­ce zakła­da słu­chaw­ki i pusz­cza ara­be­skę numer jeden Debussy’ego. Wystu­ku­je wia­do­mość do „tego-z-nie­wiel­kim-jąka­niem” i „tego-od-szla­fro­ka-w-jed­no­roż­ce”: „nie wró­cę do tego biu­ra, przy­się­gam”. Odczy­tu­ją po kil­ku sekun­dach. O dru­giej dwa­dzie­ścia w nocy. Sai nie pyta, co robią.

III

– Witaj­cie, mio­do­żer­cy.

Wczo­raj śni­ła jej się twarz z pusty­mi oczo­do­ła­mi, w któ­rych zawzię­cie grze­ba­ła – się­ga­ła napraw­dę głę­bo­ko, jak­by wyj­mo­wa­ła coś z wąskie­go sło­ika, naj­dłuż­szy­mi pal­ca­mi, a kie­dy wresz­cie coś schwy­ci­ła, zoba­czy­ła na dło­ni śmierć. Póź­niej nie mogła zasnąć, dla­te­go wzię­ła prosz­ki. Spa­ła dzie­więć godzin. Nie usły­sza­ła budzi­ka i do biu­ra dotar­ła spóź­nio­na. Była zbyt wyspa­na, żeby się tym przej­mo­wać – nie zmie­nił tego nawet ten obcy męż­czy­zna z Austra­lii, któ­ry wsta­wił nagie zdję­cia swo­jej byłej, wyja­śnia­jąc, że to za zła­ma­nie mu ser­ca. Dobrze wie­dzia­ła, co robić. „Ska­suj za por­no­zem­stę” – wci­snę­ła kla­wisz z prze­kleń­stwem.

– Co za skur­wiel.

Jan i Hasan odwró­ci­li się jed­no­cze­śnie, spraw­dza­jąc, o co cho­dzi, ale ona tyl­ko mach­nę­ła ręką.

– Czym ja się będę przej­mo­wać – powie­dzia­ła.

Po powro­cie do domu napa­dły ją myśli, któ­re zabra­ły ją do naj­od­le­glej­szych miejsc na świe­cie: ulic w Wene­zu­eli, fili­piń­skiej dżun­gli, tokij­skie­go stu­dia nagrań. Wszę­dzie kosz­mar­ne wido­ki. Zamiesz­ki. Mar­twy czło­wiek w sokach tra­wien­nych pyto­na. Naga dziew­czyn­ka na oświe­tlo­nym łóż­ku. Aż bola­ło. Myśla­ła o tym wszyst­kim, a potem, pró­bu­jąc uspo­ko­ić oddech, prze­sta­ła widzieć cokol­wiek. Przez moc­no ści­śnię­te powie­ki nie pozwa­la­ła wedrzeć się żad­nej marze, ale nie mogła prze­cież dłu­go tak sie­dzieć. Dopie­ro kil­ka głę­bo­kich wde­chów przy­wró­ci­ło jej spo­kój.

Dzi­siaj śni o tym, że jest na impre­zie dla nowych. Dyrek­tor wyja­śnia, skąd nazwa pro­jek­tu „Mio­do­żer”. Wyświe­tla fil­mik, na któ­rym dzi­ki mio­do­żer plą­dru­je gniaz­do psz­czół. Poja­wia się odgłos bzy­cze­nia. Chma­ra wście­kłych owa­dów. Psz­czo­ły w obro­nie gniaz­da żądlą kil­ka­set razy, ale zwie­rzę ma gru­bą skó­rę i sil­ną odpor­ność na jad. Dyrek­tor robi pau­zę w momen­cie, gdy dra­pież­nik leży oszo­ło­mio­ny ata­kiem niczym w lek­kiej nar­ko­zie.

– Wy jeste­ście mio­do­żer­ca­mi, a psz­czo­ły są kon­ten­tem. Kon­tent będzie was żądlić, ale wy będzie­cie sil­niej­si. Nie­rzad­ko was przy­tło­czy, ale nie może­cie się pod­dać. Mio­do­żer­cy są odpor­ni na jad, a wy na wygląd kon­ten­tu.

Sala wybu­cha śmie­chem. Dyrek­tor łapie mikro­fon.

– Witaj­cie w naszym pro­jek­cie, mio­do­żer­cy. Witaj­cie.

W kolej­nych dniach prze­sta­je spać zupeł­nie. Wsu­wa się tyl­ko pod koł­drę po swo­jej stro­nie łóż­ka, odwra­ca twa­rzą do ścia­ny i cze­ka. Nemat wiot­cze­je powo­li, odry­wa­jąc się od minio­ne­go dnia, śmier­dzi kil­ko­ma sto­uta­mi, któ­re wychy­lił w barze, cza­sa­mi drży w pół­śnie i chra­pie, za oknem ciem­nie­je, chłod­nie­je i cich­nie, a ona dalej leży. Oglą­da pod powie­ka­mi wszyst­kie sce­ny z kon­ten­tu i pod­da­je się temu, bez­sil­na, zdzi­wio­na, zmę­czo­na, i ma wra­że­nie, że będzie taka już zawsze: wraż­li­wa, drob­na Sai, w któ­rej kotłu­ją się wszyst­kie tra­ge­die świa­ta.

Budzi się do puste­go łóż­ka i ich wspól­ne­go zdję­cia z podró­ży poślub­nej do Gre­cji. Jego twarz jest jed­ną z nie­licz­nych, któ­re jesz­cze pamię­ta. Ostat­ni raz roz­ma­wia­li przed­wczo­raj. Wspól­na kola­cja – w zeszłym mie­sią­cu, wyj­ście na mia­sto – latem. Mało mają z tej pary, któ­ra w podró­ży poślub­nej cho­dzi­ła wszę­dzie za rękę, wymie­nia­ła się oku­la­ra­mi prze­ciw­sło­necz­ny­mi, wygłu­pia­ła przed obiek­ty­wem i jadła dak­ty­le w słoń­cu, któ­ra wspól­nie meblo­wa­ła sobie życie w zupeł­nie nowym kra­ju, odwie­dza­ła urzę­dy, wypeł­nia­ła papie­ry i klę­ła na biu­ro­kra­cję.

W ich pierw­szym roku w Irlan­dii, gdy mie­li wszyst­kie­go dosyć, wzię­li trzy dni wol­ne­go i zje­cha­li wyspę sta­rym citro­ënem, tak po pro­stu, bez zasta­no­wie­nia, bo kie­dyś potra­fi­li tak dzia­łać. Spa­li na tyl­nym sie­dze­niu, przy­kry­ci tyl­ko kocem, choć ona nale­ga­ła, by zna­leź­li hotel. Po kil­ku pierw­szych nocach już nie opo­no­wa­ła. Zamiast tego wsu­wa­ła się w ubra­niu pod przy­kry­cie, kła­dła mu dłoń na pęp­ku i bawi­ła się jego wło­ska­mi. Pro­te­sto­wał, gdy sunę­ła niżej, a ona tłu­ma­czy­ła to tym, że potrze­bu­ją cza­su, zła­pa­nia pew­ne­go kom­for­tu, że nie powin­na sobie zaprzą­tać tym gło­wy.

Nie umie powie­dzieć, co zapro­gra­mo­wa­ło ich do tej zmia­ny i dla­cze­go sta­li się tym, czym się sta­li, i jak to w ogó­le moż­li­we, że kie­dyś mówi­ła temu męż­czyź­nie, że go kocha, ot tak, gdy wycho­dził do pra­cy, a teraz dory­wa się do jego tele­fo­nu, gdy tyl­ko on zni­ka w łazien­ce, i despe­rac­ko szu­ka tam jakichś dowo­dów, zawsze bez­sku­tecz­nie, bo Nemat jest typem cyfro­we­go pustel­ni­ka i już daw­no zamknął kon­ta w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, a jego gale­ria to seria nie­po­trzeb­nych ska­nów doku­men­tów oraz kil­ka sta­rych zdjęć z jakimś męż­czy­zną, z któ­rym emi­gro­wał z Kabu­lu, zupeł­nie nic cie­ka­we­go.

Wcho­dzi na Skype’a i dzwo­ni do rodzi­ców. Sie­dzą jak zwy­kle w salo­nie, mama od ścia­ny, tata po pra­wej, obo­je ze łza­mi w oczach. Pocią­ga­ją nosa­mi. W kadr wcho­dzi Ibra, macha jak ten dwu­na­sto­la­tek, któ­rym był, kie­dy go jesz­cze zna­ła. Mówią sobie to, co zawsze: ona – że bar­dzo tęsk­ni, a oni – że potrze­bu­ją pie­nię­dzy. Ibra jesz­cze wtrą­ca, że dostał pierw­szy tele­fon i umie już na nim grać. „Oby uwa­żał na sie­bie” – myśli Sai, bo inter­net zna prze­cież zbyt dobrze.

– Zna­lazł apli­ka­cję do nauki angiel­skie­go i jest już naj­lep­szy w kla­sie – chwa­li Ibrę mat­ka. – Po egza­mi­nach chciał­by wyje­chać do pra­cy.

– Ach, tak? – Sai nie wie­rzy w to, co sły­szy: kie­dy jej młod­szy brat dorósł na tyle, żeby myśleć o pra­cy?

– Do Doli­ny Krze­mo­wej – mat­ka jąka się na tej nazwie. – To chy­ba w Ame­ry­ce?

Sta­je jej przed ocza­mi obraz bra­ta piszą­ce­go kod dla por­ta­li spo­łecz­no­ścio­wych, jest w wycią­gnię­tym swe­trze i zaba­ła­ga­nio­nym biu­rze, oto­czo­ny przez innych mło­dych, któ­rzy myślą, że świat nie­cier­pli­wie cze­ka na ich naj­bliż­szy pro­jekt. Albo oni znisz­czą te fir­my, albo one ich. Życzy mu tego pierw­sze­go.

– To wspa­nia­le – mówi, co Ibra odwza­jem­nia krót­kim uśmie­chem.

Zamy­ka oczy i nagle kon­sta­tu­je, że nie pamię­ta już wyglą­du swych bli­skich – popro­szo­na o por­tret z pamię­ci nie potra­fi­ła­by nakre­ślić ani jed­nej kre­ski. Jaki kształt mają ich twa­rze? W jakim mogą być wie­ku? Czy są bar­dzo kości­ści? Kie­dy znów patrzy w ekran, nie wie, z kim roz­ma­wia.

– Wyda­wa­ło mi się, że… – ury­wa. Ostat­nio więk­szość słów ukła­da w takie pokra­ki. Zna dobrze począt­ki, ale nie zakoń­cze­nia. „A pamię­tasz, jak…?” „Możesz powie­dzieć coś o…?” „Myślę, że…” To wszyst­ko, na co ją stać, mózg nadzia­ny wspo­mnie­nia­mi kon­ten­tu nie wykrze­sze z sie­bie nic wię­cej.

Odry­wa wzrok od kom­pu­te­ra i patrzy na to zdję­cie z waka­cji. Tak, wciąż tam jest – jej mąż, ostat­nia twarz w pamię­ci. Trzy­dnio­wy zarost, koszu­la, klap­ki. Facet z rodza­ju tych, któ­rzy są przy­stoj­ni, ale o tym nie wie­dzą. Kie­dyś roz­pa­la­ła ją jego nie­śmia­łość; to, jak wzro­kiem celo­wał zawsze w pod­ło­gę, jak ważył ostroż­nie sło­wa, jak nie pod­no­sił gło­su. Wyda­wa­ło jej się to takie nie­zwy­kłe. Ale to było kie­dyś – teraz nie krę­ci jej już nie tyl­ko nie­śmia­łość, ale w ogó­le nic, jak­by z algo­ryt­mu jej mózgu ktoś ska­so­wał pożą­da­nie. Zaczę­ła przy­zwy­cza­jać się do part­ner­skie­go cha­rak­te­ru ich związ­ku – tego, że po śnia­da­niu żegna­ją się szyb­ko i zwięź­le, a potem każ­de dzia­ła według wła­sne­go gra­fi­ku.

I patrząc wciąż na to zdję­cie, ana­li­zu­je przy­czy­ny prze­pro­gra­mo­wa­nia ich związ­ku. Pierw­szy raz rodzi w sobie myśl, że nie jest jedy­ną kobie­tą w życiu męża, i wte­dy wszyst­kie ele­men­ty ukła­dan­ki wska­ku­ją na swo­je miej­sce: bra­ku­ją­ce kola­cje, nie­obec­ność w domu, odwo­ła­ne wyj­ścia. Te jego wie­czo­ry w barach.

„Jak mogłam być taka głu­pia?” – pyta sama sie­bie.

– Jesteś kocha­na – sły­szy głos z gło­śni­ków.

Czer­wo­ną słu­chaw­ką zry­wa połą­cze­nie.

Wyrzuć czyjś post nie­słusz­nie, szyb­ko będą kło­po­ty. Już raz się musia­ła tłu­ma­czyć. Sie­dzia­ła z kon­tro­le­rem przy biur­ku i gada­ła o ciem­nym kształ­cie przy syl­wet­kach na fil­mie, zwięk­sza­ła jasność ekra­nu i argu­men­to­wa­ła swój wybór:

– No tak – cedzi­ła. – Prze­cież to nagi czło­nek, a tutaj w dodat­ku cycek, w ogó­le to prze­cież klip por­no, tyl­ko że spryt­nie przy­cię­ty – cią­gnę­ła, pró­bu­jąc nie myśleć o tym, jak absur­dal­nie to wszyst­ko brzmi. – W taki spo­sób, żeby coś poka­zać, jed­no­cze­śnie nie poka­zu­jąc nicze­go.

Osta­tecz­nie nic nie wskó­ra­ła i kie­dy wró­ci­ła do biur­ka, zoba­czy­ła czer­wo­ny krzy­żyk przy liście powzię­tych decy­zji oraz dopi­sek kon­tro­le­ra: „nago­ści nie stwier­dzo­no”.

Od tam­te­go cza­su posty prze­glą­da bez­wied­nie – loso­we usu­wa, loso­we prze­pusz­cza, przy wszyst­kich podej­mu­je raczej przy­pad­ko­we decy­zje. Nawet te naj­pil­niej­sze zgło­sze­nia, te sprzed kil­ku minut, doty­czą­ce samo­bójstw, prze­glą­da z pew­ną lek­ko­ścią. Ktoś jej kie­dyś powie­dział, że o takich wybo­rach nie pisze się w inter­ne­cie. Może nie? Nawet jeśli – to zanim zwe­ry­fi­ku­ją post, będzie już pew­nie za póź­no.

Zatrzy­mu­je się tyl­ko przy zdję­ciu pew­nej pary: ona z drin­kiem w ręku, on w prze­bra­niu poli­cjan­ta z naj­tań­szej wypo­ży­czal­ni kostiu­mów, obo­je z uśmie­cha­mi na twa­rzach i spo­co­ny­mi czo­ła­mi. Zmę­cze­ni, ale szczę­śli­wi. W komen­ta­rzach nato­miast bagno, same epi­te­ty. Sai dopraw­dy nie powin­na ich kaso­wać, a jed­nak z jakie­goś powo­du to robi.

Jeden, zero, zero, zero, zero, jeden, jeden, jeden, zero, jeden, jeden, jeden, zero, zero, zero, jeden, zero, zero, zero, zero, jeden, jeden, jeden, zero, zero, jeden, jeden, jeden, zero, zero, jeden, jeden…

Wysy­ła serię banów. Usu­wa wszyst­kie kalum­nie, blu­zgi i wyzwi­ska, pew­na, że zaraz znów napi­sze kon­tro­ler i zapy­ta o powód, dla któ­re­go nie pozwo­li­ła ludziom spo­koj­nie oplu­wać się w inter­ne­cie. „Oni na to nie zasłu­ży­li” – odpo­wie, zupeł­nie jak­by ich zna­ła.

Nie zna nie tyl­ko ich, ale już wła­ści­wie niko­go. Gdzie nie spoj­rzy, tam jedy­nie twa­rze z cecha­mi jak krop­ki, któ­rych nie potra­fi połą­czyć. Przy­pusz­cza, że to przez ludzi z kon­ten­tu wga­pia­ją­cych się w nią z ekra­nu. Gdzieś prze­czy­ta­ła, że mózg potra­fi zapa­mię­tać tyl­ko trzy­sta twa­rzy – resz­tę usu­wa z pamię­ci. Natu­ral­ne wyda­je jej się, że sko­ro tyle cza­su spę­dza na mode­ra­cji, to wła­śnie ona roz­gasz­cza się w jej synap­sach. Praw­dzi­wych ludzi tam już coraz mniej. Być może jedy­nie Nemat, nikt wię­cej.

Za ścian­ka­mi z plek­si zupeł­nie obcy sąsie­dzi. Zda­je się jej, że jeden z nich to „ten-od-szla­fro­ka-w-jed­no­roż­ce”, ale prze­cież sły­sza­ła, że wyle­ciał. Przez to teraz ona zaj­mu­je się samo­bój­ca­mi. Jak on w ogó­le wyglą­dał? Sai cofa pod­bró­dek do szyi i wytę­ża pamięć. Nic sobie nie przy­po­mi­na, we frag­men­cie jej mózgu prze­cho­wu­ją­cym twa­rze zio­nie wiel­ka pust­ka.

Odchy­la się w fote­lu i sunie wzro­kiem po fla­gach. Każ­dej przy­po­rząd­ko­wu­je wyra­zy ze słow­nicz­ka prze­kleństw. Cia­pa­ci. Czar­nu­chy. Ango­le. To łatwiej­sze niż przy­po­mi­na­nie sobie praw­dzi­wych nazw tych kra­jów. Na widok tęczo­wej prze­wra­ca ocza­mi. Jest to reak­cja tak odmien­na od tej, gdy weszła tu po raz pierw­szy i sta­nę­ła zachwy­co­na tym świa­tem w minia­tu­rze, że aż zasta­na­wia się, czy to moż­li­we, by tysią­ce inter­ne­to­wych tyrad, któ­re prze­czy­ta­ła w pra­cy, pchnę­ły jej war­to­ści w zupeł­nie inną stro­nę.

Sie­dzi bite osiem godzin w słu­chaw­kach na uszach i słu­cha sym­fo­nii pią­tej Mah­le­ra, z prze­rwa­mi na toa­le­tę i obiad, aż wresz­cie przy­cho­dzi noc­na zmia­na, więc musi zwol­nić biur­ko. Wsta­je i już wie, że tych kil­ka­set twa­rzy obej­rza­nych na dzi­siej­szej zmia­nie roz­pę­kło w niej jakąś tamę. Kie­dy w biu­rze mie­sza­ją się ludzie, niko­go nie roz­po­zna­je. Patrzy tyl­ko spo­koj­nie, jak jeden z męż­czyzn zakła­da kurt­kę i zbli­ża dłoń do czyt­ni­ka.

– Sz-Sz-Szko­da, że n‑n-nie po-po-posłu­cha­łaś Hasa­na.

Ten głos, to jąka­nie, gdzieś już je kie­dyś sły­sza­ła. O co może cho­dzić? Cze­go nie posłu­cha­ła? I czy jesz­cze może to zmie­nić?

– Pocze­kaj! – krzy­czy i dopa­da drzwi, przez szkla­ną ścian­kę widzi, jak ktoś, kogo zna­ła, macha jej na poże­gna­nie z usta­mi roz­cią­gnię­ty­mi do smut­ne­go uśmie­chu. Szar­pie za klam­kę, szu­ka kar­ty, wresz­cie opa­da zre­zy­gno­wa­na przy ścia­nie i ude­rza czo­łem w kola­na. Wen­ty­la­to­ry koły­szą żalu­zja­mi, cza­sa­mi odry­wa­jąc je od szyb i uka­zu­jąc wąskie trój­ką­ty ciem­no­ści. Klik­nię­cie i znów gasną świa­tła.

Łypie z nie­po­ko­jem na sufit, prze­kli­na kil­ka razy pod nosem, a kie­dy wsta­je spod drzwi, w biu­rze są ludzie z kon­ten­tu. W dżin­sach z dziu­ra­mi na udach i w wycią­gnię­tej koszul­ce stoi nasto­lat­ka, któ­ra trzy lata temu zagro­zi­ła masa­krą w szko­le. Obok męż­czy­zna z otwar­ty­mi ręka­mi – otwar­ty­mi od nad­garst­ków po łok­cie – nie zwra­ca uwa­gi na ciek­ną­cą w dół krew. Diler sprze­da­ją­cy mefe­dron. Jest też ta zgra­ja z wia­duk­tu. Oraz ich smut­ny pies. Zbli­ża­ją się krok za kro­kiem. Sai nie roz­po­zna­je niko­go, widzi tyl­ko intru­zów, któ­rzy w jakiś spo­sób prze­chy­trzy­li ochro­nia­rza z par­te­ru i bram­ki, a nawet czyt­nik przy drzwiach, i teraz suną kory­ta­rzem przez biu­ro, do pre­cy­zyj­nie obra­ne­go celu, a tym oka­zu­je się jej kom­pu­ter, ten, któ­ry nigdy nie gaśnie i któ­ry nawet teraz roz­ja­śnia ścia­ny biu­ra tru­pim świa­tłem ekra­nu. Wciąż dołą­cza­ją kolej­ni: dziew­czy­na od postów pro-ana, myśli­wy cały we krwi, gru­pa męż­czyzn z krzy­ża­mi sło­necz­ny­mi na pier­siach.

Wszy­scy sta­ją przed kom­pu­te­rem w okrę­gu i spusz­cza­ją wzrok. Sai rzu­ca okiem na okien­ko pro­gra­mu do mode­ro­wa­nia. Na liście kon­ten­tu poja­wi­ło się dodat­ko­we zgło­sze­nie – seria zdjęć z ukry­cia. Na wszyst­kich Nemat – trzy­dnio­wy zarost, wzrok wce­lo­wa­ny w pod­ło­gę, zagu­bio­ne spoj­rze­nie. Stoi w nocy przed barem, sple­cio­ny dłoń­mi z kimś innym, z kimś postu­ry spor­tow­ca, młod­szym o kil­ka lat, sze­ro­ko uśmiech­nię­tym.

Przy­po­mi­na sobie tę myśl, tę o byciu jego nie­je­dy­ną kobie­tą, i znów się gani w myślach, a ludzie z kon­ten­tu pocie­sza­ją ją klep­nię­cia­mi. Mówią, że mio­do­żer­cy są odpor­ni na użą­dle­nia, ale któ­reś może być w koń­cu śmier­tel­ne; że jeśli cze­goś nie zro­bi, to on ją po pro­stu znisz­czy, zabi­je tym nie­ko­cha­niem; że musi roz­wią­zać tę spra­wę.

– Dobrze wiesz, co robić, mio­do­żer­ko.

Myśli na peł­nych obro­tach. Gdy patrzy dru­gi raz, nie jest w ogó­le pew­na, czy to fak­tycz­nie jej mąż. Może to ktoś podob­ny. Jest jed­nak goto­wa uwie­rzyć. Wte­dy nie ma w niej nicze­go prócz zło­ści, któ­ra każe jej pode­rwać z krze­sła płaszcz, wybiec z biu­ra naj­szyb­ciej, jak to moż­li­we, i zła­pać na uli­cy tak­sów­kę. Osta­tecz­nie tego wła­śnie nauczy­ła ją pra­ca – decy­zje podej­mu­je się pręd­ko, w cią­gu kil­ku sekund, a naj­słusz­niej­szą odpo­wie­dzią na kon­flikt jest nie­prze­bie­ra­ją­ca w środ­kach zemsta.

– Dobrze wiesz, co robić.

IV

Jest tro­chę po dzie­wią­tej, zaczy­na padać zim­ny paź­dzier­ni­ko­wy deszcz, powie­trze nie ma już w sobie nic z lata, wiel­ki wyż sie­dzi nad pół­no­cą i chu­cha mro­zem w Hebry­dy, przez pła­ską jak talerz nizi­nę i przez uli­ce mia­sta, ale do miesz­ka­nia nie wej­dzie, jest tak szczel­nie zamknię­te, chy­ba że pod­czas tej krót­kiej chwi­li, w któ­rej Sai uchy­la drzwi i wśli­zgu­je się do środ­ka wraz z wia­trem. Wzla­tu­ją okrusz­ki kurzu. Powie­trze gwiż­dże w szcze­li­nach jak w buzu­ją­cym czaj­ni­ku.

– Wresz­cie jesteś – mówi Nemat, celu­jąc w nią tele­fo­nem. W bia­łej koszu­li i bez zaro­stu wyglą­da tro­chę obco – ostat­nie godzi­ny spę­dził na przy­go­to­wy­wa­niu wystaw­nej kola­cji i zakle­ja­niu taśmą wylo­tów wywietrz­ni­ka, żeby im w nocy nie wia­ło. Napeł­nił też róża­mi wazon, któ­ry posta­wił na sto­le, i na ten widok zro­bi­ło mu się wspa­nia­le. „Będzie taka zado­wo­lo­na – pochwa­lił sam sie­bie w myślach – że o wszyst­kim zapo­mni”. Myśl o nagra­niu jej reak­cji wyda­ła mu się słusz­na, dla­te­go włą­czył kame­rę na dźwięk prze­krę­ca­nych klu­czy.

Nie ma zbyt wiel­kich nadziei. Zale­ży mu tyl­ko na ugra­niu kolej­nych tygo­dni spo­ko­ju, w trak­cie któ­rych będzie mógł włó­czyć się po dubliń­skich przed­mie­ściach, spę­dzać godzi­ny w barach, zama­wiać wię­cej piw, niż powi­nien, i flir­to­wać z męż­czy­zna­mi, któ­rzy następ­ne­go dnia zapew­nią go w wia­do­mo­ści, że pozo­sta­ną w kon­tak­cie, a potem nie ode­zwą się ani sło­wem, i jesz­cze uci­szać ten głos w środ­ku mówią­cy, że kil­ka lat temu, gdy leżał na kocu pod drze­wem za ogro­dze­niem obo­zu, pod­jął złą decy­zję, i wła­ści­wie nic wię­cej, liczy się tyl­ko to. Czy to jest osta­tecz­nie tak wie­le?

– Coś się sta­ło? Jesteś taka…

– Może ty mi wyja­śnisz?

Zni­ka w ciem­nej sypial­ni. Wycho­dzi z roz­pusz­czo­ny­mi wło­sa­mi, sia­da przy sto­le, mil­czą­ca i sko­ło­wa­na, i jesz­cze przed nabra­niem pierw­szej łyż­ki zupy, przed stuk­nię­ciem się kie­lisz­ka­mi i wbi­ciem sała­ty na wide­lec, wypa­la:

– Nie myśl sobie, że nie wiem.

Zasty­ga­ją w bez­ru­chu. Nemat marsz­czy czo­ło. „Jeśli się dowie­dzia­ła, to skąd? Co mnie zdra­dzi­ło?”

– Pocze­kaj – mówi. – Słoń­ce, wyja­śnij­my to sobie.

Ale jest już za póź­no, bo Sai wła­śnie w tej chwi­li wyrzu­ca z pamię­ci ostat­nią prze­cho­wy­wa­ną tam twarz i widzi przed sobą już tyl­ko kogoś obce­go, zwy­kłe­go intru­za, wła­my­wa­cza, dla­te­go odska­ku­je od sto­łu, pod­ry­wa nóż i wrzesz­czy:

– Nie pod­chodź!

Nemat utrzy­mu­je dystans wycią­gnię­tych ramion, wska­zu­je naj­pierw nóż, a potem blat.

– Odłóż to teraz spo­koj­nie – mówi, a w myślach wyrzu­ca sobie te wszyst­kie ostrze­że­nia, sygna­ły i zwia­stu­ny, któ­re zigno­ro­wał. Że z Sai jest coś nie tak, wie­dział prze­cież od daw­na. „To ta pra­ca – mówił – co ty wła­ści­wie tam robisz?”

Sai nie słu­cha, robi jeden krok, dru­gi, trze­ci, trą­ca nożem guzi­ki w koszu­li Nema­ta, a wte­dy on chwy­ta ją za nad­gar­stek i pcha wyso­ko do góry, jak naj­da­lej od sie­bie. Jeśli ktoś widzi ich teraz z zewnątrz, może pomy­śleć, że tań­czą – przy tym zasta­wio­nym sto­le i bukie­cie róż – ale Sai zaraz wysu­wa dłoń i wpa­da na Nema­ta, któ­ry nawet nie krzy­czy, w koń­cu jest z tych nie­śmia­łych, tych nie­pod­no­szą­cych gło­su, dla­te­go tyl­ko roz­wie­ra oczy z zasko­cze­nia i łapie gło­śne odde­chy. Czu­je chłód przy żebrach.

Wszyst­ko, co dzie­je się potem, Nemat odbie­ra jako ciąg krót­kich prze­bi­tek niczym z ama­tor­skie­go nagra­nia. Zim­ny deszcz stu­ka­ją­cy gło­śno gru­by­mi kro­pla­mi o szy­bę. Pani­ka wymie­sza­na ze stra­chem pod­czas gwał­tow­ne­go upad­ku. Dyn­da­ją­ca żarów­ka i ciem­ność z jasno­ścią na prze­mian. Strach w oczach Sai, kie­dy orien­tu­je się, co zro­bi­ła. Kształt, jaki przy­bie­ra jej chu­de cia­ło skła­da­ją­ce się wpół. To, jak otwie­ra usta do wrza­sku, ale jed­nak nie wrzesz­czy. Dziw­ny, pie­ką­cy chłód. Wale­nie ręką w pod­ło­gę. Sai wychy­la­ją­ca się na kory­tarz i spraw­dza­ją­ca, czy ktoś już usły­szał. Błysk ulgi na jej twa­rzy, gdy oka­zu­je się, że nie. Świa­tło w łazien­ce. Roz­pacz­li­wy beł­kot Nema­ta, kie­dy krew pod­bie­ga do gar­dła. To, jak powta­rza: „Zadzwoń po karet­kę”.

– Znik­nę ci z życia na dobre. Nie będziesz już mnie oglą­dać, ale pro­szę.

Szum wody walą­cej w dno wan­ny. Zaska­ku­ją­ca sło­dycz, jaką Nemat odkry­wa w sma­ku wła­snej krwi. Drżą­ce dło­nie zakrę­ca­ją­ce kurek. Sta­ry kabel suszar­ki szu­ka­ją­cy gniazd­ka. Zdu­szo­ny okrzyk, któ­ry mie­sza się z gwał­tow­nym chlu­po­tem. Nagły spo­kój, gdy Nemat zaczy­na rozu­mieć, co się wła­śnie sta­ło. Kil­ka ruchów ręką w poszu­ki­wa­niu komór­ki. Jej zim­ny pro­sto­kąt pod skó­rą. Odkry­cie, że nagry­wa­nie wciąż trwa. Wycie wia­tru za oknem, tak bar­dzo podob­ne do dźwię­ku syren poli­cyj­nych. Nadzie­ja, że są w dro­dze, przy­wo­ła­ni przez któ­re­goś z sąsia­dów. Prze­klę­ta kon­sta­ta­cja, że to tyl­ko wiatr, nic wię­cej. Poczu­cie, że zosta­ło mu kil­ka minut. Okrop­ny widok kciu­ka roz­ma­zu­ją­ce­go krew na ekra­nie. Przy­cisk „wyślij” nie­re­agu­ją­cy przez wil­goć. Kil­ka prób osu­sze­nia komór­ki w koszu­li.

– Zadzia­łaj, pro­szę.

Pew­ność, że ta kobie­ta była naj­więk­szym błę­dem jego życia, naj­gor­szym błę­dem jego żało­sne­go, kre­tyń­skie­go życia, gdy wybie­ra dwa razy jedyn­kę, a póź­niej jesz­cze dwój­kę. Nagła ciem­ność przed ocza­mi – tym razem nie­spo­wo­do­wa­na dyn­da­ją­cą żarów­ką. Ciem­ność z rodza­ju praw­dzi­wych. Śmier­tel­ne zmę­cze­nie przy poru­sza­niu kciu­kiem w kie­run­ku zie­lo­nej słu­chaw­ki. Dłu­gi, nie­mi­ło­sier­nie dłu­gi moment – pra­wie cała noc, jak mu się zda­je – w któ­rym uświa­da­mia sobie, że umrze, i w któ­rym nabie­ra kil­ka spa­zma­tycz­nych odde­chów, jak­by to mogło go zbli­żyć do życia i odda­lić od śmier­ci. Wresz­cie zamy­ka oczy i wiot­cze­je, a wypusz­czo­ny tele­fon celu­je ekra­nem w sufit.

Dzie­więć minut i trzy­dzie­ści osiem sekund nagra­nia zosta­je wysła­nych w świat. Szyb­ko tra­fia na sady­stycz­ne fora i kur­su­je po zaka­mar­kach dark­ne­tu, żeby osta­tecz­nie zawi­tać do mediów spo­łecz­no­ścio­wych. Nemat umie­ra tak czę­sto, jak czę­sto ktoś włą­cza odtwa­rza­nie. Nóż zata­pia się w jego klat­ce pier­sio­wej kil­ka milio­nów razy. Któ­ryś z wraż­liw­szych widzów pro­si o usu­nię­cie fil­mi­ku i już po kil­ku godzi­nach pochy­la się nad nim mio­do­żer. Spraw­dza klat­kę po klat­ce, krę­ci kur­so­rem kół­ka, zasta­na­wia się, czy widać tu kość, czy jakaś część cia­ła zosta­je odłą­czo­na od resz­ty, ale osta­tecz­nie myśli, że to prze­cież fik­cja, dobrze zro­bio­ny fake. Kamień z ser­ca, bo bał się o tego face­ta.

– Tak, to jest jaw­ny mon­taż – rzu­ca do sąsia­da. – A ty co o tym myślisz?

– Zero – odpo­wia­da tam­ten. – Ja bym tu wci­snął zero.


Kuuk thaayorre

I

Kie­dy jego sio­stra zabi­ja naj­pierw męża, a potem sie­bie, Rak jest w ascen­den­cie, Słoń­ce – w czwar­tej bha­vie, a Ibra – w cia­snym poko­ju na pry­czy, gdzie uczy się flir­to­wać. Leży z nosem w komór­ce i szep­cze do tele­fo­nu naj­głup­sze na świe­cie laur­ki, kom­ple­men­ty i zalot­ne pyta­nia – wszyst­ko to po hebraj­sku, któ­ry jest czwar­tym języ­kiem z jego listy marzeń, a apli­ka­cja odpo­wia­da apro­bu­ją­cy­mi pik­nię­cia­mi.

Dużo wska­zu­je na to, że jest poli­glo­tą – odkąd sie­dem mie­się­cy temu dostał uży­wa­ną komór­kę na szes­na­ste uro­dzi­ny, zdą­żył przy­swo­ić trzy języ­ki obce i zacząć naukę następ­nych, wybra­nych na chy­bił tra­fił. Nie inte­re­su­ją go wzglę­dy prak­tycz­ne – kie­dy i w jakich oko­licz­no­ściach któ­ryś będzie przy­dat­ny – liczy się sam pro­ces nauki, pozna­wa­nie kolej­nych słó­wek, reguł gra­ma­tycz­nych i nici podo­bień­stwa. Na przy­kład to: fran­cu­skie „sły­szeć” i hisz­pań­skie „rozu­mieć” róż­ni tyl­ko jed­na lite­ra – odkry­wa to już w pierw­szym tygo­dniu nauki i póź­niej zasta­na­wia się, jakie dro­gi muszą prze­by­wać języ­ki, żeby się do sie­bie tak zbli­żać, potem nagle odda­lać, prze­ci­nać z jesz­cze inny­mi, docie­rać na dru­gi koniec świa­ta i tam zado­ma­wiać.

Maa nale­ga, żeby odło­żył tele­fon i zaczął sie­dzieć w książ­kach. Prze­czu­cie jej pod­po­wia­da, że w nowin­kach tech­no­lo­gicz­nych nie ma żad­nej wie­dzy.

– Patrz – mówi – jaki przy­kład dosta­jesz od sio­stry, ona od począt­ku wie­dzia­ła, co jest w życiu naj­lep­sze, i że nie hulan­ki, ale cośmy się nasłu­cha­li, to tyl­ko ja z ojcem pamię­tam. Ile razy ktoś nam w roz­mo­wie napo­mknął, że do szko­ły posy­ła się chłop­ców, ale dziew­czyn­kę to po co, i za każ­dym razem musie­li­śmy wyja­śniać, że kocha­my was prze­cież po rów­no, więc tak jak syno­wi, tak i kocha­nej cór­ce damy dokład­nie to samo. – Po czym, zni­ża­jąc głos, doda­je: – W two­im kun­da­li Mer­ku­ry ma w ascen­den­cie Bliź­nię­ta. Wiesz, co to ozna­cza? Tyle, że Bóg dał ci dar do języ­ków. Tyl­ko ucz się ich z ksią­żek, bo roz­draż­nisz Rahu. Nie muszę ci chy­ba tłu­ma­czyć?

Jed­nak Ibra nie wie­rzy ani w moc dźjo­ti­szy, ani ksią­żek. Za każ­dym razem, kie­dy pyta sio­strę, co sły­chać, ona odpo­wia­da: „wszyst­ko w porząd­ku”, a ton jej gło­su każe mu uwa­żać, że abso­lut­nie nic nie jest w porząd­ku. Sai pra­cu­je noca­mi, zbyt dłu­go i cięż­ko, a w dodat­ku nad rze­cza­mi, któ­re są dla nie­go abs­trak­cją.

– Co ci po takich szcze­gó­łach – burk­nę­ła ostat­nio, gasząc znów jego cie­ka­wość. – Lepiej powiedz, co u was: jak się czu­je Maa i kie­dy następ­ne bada­nia? A jakie leki bie­rze? I jak czę­sto? Bo kie­dy ostat­nio wspo­mnia­ła, że zemdla­ła w pocią­gu, to przy­szło mi do gło­wy, że nie­tra­fio­ne te leki. Zresz­tą sama nie wiem. Może to po pro­stu przez upał? – Wszyst­ko to powie­dzia­ła przez łzy i bar­dzo drżą­cym gło­sem, a Ibra pomy­ślał: „jeśli jest smut­na przez książ­ki, to ja wca­le nie chcę ich czy­tać”.

Póź­niej sio­stra dzwo­ni tyl­ko raz. Ibra ma nadzie­ję usły­szeć, że rzu­ci­ła czy­ta­nie, ale zamiast tego jest świad­kiem wyre­ży­se­ro­wa­nych próśb Maa o pie­nią­dze.

– Tyle, ile możesz, ani rupii wię­cej.

– Wyślę, ile mam.

– Kocha­na – wzdy­cha Maa, a póź­niej nagle doda­je: – A ile dokład­nie masz? – I usły­szaw­szy odpo­wiedź cór­ki, stu­ka ner­wo­wo sto­pą o kafel­ki, cze­go ani Sai, ani sie­dzą­cy przy biur­ku ojciec nie mogą jed­nak zoba­czyć.

Strasz­nie głu­pie są według Ibry te prze­le­wy: niby spo­dzie­wa­ne, a jed­nak za każ­dym razem wypro­szo­ne, zwią­za­ne z głę­bo­kim wsty­dem, bo sio­stra musi być w jakimś obcym kra­ju, żeby Maa mogła się leczyć, a teraz, kie­dy leki oka­zu­ją się nie­tra­fio­ne, potrze­bu­ją pie­nię­dzy jak nigdy.

– Nasz skarb – Maa roni szcze­rą łzę.

Wtó­ru­je jej cicho ojciec. Ibra też chciał­by coś dodać, ale jest za dale­ko. Naj­bar­dziej na świe­cie chciał­by powie­dzieć sio­strze, że nigdy nie zapo­mni tego dnia sześć lat temu, kie­dy poszli na pla­żę. Tego, jak prze­ska­ki­wał z nogi na nogę, jak­by tań­czył, i tego, jak schwy­ta­ło go za sto­py morze, sine i brud­ne, peł­ne śmie­ci po kul­fi, i wte­dy pomy­ślał, że przez ciek­ną­ce z pal­ców lody woda sma­ku­je pista­cją. Nie­bo było jaśniej­sze niż morze, ponie­waż skry­wa­ło świa­tło, od któ­re­go wraz z inny­mi chłop­ca­mi musie­li mru­żyć oczy. „Podaj” – woła­li. „Kop­nij!” „Wyżej!” „Do mnie!” I tego, jak śmia­li się w głos, gdy pił­ka ude­rza­ła o wodę, two­rząc wiel­kie roz­pry­ski. I tego, jak zoba­czył kro­czą­cą w nauva­ri bogi­nię. I jej trzech ochro­nia­rzy. Jak któ­ryś z chłop­ców powie­dział, że to zna­na aktor­ka, że gdzieś na pew­no ją widział, ale nie pamię­ta gdzie. I tego, jak Ibra zre­la­cjo­no­wał to wszyst­ko Sai, doda­jąc, że jest super, po pro­stu super, bo wyrwa­ła go z domu i prze­pra­wi­ła przez mia­sto, popro­wa­dzi­ła za rękę i wypu­ści­ła na pla­ży, i to dzię­ki niej poczuł piach pod sto­pa­mi, i pograł w pił­kę, i widział sław­ną aktor­kę. I tego, jak wte­dy ona obwie­ści­ła, że napraw­dę muszą już wra­cać, bo prze­cież życie moż­na oszu­ki­wać tyl­ko kil­ka godzin – póź­niej trze­ba iść spać pod sufi­tem z bla­chy, o któ­rą sie­cze deszcz, gło­śno i całą noc, patrzeć w nie­bo przez bal­da­chim gałę­zi i wicio­krze­wów, słu­chać krzy­ków robac­twa, któ­re ciup­cia się i poże­ra wza­jem­nie, i co naj­wy­żej śnić o pla­ży ze zdo­bio­ny­mi budyn­ka­mi dooko­ła oraz aktor­ka­mi prze­cha­dza­ją­cy­mi się zwiew­nym kro­kiem. I tego, jak zapy­tał, co to zna­czy „ciup­ciać się”. I tego, jak wra­ca­li przez mia­sto: naj­pierw wąską ulicz­ką z lata­ren­ka­mi na bra­mach, póź­niej przy uni­wer­sy­te­cie, na któ­rym za kil­ka­dzie­siąt lat miał zostać pro­fe­so­rem, i wresz­cie w cia­snych zakąt­kach Chem­bu­ru. Jak usie­dli w pla­sti­ko­wych krze­słach przy wej­ściu do domu i patrzy­li na śmie­ci w nul­la­hu. Jak Sai wyzna­ła, że ta wyciecz­ka, pla­ża, bud­ki z jedze­niem, wła­ści­wie cały ten dzień był po to, żeby zosta­ły im wspól­ne wspo­mnie­nia, i kie­dy Ibra zapy­tał, dla­cze­go to takie waż­ne, odpo­wie­dzia­ła, że wyjeż­dża za pra­cą, bar­dzo dale­ko, co naj­mniej na kil­ka lat.

– Ile to kil­ka lat, czy to tak mniej wię­cej do zimy?

Uśmiech­nę­ła się i powie­dzia­ła:

– Masz rację. Do zimy. Wte­dy powin­nam już być.

I tego ostat­nie­go zda­nia też nie zapo­mni nigdy, choć wła­ści­wie nie wie, czy ma jej to kłam­stwo za złe.

W chwi­li, w któ­rej Maa wci­ska czer­wo­ną słu­chaw­kę, a Sai zni­ka z ekra­nu, na zewnątrz zaczy­na padać i nie prze­sta­je przez kolej­nych pięć dni – naj­pierw gru­be kro­ple sie­ką zawzię­cie w bla­chę, a póź­niej wąska struż­ka prze­bie­ga pod stop­nia­mi, mokrym śla­dem na posadz­kę, coraz więk­sza i szyb­sza, wresz­cie zmie­nia się w wart­ki potok, któ­ry za nic ma wały z pia­sku. Po trze­ciej nocy śmie­ci kor­ku­ją nul­lah i powódź pokry­wa Chem­bur. Ibra wycho­dzi na uli­cę, gdzie młod­sze dzie­ci ska­czą w wodzie jak w base­nie, i żału­je, że nie jest wciąż w wie­ku, w któ­rym wszyst­ko wyda­je się dobrą zaba­wą. Przez widok Maa ratu­ją­cej leki z zala­ne­go miesz­ka­nia trzę­sie mu się głos:

– Daj, pomo­gę – mówi, wycią­ga­jąc dłoń.

Noc spę­dza­ją w schro­nie: Maa nie śpi, żując bez prze­rwy chleb, jak zawsze, gdy się stre­su­je, a Ibra ślę­czy z nosem w tele­fo­nie, żeby nie myśleć o desz­czu. Otwie­ra swo­ją apli­ka­cję do nauki języ­ków i przy­su­wa twarz do ekra­nu. Koją go nowe dźwię­ki, gra­ma­tycz­ne zagad­ki, apro­bu­ją­ce sygna­ły tele­fo­nu, gło­śne pib-pib za każ­dym razem, gdy poda wła­ści­wą odpo­wiedź, i w tym samym momen­cie, w któ­rym on uczy się myśleć w innym języ­ku, jego sio­stra zabi­ja naj­pierw męża, kil­ka ran kłu­tych i cię­tych, a potem sie­bie, suszar­ką wrzu­co­ną do wan­ny – tak stwier­dza póź­niej poli­cjant zazna­jo­mio­ny ze spra­wą.

W dwu­na­stej bha­vie Sai jest Ketu, pla­ne­ta zaćmień Słoń­ca, i Maa od zawsze powta­rza­ła, że to zwia­stun złe­go. Kie­dyś spoj­rza­ła w mapę nie­ba i ono jej powie­dzia­ło – kto będzie gdzie pra­co­wać, z kim weź­mie ślub i w jakim wie­ku umrze. Śmierć Sai rozu­mie podwój­nie: jako osta­tecz­ne potwier­dze­nie intu­icji, że w gwiaz­dach jest cała przy­szłość, i naj­więk­szą naucz­kę – za brak ostrze­że­nia dla cór­ki.

– Gdy­bym tyl­ko wte­dy… – powta­rza przez cały mie­siąc, za każ­dym razem wymy­śla­jąc inny zarzut.

Na widok trum­ny wysu­wa­nej z prze­my­sło­we­go auta nie potra­fi wcią­gnąć powie­trza. W jej wnę­trzu roz­ra­sta się próż­nia, nie­moż­li­wa do wypeł­nie­nia, podob­na do tej oddzie­la­ją­cej Słoń­ce od innych obiek­tów i spo­dzie­wa­na od daw­na – wszyst­kie cia­ła nie­bie­skie z mat­czy­nej mapy nie­ba prze­wi­dy­wa­ły jej wystą­pie­nie. To jedy­na tak groź­na jej wróż­ba. Oprócz niej mia­ła być szczę­śli­wa, roman­tycz­na i mało oszczęd­na, mia­ła mieć wyso­kie potrze­by reli­gij­ne, jak każ­da kobie­ta z Wenus w dru­gim domu, mia­ła też żyć w luk­su­sach. Wła­sne życie postrze­ga­ła jako snu­ją­ce się tymi tora­mi, mimo że patrząc na nie z boku, ktoś mógł­by zała­mać ręce. „Jest tak, jak mia­ło być od zawsze, dla­cze­go mia­ła­bym myśleć ina­czej?”

Kie­dy pod­czas spa­le­nia pło­mie­nie sma­ga­ją jej cór­kę, Maa cały czas gło­śno zawo­dzi, wyno­sząc wyso­ko pod­bró­dek, jak­by wyła do nie­ba, jed­ną ręką ście­ra­jąc łzy z policz­ków, a dru­gą obej­mu­jąc Ibrę. Ten stoi z buta­mi w rzecz­nych madach i nie­obec­nym wzro­kiem patrzy gdzieś na hory­zont.

Żad­ne ze słów, któ­rych się nauczył, nie pozwa­la­ją mu stwier­dzić, co czu­je, kie­dy urna się otwie­ra, prze­chy­la powo­li ku wodzie, coraz niżej i niżej, i w pew­nym momen­cie jego sio­strę pory­wa nagły wiatr.

II

Pięt­na­ście powo­dzi i dwa­dzie­ścia jeden mon­su­nów póź­niej pro­fe­sor Singh wsia­da z Ibra­hi­mem do wysłu­żo­ne­go mer­ce­de­sa pod depar­ta­men­tem lin­gwi­sty­ki uni­wer­sy­te­tu mum­baj­skie­go w dro­dze z zajęć do domu, po lewej stro­nie mając słup kolej­ki jed­no­to­ro­wej, a po pra­wej śmiet­nik, i wzdy­cha z bólem kogoś, kto czu­je się jak intruz we wła­snym cie­le:

– Mat­ko, kości już nie te same. – Cały aż trzesz­czy, gdy wycią­ga nogi pod krąż­kiem kie­row­ni­cy. Rusza od razu z dwój­ki. Autem szar­pie, chlu­pią głę­bo­kie kału­że, kro­ple łomo­czą o szy­bę. – Patrz pan – mówi, uru­cha­mia­jąc wycie­racz­ki – jak leje.

– Trze­ci dzień już. Myśli pan, że kie­dyś…?

– Kie­dyś co?

– Prze­pra­szam. – Ibra­him macha ręką tuż przy zapa­ro­wa­nej szy­bie pasa­że­ra. – Zamy­śli­łem się.

Ma teraz przed ocza­mi widok mat­ki sto­ją­cej po pas w wodzie, z leka­mi w wycią­gnię­tej ręce. On mówi: „Ja pomo­gę”, a ona zawo­dzi roz­trzę­sio­nym gło­sem, i póź­niej już nie mówi zbyt wie­le, ani kolej­ne­go dnia, ani po pogrze­bie Sai, aż wresz­cie też umie­ra i zabie­ra to mil­cze­nie ze sobą, a Ibra­him w regu­lar­nych odstę­pach cza­su pyta się póź­niej sam sie­bie, co by było, gdy­by jed­nak te leki były tra­fio­ne. Czy mat­czy­ne otę­pie­nie z cia­ła­mi Lewy’ego było­by nie­co łaskaw­sze? Czy żyła­by tro­chę dłu­żej, może nawet do teraz?

– Sły­szał pan? – pyta pro­fe­sor Singh. – Język kuuk tha­ay­or­re nie żyje.

– Ale że…?

– Tak, tym razem napraw­dę.

Kuuk tha­ay­oree umarł już w zeszłym roku. Dostał kate­go­rię „mar­twy” i krzy­żyk przy nazwie w słow­ni­kach. Ale kil­ka tygo­dni póź­niej ktoś odna­lazł sta­rusz­kę imie­niem Myr­tle w austra­lij­skiej wio­sce – jego wciąż żyją­cą użyt­kow­nicz­kę. Wszyst­ko odkrę­co­no. Sta­ła się ona z kuuk tha­ay­or­re jed­no­ścią – ona była kuuk tha­ay­or­re, a kuuk tha­ay­or­re nią – i mówio­no takie rze­czy jak: „jeśli ona też, to…”, albo: „po niej nie ma już…”, więc kie­dy Myr­tle umie­ra, żało­ba jest podwój­na: pierw­sza za czło­wie­kiem, dru­ga zaś za języ­kiem.

– No tak. A jesz­cze w zeszłym seme­strze mia­łem dok­to­ran­ta, któ­ry poświę­cił mu dyser­ta­cję.

– I był tam? Na wła­sne uszy go sły­szał?

Singh przy­ta­ku­je z żalem, jak­by pluł sobie w bro­dę, że to jakiś dok­to­rant, a nie on – zasłu­żo­ny dla nauki pro­fe­sor, dok­tor hono­ris cau­sa uni­wer­sy­te­tu chi­ca­gow­skie­go z alma mater w Mum­ba­ju, autor prze­ło­mo­wych badań nad deter­mi­ni­zmem języ­ko­wym – usły­szał ostat­nie tchnie­nia zagro­żo­ne­go wygi­nię­ciem języ­ka.

– Wie pan… Nie pierw­szy, nie ostat­ni. Może to tro­chę bru­tal­ne, ale takie już teraz cza­sy. Zaraz poło­wa z nich umrze i nic nie moż­na z tym zro­bić.

– W dzie­ciń­stwie uczy­łem się hebraj­skie­go.… On też kie­dyś umarł. Ale póź­niej… Na pew­no pan pro­fe­sor pamię­ta. Pierw­szą ali­ję, dru­gą, Man­dat Pale­sty­ny. Tak się zło­ży­ło, że odżył.

– Jest pan praw­dzi­wym egzy­sten­cja­li­stą. Naszym Heideg­ge­rem. Sądzi pan, że postęp moż­na zatrzy­mać?

– To wła­śnie Heideg­ger twier­dził, że tech­no­lo­gia czy­ni naj­więk­sze zmia­ny wte­dy, kie­dy ją igno­ru­je­my.

– Chce pan powie­dzieć, że…

– Bier­ne przy­glą­da­nie się zmia­nom pro­wa­dzi do kata­stro­fy.

– Nie odpo­wie­dział pan na pyta­nie o postęp.

– Chciał­by pan, żebym odpo­wie­dział na nie­od­po­wia­dal­ne.

– Więk­szość języ­ków umrze. W cią­gu kil­ku wie­ków, ma się rozu­mieć.

– Kon­se­kwen­cją tego będzie duże uprosz­cze­nie.

– Teraz już nie jestem pew­ny tego Heideg­ge­ra. Brzmi pan jed­nak na stu­pro­cen­to­we­go roman­ty­ka.

Sta­ją przed bia­łym hyun­da­iem, któ­re­go czer­wo­ne świa­tła hamul­ca ryt­micz­nie się zapa­la­ją pod­czas spryt­nych prób kie­row­cy, żeby wymi­nąć korek, jed­nak auto jest zbyt sze­ro­kie, by prze­ci­snąć się mię­dzy pasa­mi. Te cią­gną się po hory­zont: czer­wo­na rze­ka i bia­ła; „Jeśli się połą­czą, będzie kata­stro­fa” – tak mówi­ła Maa, zde­rza­jąc ze sobą dło­nie, jak­by chcia­ła Ibrę prze­stra­szyć, a on wytrzesz­czał oczy.

– Niech pan powie – zaczy­na Singh, roz­glą­da­jąc się po odcho­dzą­cych od arte­rii ulicz­kach. – Jest inna dro­ga do pana?

– Prze­pra­szam za cały ten kło­pot. Gdy­bym wie­dział…

– Daj pan spo­kój, prze­cież i tak mi po dro­dze. To jak z tym objaz­dem?

– Oba­wiam się, że…

Wte­dy wjeż­dża­ją w zagłę­bie­nie, w któ­rym woda przy­kry­wa jezd­nię kom­plet­nie: tyl­ko ster­czą­ce z wody pnie i sta­lo­we barier­ki mogą świad­czyć o tym, że była tu kie­dyś uli­ca, i pro­fe­sor toczy wal­kę z myśla­mi. Przy jakiej wyso­ko­ści woda zale­je sil­nik? Czy jeśli auto zga­śnie, to jesz­cze w ogó­le zapa­li?

Prze­jeż­dża­ją kil­ka metrów i znów zatrzy­mu­je ich korek. Tym razem woda zakry­wa koła i wspi­na się coraz wyżej, a gdy Ibra­him wyglą­da przez szy­bę, powódź jest tak bli­sko, że wysta­wiw­szy rękę na zewnątrz, mógł­by jej dotknąć i zba­dać – dry­fu­ją­ce liście, patycz­ki, toreb­ki, kap­sle, zakręt­ki, bile­ty na metro i całą resz­tę codzien­no­ści zwy­kle wyrzu­co­nej na chod­nik. Po tych wszyst­kich razach sądził, że wresz­cie wybu­do­wa­no pom­py, oczysz­czo­no nul­la­hy i poin­for­mo­wa­no o nad­cho­dzą­cej tra­ge­dii, ale nie, błę­dy popeł­nia­ne teraz i dwa­dzie­ścia lat temu są dokład­nie te same. Spo­glą­da na męż­czy­znę bie­gną­ce­go pobo­czem, wyma­chu­ją­ce­go ręko­ma w ostrze­gaw­czych gestach, zasta­na­wia się, o co może mu cho­dzić, i wła­śnie wte­dy widzi, jak wpa­da pod wodę – w jed­nej sekun­dzie po pro­stu zni­ka wcią­gnię­ty przez stu­dzien­kę. Uli­ca w cza­sie desz­czu sta­je się polem mino­wym – puła­pek jak ta są tam całe dzie­siąt­ki. Ibra­him pcha z całej siły, ale drzwi ani drgną, więc otwie­ra szy­bę i wrzesz­czy: „Niech ktoś mu pomo­że!”. Dopie­ro po chwi­li widzi naj­pierw dłoń, póź­niej łokieć, a na koniec syl­wet­kę męż­czy­zny, któ­re­go pożar­ła stu­dzien­ka, i to, jak wynu­rza się obro­śnię­ty śmie­cia­mi, łapiąc spa­zma­tycz­ne odde­chy.

– Wszyst­ko w porząd­ku?! – pyta przez otwar­te okno, bar­dzo zdy­sza­nym gło­sem, bo z jakiejś przy­czy­ny gdy tak sie­dział i obser­wo­wał to wszyst­ko, zmę­czył się rów­nie moc­no co nie­do­szły topie­lec, a póź­niej odwra­ca się do pro­fe­so­ra Sin­gha, któ­ry napie­ra na drzwi: dwie, trzy pró­by pchnię­cia ręko­ma i bokiem, speł­złe zupeł­nie na niczym.

– Niech pan sobie da spo­kój. Trze­ba cze­kać na pomoc.

Kolej­ne czter­dzie­ści minut spę­dza­ją w zupeł­nym mil­cze­niu. Obser­wu­ją rosną­cy poziom wody i spraw­dza­ją wia­do­mo­ści w komór­kach, a kie­dy pro­fe­sor Singh robi to dru­gie, Ibra­him zda­je sobie spra­wę, że o tym czło­wie­ku nie wie wła­ści­wie nic: zna tyl­ko jego publi­ka­cje nauko­we, poglą­dy na pra­ce Chomsky’ego i ulu­bio­ne spe­cja­li­za­cje w roz­pra­wach dok­tor­skich. Nie ma jed­nak poję­cia, z kim miesz­ka, czy jest czy­imś ojcem, dziad­kiem lub bra­tem, i co robi w wol­nym cza­sie. Gdy­by Maa mogła zer­k­nąć na kun­da­li pro­fe­so­ra, zaraz by wszyst­ko wie­dzia­ła: jaki ma znak w lagnie, czy Saturn jest w złym domu oraz co mówią o nim Bliź­nię­ta albo Baran. Ibra­him jed­nak nasłu­chał się zbyt wie­lu prze­po­wied­ni, żeby jesz­cze w nie wie­rzyć.

– Wie pan – zaczy­na, cho­wa­jąc komór­kę mię­dzy nogi i zwra­ca­jąc twarz ku Sin­gho­wi. – Zna­my się już kil­ka lat i przy­szło mi teraz do gło­wy, że spra­wił­by mi pan wiel­ką przy­jem­ność, gdy­by­śmy mówi­li do sie­bie po imie­niu.

Natych­miast żału­je tych słów. To ta wewnętrz­na potrze­ba roz­pro­sze­nia ciszy, popro­wa­dze­nia small tal­ku, zaszcze­pie­nia jakie­go­kol­wiek, choć­by bła­he­go tema­tu. Aż gry­zie war­gę ze wsty­du. Lep­ka, cią­gną­ca się wil­goć powo­dzi osia­da na jego kosmy­kach i łączy je z czo­łem, na któ­re teraz wstę­pu­je dłu­ga żyła – pul­su­ją­ca do ryt­mu krwi wyglą­da, jak­by mia­ła wybuch­nąć.

Singh pod­no­si wzrok znad komór­ki, celu­je nim naj­pierw w Ibrę, a póź­niej w powódź przed maską, i jego zwy­kle nie­ru­cho­me brwi nie­mal nie­zau­wa­żal­nie drga­ją, i to jedy­na odpo­wiedź, jaką jest łaskaw dać.

Samot­na kobie­ta prze­cho­dzi po czymś, co daw­niej było uli­cą. Potem, z zasty­głym gry­ma­sem i wło­sa­mi przy­kle­jo­ny­mi do twa­rzy, balan­su­je na kra­węż­ni­ku. Odnaj­du­je siły wyłącz­nie w potrze­bie pomo­cy kie­row­com, któ­rzy utknę­li przy jej skle­pie spo­żyw­czym. Czu­je się za nich odpo­wie­dzial­na. Wyno­si im zgrzew­ki wody na bar­ku, jed­ną po dru­giej, z maga­zy­nu przy scho­dach pro­wa­dzą­cych na pię­tro, gdzie powo­dzi wciąż nie ma. Nachy­la twarz do Sin­gha:

– Wody?!

– Dzię­ku­je­my.

– Jed­na butel­ka?

– Weź­mie­my dwie, jeśli to nie pro­blem.

– Nie. Zaraz pój­dę po wię­cej.

Woda zda­je się czy­stą amry­tą, a nie­stru­dzo­na kobie­ta – bogi­nią. Osu­sza­ją butel­ki, nie mówiąc ani sło­wa. Dopie­ro gdy Ibra­him już napraw­dę nie może i gdy nie jest w sta­nie myśleć o niczym innym, wypa­la, że musi się teraz zdrzem­nąć, choć prze­cież zamiast „zdrzem­nąć” chciał powie­dzieć „wysi­kać”, po czym myśli: „po co w ogó­le zga­dza­łem się na tę pod­wóz­kę?”, i przez kolej­ne pół godzi­ny uda­je, że śpi – sko­ro już bowiem coś pal­nął, to chce być kon­se­kwent­ny. Kie­dy otwie­ra oczy, deska roz­dziel­cza poka­zu­je dwu­dzie­stą.

– Dzię­ku­je­my – mówi do sprze­daw­czy­ni Singh, wsu­wa­jąc do środ­ka kolej­ne dwie butel­ki.

Sam ich widok spra­wia, że brzuch Ibra­hi­ma eks­plo­du­je bólem.

Kobie­ta żegna się krót­kim uśmie­chem i brnie dalej z wor­kiem bute­lek zawią­za­nym na kar­ku, a Ibra­him patrzy wstecz i szu­ka tej jed­nej chwi­li z prze­szło­ści, któ­ra zade­cy­do­wa­ła o tym, że sie­dzi teraz w na wpół zato­pio­nym i nie­szczel­nym już mer­ce­de­sie, na skrzy­żo­wa­niu Swa­mi Vive­ka­nan­da z Juhu Tara, spo­co­ny i śmier­dzą­cy, za jedy­ne­go towa­rzy­sza mając pro­fe­so­ra filo­lo­gii kla­sycz­nej ze spe­cja­li­za­cją w socjo­lin­gwi­sty­ce, któ­ry budzi w nim strasz­ny wstyd, tak strasz­ny, że zaci­ska mu gar­dło, gdy chce powie­dzieć, jak bar­dzo, ale to bar­dzo musi się teraz wysi­kać, i czy to nie był­by pro­blem, gdy­by on, zacho­wu­jąc oczy­wi­ście dys­kre­cję, do tej butel­ki…?

– Panie pro­fe­so­rze?

On pusz­cza mu poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie.

– Panu też?

Cie­płe butel­ki przy sto­pach. Wstyd. Ulga. Ulga i wstyd razem. Żeby o tym zapo­mnieć, Ibra­him pyta pro­fe­so­ra o ulu­bio­ną muzy­kę. Kie­dy dosta­je odpo­wiedź, ma wra­że­nie, że stał się obiek­tem żar­tu – wszyst­ko, co sły­szy, brzmi jak ele­men­ty per­fek­cyj­nej ukła­dan­ki, któ­rą widział już milion razy: nauko­wiec w zbyt dużych oku­la­rach, fotel, zie­lo­na her­ba­ta, gra­mo­fon. Nie ma w nim jed­nak oce­ny – żad­ne­go chi­cho­tu albo cho­ciaż myśli, że nuda. Prę­dzej gorącz­ko­we pyta­nia, jak popro­wa­dzić tę roz­mo­wę, żeby nie wyjść na głup­ka. Praw­da nie wcho­dzi w grę. Nie, sko­ro tam­ten wła­śnie wyznał, że lubi sia­dać wie­czo­rem przed biblio­tecz­ką winy­li i wybie­rać coś w odpo­wied­nim nastro­ju, a potem wyobra­żać sobie pię­cio­li­nię z nuta­mi jak szyfr, któ­ry trze­ba roz­wią­zać. I co mu powie – że od nie­chce­nia puści cza­sem dub­step z syn­te­za­to­rem wście­kle młó­cą­cym przez bite trzy minu­ty i robią­cym coś takie­go z mózgiem, że wła­ści­wie nie chce się myśleć? Praw­dę mówiąc, sądził, że pro­fe­so­ra stać będzie na chwi­lę szcze­ro­ści po tym, jak wła­śnie wysi­ka­li się syn­chro­nicz­nie do bute­lek po wodzie.

Włą­cza radio roz­cza­ro­wa­ny.

– Może powie­dzą coś o…

Ury­wa, bo pręd­ko oka­zu­je się, że sta­cja nada­je ze świa­ta, w któ­rym uli­ce są suche, samo­cho­dy w ruchu, a ludzie w cie­płych domach. Ta nor­mal­ność jest dziw­na – żaden z nich nie wyobra­żał sobie, że będzie słu­chał „Drown” w zala­nym samo­cho­dzie.

– Lubi­łem tę pio­sen­kę – zauwa­ża Ibra­him. – Nie wie­dzia­łem, że ją jesz­cze pusz­cza­ją.

Nie pamię­ta już dobrze słów, nie pamię­ta wła­ści­wie nicze­go, oprócz tego, że gra­ła w dniu, w któ­rym po powo­dzi wró­ci­li z Maa do domu i pierw­szy raz od dwóch dni zro­dził w sobie myśl, że wszyst­ko będzie dobrze. Może w jakimś skle­pie. Albo na uli­cy – w któ­rymś z otwar­tych aut. Albo ktoś odpo­czy­wa­ją­cy na chod­ni­ku puścił ją pro­sto z gło­śni­ka.

– EDM– wypa­la nagle pro­fe­sor.

– Pro­szę?

– Takiej muzy­ki słu­cham. Z tym gra­mo­fo­nem tak tyl­ko… Prze­pra­szam.

– To jakiś zagra­nicz­ny arty­sta?

– Nie, pro­szę pana. Taka zwy­kła łupan­ka.

– Aha, ale taka, że…?

– Tak, wła­śnie taka.

– Zaraz, to nie tyl­ko ja…? Bo myśla­łem…

– Szko­da gadać. Pew­nie ma mnie pan za ostat­nie­go kre­ty­na.

Ibra­him czu­je się jak w dniu, w któ­rym poznał pro­fe­so­ra na kam­pu­so­wym dzie­dziń­cu i odpo­wie­dział na jego pierw­sze, a zara­zem naj­waż­niej­sze pyta­nie: „Dla­cze­go chce pan to robić?”. Stre­ścił wte­dy kil­ka aneg­dot z prze­szło­ści i przy­wo­łał dzie­cię­cą fascy­na­cję języ­ka­mi obcy­mi; nie pomi­nął ani mon­su­nu, któ­ry zabrał im dom, ani wie­czo­rów spę­dzo­nych z apli­ka­cją, któ­ra zabra­ła mu cały czas wol­ny. W reak­cji na swo­je zwie­rze­nia usły­szał też jed­no z ust pro­fe­so­ra. Poczuł wte­dy wią­żą­cą ich nić poro­zu­mie­nia, ponie­waż oka­za­ło się, że obaj stra­ci­li mat­ki. Ibra­him wyja­śnił, że to jego mama pole­ci­ła mu sie­dzieć w książ­kach, uczyć się języ­ków i nie doty­kać już wię­cej kom­pu­te­ra. Była w tym bar­dzo kon­se­kwent­na. W domu obo­wią­zy­wał zakaz uży­wa­nia inter­ne­tu, choć on lubił kraść dar­mo­we wi-fi z punk­tu kse­ro za domem. Robił to jed­nak wyłącz­nie w prze­rwach od nauki i zamknię­ty w łazien­ce, dla­te­go sur­fo­wa­nie po sie­ci trwa­ło zawsze tyle co sika­nie – cza­su star­cza­ło na zała­do­wa­nie jed­nej stro­ny i rzu­ce­nie okiem na kil­ka pierw­szych tytu­łów. Wte­dy Singh poło­żył mu dłoń na ramie­niu, popra­wił tur­ban i strzą­snął coś z bro­dy, a potem obwie­ścił, że jego mat­ka zmar­ła w trak­cie uciecz­ki z Pen­dża­bu, więc też nie ma z nią wie­lu wspo­mnień. To był jedy­ny moment, w któ­rym pro­fe­sor poru­szył tak pry­wat­ny wątek. Ani pod­czas tam­tej roz­mo­wy, ani już nigdy póź­niej nie pozwo­lił sobie na podob­ne zwie­rze­nia. Ibra­him spoj­rzał wte­dy na tego pod­sta­rza­łe­go sikha o chłod­nej posta­wie kogoś, kto boi się komu­kol­wiek zaufać, i już wie­dział, że popro­si go popro­wa­dze­nie roz­pra­wy dok­tor­skiej. Mie­li się rozejść, gdy pro­fe­sor zacze­pił go jesz­cze o ramię i zapy­tał:

– Skąd ta daw­na nie­chęć mat­ki do kom­pu­te­rów, jeśli mogę wie­dzieć?

Na co Ibra­him odparł:

– To tro­chę dziw­na histo­ria. Nawet kie­dy myślę o niej po tylu latach, wciąż jej nie rozu­miem do koń­ca. – Bole­sne wspo­mnie­nie odzna­czy­ło się na jego twa­rzy gry­ma­sem. Pro­fe­sor to zauwa­żył, chciał już porzu­cić wątek i odejść w swo­ją stro­nę, ale wte­dy Ibra­him wypa­lił: – Cho­dzi o to, że kie­dy po śmier­ci sio­stry spraw­dzi­li­śmy, gdzie pra­co­wa­ła w Irlan­dii i co tak bar­dzo namie­sza­ło jej w gło­wie, to stwier­dzi­li­śmy, że przedaw­ko­wa­ła inter­net.

– Jesz­cze w kwe­stii kuuk tha­ay­or­re – Ibra pocią­ga nosem, zatrzy­mu­jąc katar. – Co mie­li jego użyt­kow­ni­cy, cze­go nie posia­dał nikt inny?

Pro­fe­sor bie­rze głę­bo­ki wdech i zawie­sza wzrok na czymś, cze­go Ibra­him nie widzi.

– Nad­zwy­czaj­ną orien­ta­cję w tere­nie – mówi, wska­zu­jąc pal­cem jakiś punkt mię­dzy auta­mi. – Za zwy­cza­jo­wą for­mę powi­ta­nia słu­ży­ło poda­nie roz­mów­cy kie­run­ku, w któ­rym się idzie, więc nie­od­łącz­nym ele­men­tem dnia było jego usta­la­nie. To pod­sta­wo­wa umie­jęt­ność, któ­rej uczył kuuk tha­ay­or­re.

– Jak myśli czło­wiek, któ­ry zawsze to wie?

– O tym wła­śnie pisał ten dok­to­rant.

– I co mu wyszło?

– Że ina­czej.

Ibra­him kil­ka razy dusi począt­ki słów, jak­by rezy­gno­wał z ich pierw­szy­mi dźwię­ka­mi, nagle zawie­dzio­ny obez­wład­nia­ją­cą sła­bo­ścią języ­ka – tego zbio­ru defi­ni­cji, w któ­rym musi zamknąć wszyst­kie myśli, nawet te będą­ce raczej obra­za­mi albo dźwię­ka­mi, albo bły­ska­mi trud­ne­go do zde­fi­nio­wa­nia sen­su.

– Zasta­na­wiam się, czy ist­nie­je takie miej­sce – mówi, mając nadzie­ję, że sło­wa, któ­re wybrał, są wystar­cza­ją­ce – gdzie wszyst­kie mar­twe języ­ki cze­ka­ją na wskrze­sze­nie?

Pro­fe­sor cho­wa uśmiech za dło­nią, a potem zbie­ra pot spod tur­ba­nu i wycie­ra pal­ce o fotel. Jest w nim roz­ba­wie­nie wła­ści­we komuś, kto wła­śnie usły­szał głu­pie pyta­nie pierw­szo­rocz­ne­go stu­den­ta. Cho­ciaż Ibra­him zosta­wił ten etap za sobą już dobrych kil­ka lat temu, to wciąż ma nie­zdar­tą uni­wer­sy­te­tem cie­ka­wość. Być może to wła­śnie sta­wia­nie pytań jest waż­niej­sze od szu­ka­nia odpo­wie­dzi.

– Nie potra­fię roz­ma­wiać o czymś, co jeśli mogło­by ist­nieć, to tyl­ko w sfe­rze fan­ta­zji.

– Wiem – stwier­dza Ibra i nie ma w tym sło­wie kłam­stwa. Z licz­nych prac nauko­wych pro­fe­so­ra wyczy­tał wie­le o jego cha­rak­te­rze. Było to coś, co ist­nia­ło mię­dzy wier­sza­mi. Pro­fe­sjo­na­lizm naukow­ca nie pozwa­lał na bez­po­śred­nią eks­pre­sję. – Pan jest prag­ma­ty­kiem?

– Uty­li­ta­ry­stą. Zamiast rato­wać nie­moż­li­wy do ura­to­wa­nia język, zbu­duj­my szpi­ta­le i domy.

– W róż­nych języ­kach jest wie­le prawd o świe­cie. Pozwo­lił­by pan, żeby tak po pro­stu prze­pa­dły?

– Wie­le języ­ków umar­ło. Tak jak sta­ro­nor­dyj­ski. I jakoś świat funk­cjo­nu­je.

– Może sami nie wie­my, że cze­goś nam bra­ku­je.

– Nawet jeśli, to zada­niem języ­ko­znaw­ców jest obser­wa­cja języ­ków, a nie ich sztucz­ne mody­fi­ko­wa­nie.

– Nie zgo­dził­by się pan zatem z tezą Heideg­ge­ra, jako­by…

– Pan znów z tym Heideg­ge­rem.

Ibra­him ma już dość tej dys­ku­sji, więc uci­na ją, powta­rza­jąc:

– Bier­ne przy­glą­da­nie się zmia­nom pro­wa­dzi do kata­stro­fy.

A Singh, wyczu­wa­jąc rosną­ce napię­cie, puen­tu­je:

– Star­czy powie­dzieć, że nie wie­rzę w baj­ki.

Póź­niej sie­dzą w ciszy, czu­jąc, jak woda wyle­wa się na sie­dze­nia fote­li i chlu­po­cze mię­dzy noga­mi. W zetknię­ciu z koszu­la­mi cią­gnie mate­ria­łem do góry i skle­ja odzież ze skó­rą. Fatal­ne wra­że­nie – obser­wo­wać, jak woda, niczym żywa isto­ta, mając za nic siłę gra­wi­ta­cji, wspi­na się po ubra­niach i wypeł­nia je zaska­ku­ją­co wiel­kim cię­ża­rem. Błysk pani­ki w myślach – woda to żywe stwo­rze­nie. Nie tyl­ko żywe, lecz tak­że dra­pież­ne. Kolej­ny błysk – wyrzut sumie­nia zwią­za­ny z tym, że w obli­czu trud­nej do opa­no­wa­nia kata­stro­fy jedy­nym, na co ich stać, są aka­de­mic­kie kłót­nie, któ­re nie przy­bli­ża­ją ich nawet o krok do roz­wią­za­nia pro­ble­mu. Jak się stąd naj­ła­twiej wydo­stać? Z kim się skon­tak­to­wać?

– Napraw­dę chciał­bym, żeby ist­nia­ły zaświa­ty języ­ków – wzdy­cha Ibra­him, chcąc, aby dys­ku­sja się zakoń­czy­ła, ale na jego puen­cie.

– Wiem, Ibra. I za to wła­śnie cię lubię.

Przy­cho­dzą mu do gło­wy dwie rze­czy: pierw­szą z nich jest ta, że gdy­by ist­niał jakiś spo­sób na ura­to­wa­nie języ­ka, na adop­to­wa­nie go, tak jak adop­tu­je się psa, to zro­bił­by to bez naj­mniej­sze­go waha­nia – oddał­by resz­tę życia na pie­lę­gno­wa­nie nie­po­trzeb­nych już niko­mu słó­wek, na wypeł­nia­nie nimi codzien­no­ści i przy­glą­da­niu się two­rzą­cym je lite­rom, a dru­gą jest to, że pro­fe­sor powie­dział: „Ibra”.

Uśmie­cha się i zmie­nia sta­cję klik­nię­ciem. Woda wpły­wa przez szcze­li­ny i gro­ma­dzi na desce roz­dziel­czej, obmy­wa dry­fu­ją­ce butel­ki. Chlu­pie w skó­rza­nych pan­to­flach. Śmier­dzi całym mia­stem – esen­cja metro­po­lii w wyso­ce szko­dli­wym stę­że­niu. W odda­li maja­czy kształt wozu stra­żac­kie­go: pom­pa, odbla­sko­we kom­bi­ne­zo­ny i węże. Wresz­cie zbli­ża się pomoc.

Odkor­ko­wu­ją ostat­nie butel­ki wody, wącha­ją i myślą, jaki to pięk­ny zapach: brak zapa­chu, a potem zde­rza­ją się jak do toa­stu i bio­rą kil­ka hau­stów.

Z zala­ne­go mer­ce­de­sa Ibra wycho­dzi z wewnętrz­nym obo­wiąz­kiem sta­nię­cia na wyso­ko­ści zada­nia. Ma wra­że­nie, że całe dotych­cza­so­we życie pro­wa­dzi­ło go do tego momen­tu, w któ­rym zama­wia przez inter­net książ­kę do gra­ma­ty­ki kuuk tha­ay­or­re ze sta­re­go anty­kwa­ria­tu. I jesz­cze kolej­ne­go – kie­dy ta spa­da z łosko­tem na posadz­kę przed wej­ściem. Zdzie­ra wte­dy papier pako­wy i spę­dza dłu­gie godzi­ny nad pach­ną­cy­mi celu­lo­zą stro­na­mi. Czu­je się jak odkryw­ca cze­goś bar­dzo waż­ne­go, o czym nikt mu nigdy nie mówił. Kie­dy koń­czy, śpi tyl­ko tyle, ile musi, i ani minu­ty dłu­żej. Śni mu się, że zno­wu jest na pla­ży, je kul­fi, gra w pił­kę i zbie­ra pia­sek w gar­ści, a ten prze­sy­pu­je się po raz któ­ryś przez pal­ce. Sio­stra pyta „dokąd?”, a on odpo­wia­da w kuuk tha­ay­ore, że na połu­dnio­wy wschód. Swo­ją świa­do­mo­ścią dro­gi impo­nu­je sio­strze. Gdy ona skła­da usta do zwię­złej pochwa­ły, budzi się i już nie może zasnąć.

Spo­dzie­wa się, że nauka kuuk tha­ay­or­re zaj­mie mu dwa mie­sią­ce. Dotych­czas dużym uła­twie­niem było koja­rze­nie języ­ków – każ­dy kolej­ny był podob­ny do któ­re­goś poprzed­nie­go, więc wszyst­ko szło szyb­ciej i łatwiej. Ale kuuk tha­ay­or­re jest inny: sło­wa nie­przy­po­mi­na­ją­ce nicze­go, tak odle­głe od zna­czeń, jak to tyl­ko moż­li­we, dziw­ne zbit­ki spół­gło­sko­we i wszę­do­byl­skie mono­sy­la­by.

Min – dobrze.

Waarr – źle.

Nga­woy – tak.

Pet­pan – szyb­ko.

W kory­ta­rzach inni dok­to­ran­ci pyta­ją, cze­mu tak dziw­nie wyglą­da, skąd te pod­krą­żo­ne oczy i obwi­słe poli­ki, a kie­dy wyja­śnia, o co cho­dzi, zaraz rzu­ca­ją coś w sty­lu: „nie szko­da ci życia mar­no­wać?”. Więk­szość już daw­no temu zaczę­ła roz­glą­dać się za czymś innym: ktoś szko­li się na fry­zje­ra, ktoś idzie do kor­po­ra­cji, ktoś inny przej­mu­je rodzin­ną fir­mę. W języ­kach nikt nie chce sie­dzieć. Nie, gdy te naj­więk­sze moż­na prze­tłu­ma­czyć klik­nię­ciem. O mniej­szych się nie roz­pra­wia – Ibra­him rozu­mie to jako wyraz bez­sil­no­ści, ule­gło­ści przed bestial­stwem roz­wo­ju. Pamię­ta, jak jesz­cze kil­ka lat temu stu­dio­wał eko­no­mię biz­ne­sów: roz­pę­dzo­nych gigan­tów napę­dza­nych wła­snym suk­ce­sem i racz­ku­ją­cych sąsia­dów wal­czą­cych o prze­ży­cie. Języ­ka­mi ste­ro­wa­ła dokład­nie ta sama regu­ła.

Nie wyglą­da teraz ina­czej niż jego pochy­le­ni nad pusz­ka­mi ener­ge­ty­ków stu­den­ci. Oni też wyczu­wa­ją prze­mia­nę – nie­któ­rzy pod­cho­dzą do kate­dry po zaję­ciach, odchrzą­ku­ją uprzej­mie, a potem opie­kuń­czo doda­ją, że na slaj­dzie takim i takim wkra­dła się lite­rów­ka, albo że gdzieś indziej zauwa­ży­li błąd sty­li­stycz­ny. Ibra tyl­ko wzdy­cha: „ach, tak?”, bo wca­le go to nie dzi­wi – pre­zen­ta­cje przy­go­to­wu­je teraz w nocy i to trzy razy szyb­ciej niż wcze­śniej. Póź­niej otwie­ra notat­ki, książ­ki i mapę – na tej ostat­niej szcze­gól­ną uwa­gę zwra­ca na zachod­nie wybrze­że Yor­ku. Wyświe­tla zdję­cia doda­ne przez użyt­kow­ni­ków i zwie­dza wszyst­kie obfo­to­gra­fo­wa­ne uli­ce. Wła­ści­wie nie potra­fi stwier­dzić, dla­cze­go to robi, ale kil­ka chwil póź­niej otwie­ra wyszu­ki­war­kę lotów i szu­ka dogod­nych połą­czeń. Pisze wia­do­mość do dzie­ka­na, w któ­rej fin­gu­je tra­ge­dię: śmierć kogoś z rodzi­ny, dłu­gą podróż przez kraj, kil­ka dni pogrze­bu. „Nie będzie mnie ponad tydzień”. Tuż po klik­nię­ciu „wyślij” zaczy­na pako­wać waliz­ki.

Nie­dłu­go przed wylo­tem pisze do nie­go Singh.

„Jedziesz tam, praw­da?”

Jak mógł go tak przej­rzeć? Po kil­ku­na­stu minu­tach kolej­ne wia­do­mo­ści: „To bez sen­su”. „Wie­lu już było takich”. „Pory­wasz się z moty­ką na słoń­ce”. Następ­ne­go dnia jesz­cze dwie: „Zapisz sobie numer do ubez­pie­czy­cie­la” oraz: „ty nasz Heideg­ge­rze”.

Wylot jest punk­tu­al­nie o dru­giej, więc na lot­ni­sko dojeż­dża o pół­no­cy. Kie­dy w okien­ku wyraź­nie zmę­czo­na kobie­ta odbie­ra jego pasz­port i pyta, dokąd leci, on tyl­ko dźwi­ga waliz­kę, któ­rą mocu­je na taśmie, i patrzy kątem oka na wyświe­tlacz z wagą: dwa­dzie­ścia trzy kilo­gra­my, a więc dopła­ty nie będzie.

– Pro­szę?

– Nie­waż­ne. Już sama spraw­dzi­łam – odpo­wia­da, zwra­ca­jąc pasz­port w wycią­gnię­tej dło­ni. – Miłe­go poby­tu w Bris­ba­ne.

Przed bram­ką wycią­ga jesz­cze komór­kę i wystu­ku­je Sin­gho­wi odpo­wiedź: „W moim kun­da­li Mer­ku­ry ma w ascen­den­cie Bliź­nię­ta. Nie muszę ci chy­ba tłu­ma­czyć”.

Napraw­dę dłu­go cze­kał, by móc z pro­fe­so­rem żar­to­wać. Taki obrót spraw szcze­rze go zaska­ku­je. Czy gdy­by nie popro­sił go wte­dy o pod­wóz­kę, stał­by teraz w ręka­wie w tej dłu­giej kolej­ce do wej­ścia? Wyobra­ża sobie alter­na­ty­wę: że nigdy nie wsia­da do auta, nie zatrzy­mu­je ich powódź, wieść o wymar­łym języ­ku zosta­je tajem­ni­cą; oraz że póź­niej sia­da przed biur­kiem wie­czo­rem i przy­go­to­wu­je kolej­ne pre­zen­ta­cje na współ­cze­sną fono­lo­gię albo języ­ko­znaw­stwo, spraw­dza pra­ce zali­cze­nio­we, wyjeż­dża na waka­cje albo i nie, kogoś być może pozna­je, decy­du­ją się wspól­nie zamiesz­kać, może im nie wycho­dzi, może się szyb­ko roz­sta­ją, wszyst­ko toczy się inny­mi tora­mi, jed­ny­mi z tysię­cy moż­li­wych; dokład­nie tak to widzi: przy każ­dej pod­ję­tej decy­zji szy­ny pęka­ją na czte­ry, na osiem, na szes­na­ście, na dwie­ście pięć­dzie­siąt sześć – jego róż­ne wer­sje wynie­sio­ne do nie­skoń­czo­nej potę­gi; a sko­ro tyl­ko jed­na jest praw­dą, to może chy­ba powie­dzieć, że osta­tecz­nie dużo bar­dziej go nie ma, niż gdzie­kol­wiek jest, oraz że sko­ro wszyst­ko waży tak mało, to poświę­ce­nie się total­ne­mu sza­leń­stwu niko­go nie może dzi­wić.

Ste­ward zapra­sza go gestem, a on schy­la gło­wę przed wej­ściem. Jeden krok i jest na pokła­dzie. Sia­da, mocu­je się z pasa­mi, zama­wia moc­ną kawę. Już nigdy nie wra­ca do Indii.

III

Teraz, gdy myśli o swo­im okre­sie uni­wer­sy­tec­kim i czu­je na twa­rzy kro­ple potu pły­ną­ce w szcze­li­nach zmarsz­czek jak rze­ki w wyschnię­tych kory­tach, jedy­ne, co potra­fi zro­bić, to mach­nąć ręką na wschód, skąd pocho­dzi czas, i prze­kląć sąż­ni­ście pod nosem.

Sły­sząc kolej­ne zgło­ski, nasy­ca się pięk­nem tej chwi­li: tym, jak wybrzmie­wa język, jak wpra­wia w drże­nie czą­stecz­ki powie­trza i prze­miesz­cza się o kil­ka metrów, może kil­ka­na­ście – jak dale­ko, tego nie może być pewien, bo prócz nie­go miesz­ka­ją tu tyl­ko roba­ki, któ­re musi odga­niać czosn­kiem zmie­lo­nym w moź­dzie­rzu. Robi to wła­śnie teraz: zata­cza krąg wokół chat­ki, sypie pro­szek, laską wyko­na­ną z man­grow­ca pod­pie­ra zbo­la­łe ple­cy. Po kil­ku minu­tach tra­ci rachu­bę okrą­żeń – zro­bił ich dwa czy trzy? Powi­nien zro­bić trzy, bo dopie­ro wte­dy zapach dobrze się wchło­nie. Nie­waż­ne. Cią­gnie łyk wody ze sta­rej, posza­rza­łej butel­ki. Ety­kie­ta była czer­wo­na, ale teraz jest żół­ta, nie­mal bia­ła – butel­ka słu­ży już dłu­go. To zresz­tą ta sama mar­ka, któ­rą pił w…

Kolej­ne prze­kleń­stwo – wyry­wa się instynk­tow­nie, gdy gdzieś w odda­li poja­wia się czar­ny punkt, coś nie­re­al­ne­go w tym jasnym od pia­sku pust­ko­wiu, naj­pew­niej fata­mor­ga­na – w ten wła­śnie spo­sób Ibra­him to tłu­ma­czy – to tyl­ko zwi­dy sta­re­go, odwod­nio­ne­go zgre­da. I dalej sypie swój czo­snek. Kie­dy punkt sta­je się więk­szy i zysku­je nogi, ręce oraz wyraź­ny kształt gło­wy, nie pozwa­la się dłu­żej igno­ro­wać.

– Ten tu cze­go?

Ostat­ni raz widział czło­wie­ka pra­wie dwie peł­nie temu – samot­ny jeep poja­wił się na hory­zon­cie, sunąc od stro­ny rze­ki. Pod­nio­sły się chmu­ry pyłu, zawi­ro­wa­ło powie­trze. Ibra spoj­rzał i krzyk­nął, a wte­dy jakiś siwy bro­dacz zatrzy­mał gwał­tow­nie auto. Patrzy­li z cza­sem i pod czas, jeden naprze­ciw dru­gie­go, trwa­li tak chwi­lę w bez­ru­chu, aż wresz­cie Ibra­him wark­nął i pod­niósł laskę nad gło­wę – wte­dy tam­ten odje­chał.

– W któ­rym kie­run­ku idziesz, kim­kol­wiek jesteś, ty, coś przy­szedł zza rze­ki Chap­ma­na – tak teraz szep­cze pod nosem, znów sta­jąc w sze­ro­kim roz­kro­ku i wyno­sząc laskę w ostrze­gaw­czym geście.

Nie­zna­jo­my wącha wiatr i sta­wia pierw­szy krok. To pie­chur, a Ibra­him wie, że każ­dy, kto cho­dzi tu pie­szo, zgu­bił już daw­no szlak. Innych ludzi tutaj nie ma. Prócz nie­go – on tu jest od zawsze – tak mu przy­naj­mniej się zda­je.

– Kim pan jest? – pyta obcy.

To wykwint­na angielsz­czy­zna, akcent zupeł­nie nie stąd, trud­ny do roz­po­zna­nia. Ibra­him marsz­czy powie­ki. Kie­dy stał się obroń­cą wymar­łych języ­ków, a w drew­nia­nej chat­ce mię­dzy pust­ką i głu­szą stwo­rzył jed­no­oso­bo­wy rezer­wat kuuk tha­ay­or­re, przy­rzekł sobie, że już nigdy nie powie nic w żad­nym innym języ­ku. Nie mógł o nich myśleć bez zaci­ska­nia dło­ni w pię­ści i serii prze­kleństw pod nosem. Żar­łocz­ne, krwio­żer­cze bestie. Uprzy­wi­le­jo­wa­ne dra­pież­ni­ki ze szczy­tu łań­cu­cha pokar­mo­we­go. Takie, któ­re trze­bią sta­da słab­szych, bez­bron­nych ofiar, a potem grze­ją brzu­chy w peł­nym słoń­cu, obli­zu­jąc pyski. Domi­na­cję kil­ku języ­ków uwa­żał za zbu­do­wa­ną na sile naj­po­tęż­niej­szych impe­riów – tych, któ­re koja­rzy­ły mu się głów­nie z serią wiel­kich kata­strof. Kiwał z poli­to­wa­niem gło­wą, gdy ktoś napo­mknął, że ludzie sami wybie­ra­ją, któ­re języ­ki im słu­żą, a któ­re powin­ny wymrzeć, bo dobrze prze­cież wie­dział, że fak­tycz­ne wybo­ry rzad­ko są tymi dobry­mi – czę­ściej bywa­ją naj­ła­twiej­szy­mi. To kuuk tha­ay­or­re powi­nien być wszę­dzie, na języ­kach wszyst­kich – lin­gua fran­ca świa­ta. On jako jedy­ny usta­wia ten kom­pas w gło­wie – wiecz­ną pamięć o odle­głym punk­cie, w któ­rym wszyst­ko się zbie­ga. Któ­ry język miał­by nad tym prze­wa­gę?

– Kim pan jest?

Te sło­wa oży­wia­ją w nim sta­re obra­zy, któ­re teraz cofa­ją go do dni spę­dzo­nych na nauce języ­ków obcych przez apli­ka­cję, gdy sie­dział w bla­sku ekra­nu i myślał, że to nic złe­go.
Nie zamie­rza odpo­wia­dać. Nie zła­mie się teraz – nie po czter­dzie­stu dwóch latach życia w tym miej­scu, zapi­sa­niu kil­ku tysię­cy stron wnio­ska­mi z obser­wa­cji i badań, nie po tym, jak pra­wie wrósł w tę samot­nię – kil­ka­set metrów kwa­dra­to­wych w zlew­ni zato­ki Kar­pen­ta­ria – pisząc opus magnum: ana­li­zę wpły­wu kuuk tha­ay­or­re na rozu­mie­nie cza­su u jego użyt­kow­ni­ków. Prze­pust­kę do histo­rii języ­ko­znaw­stwa.

Upał roz­kła­da fał­szy­we kału­że i mąci w roz­grza­nym powie­trzu. W tym wszyst­kim syl­wet­ka nie­za­po­wie­dzia­ne­go gościa wyglą­da jak ele­ment mira­żu – sku­tek sypa­nia sprosz­ko­wa­ne­go czosn­ku w pie­ką­cym, pod­rów­ni­ko­wym słoń­cu.

„Jestem Ibra­him Kapa­dia – powie­dział­by przy­by­szo­wi – i ostat­nie czter­dzie­ści dwa lata spę­dzi­łem na tym pust­ko­wiu, przy­wra­ca­jąc spra­wie­dli­wość na świe­cie, a była to pra­ca rów­nie syzy­fo­wa, co napraw­dę koniecz­na, więc jeśli jest pan łaskaw, to niech pan weź­mie moją książ­kę i poka­że ją ludziom, niech prze­czy­ta ją każ­dy i sam zade­cy­du­je, a ja wró­cę do cha­ty i docze­kam tam swo­ich dni, niech zeżrą mnie roba­ki, któ­re obła­żą ścia­ny, niech nic ze mnie nie zosta­nie oprócz efek­tów pra­cy – to będzie moja nagro­da”.

– Pocze­kaj! – woła, gdy widzi, że znie­chę­co­ny wędro­wiec rusza czub­kiem buta kil­ka naj­bliż­szych kamy­ków, a potem odcho­dzi na pół­noc. Odwra­ca się jesz­cze – zda­wa­ło mu się, czy nie? Czy fak­tycz­nie to sły­szał? On rów­nież ostat­nie­go czło­wie­ka widział daw­no temu, jesz­cze daw­niej niż Ibra­him. Przez cały ten czas chy­ba stra­cił oby­cie. Czym innym jest per­spek­ty­wa kon­tak­tu, a czym innym sam kon­takt. Ta pierw­sza raczej cie­szy, ten dru­gi – tyl­ko prze­ra­ża.

– Kim pan jest? – pyta Ibra­hi­ma.

On pamię­ta te sło­wa – przy­po­mi­na je sobie jed­no po dru­gim, to, jak brzmią roty­za­cja i wzno­szą­ce dyfton­gi. Sło­wa wła­ści­we wszyst­kie­mu, co kie­dyś tak bar­dzo lubił: dłu­gim fil­mom, zagra­nicz­nym pio­sen­kom i wszel­kim instruk­cjom pisa­nym drob­nym dru­kiem. Uży­wał ich już tak daw­no. Robią coś szcze­gól­ne­go z jego tokiem myśle­nia – pcha­ją go w inne tory.

– Niech powie pan jed­ną rzecz…

Uśmiech roz­świe­tla twarz pie­chu­ra – myślał już, że nigdy nie spo­tka żywej duszy, kogoś, z kim zamie­ni dwa sło­wa.

– Tak?

– Czy tam dale­ko – Ibra­him celu­je na połu­dnio­wy wschód, skąd wcze­śniej cią­gnę­ły tłu­my – czy coś tam jesz­cze jest?

– Pyta pan o ludzi?

To miał wła­śnie na myśli, kie­dy mówił „dale­ko”: czy tam na zewnątrz – gdzieś indziej, nie u mnie – cały czas jest życie? Przy­bysz nie wie, jak odpo­wie­dzieć. „Oglą­dał pan film, w któ­rym jakaś sce­na zda­wa­ła się epi­lo­giem, ale kie­dy się koń­czy­ła, wyra­stał z niej ciąg dal­szy?” – to chciał­by mu powie­dzieć, ale ile mógł­by zro­zu­mieć z tego ktoś, kto nie widział świa­ta przez ostat­nie deka­dy, kto beł­ko­cze coś w obcym języ­ku i sypie okrę­gi z czosn­ku dooko­ła swej cha­ty.

– Nie – mówi wresz­cie. – To już nie to samo.

Ktoś nagry­wa go z odle­gło­ści – apa­ra­tem usta­wio­nym na trój­noż­nym sta­ty­wie, z obiek­ty­wem dłu­go­ści kara­bi­nu wyce­lo­wa­nym w pustel­nię. Foto­graf bar­dziej jest zain­te­re­so­wa­ny pta­ka­mi – uję­cie cza­pli zry­wa­ją­cej się do lotu to jed­no z naj­więk­szych doko­nań, jakie poczy­nił na „bez­kr­wa­wych łowach” – ale gdy dostrze­ga star­ca błą­dzą­ce­go wokół cha­ty i gesty­ku­lu­ją­ce­go zupeł­nie tak, jak­by coś komuś tłu­ma­czył, nie potra­fi powstrzy­mać się przed wci­śnię­ciem przy­ci­sku nagry­wa­nia. Kil­ku­se­kun­do­wy fil­mik sta­je się vira­lem, co jest wła­ści­wie cudem – więk­szo­ści osób uwa­gi nie wystar­cza na wię­cej niż pół­se­kun­do­wy bodziec. Popu­lar­no­ści mate­ria­ło­wi przy­da­je fakt, że Ibra­him wyglą­da na nim jak ktoś z tych nie­tknię­tych cywi­li­za­cji wciąż żyją­cych gdzieś w dżun­glach, tak odle­głych i dziw­nych, że przez to tro­chę strasz­nych. Nic się nie kli­ka tak dobrze jak strach. Więc oto jest: osiem­dzie­się­cio­la­tek w wytar­tych spodniach i skoł­tu­nio­nych wło­sach, z obłą­kań­czym spoj­rze­niem i dłu­gim kijem w ręce. W tym krót­kim kli­pie prę­ży się przed obiek­ty­wem, nady­ma­jąc klat­kę pier­sio­wą. Z jego ust doby­wa­ją się nie­zro­zu­mia­łe sło­wa. Że to coś wię­cej niż krzy­ki, nikt nie ma wąt­pli­wo­ści, jed­nak żad­na oso­ba z kil­ku­mi­liar­do­wej spo­łecz­no­ści nie jest w sta­nie ziden­ty­fi­ko­wać tego języ­ka ani nawet porów­nać do cze­goś zna­ne­go. Pada­ją przy­pusz­cze­nia, że męż­czy­zna pocho­dzi z przy­szło­ści, że prze­mie­ścił się w cza­sie. Albo że to przy­bysz z rów­no­le­głe­go wszech­świa­ta. „Patrz­cie, jak kiwa się w przód i w tył – pisze ktoś w komen­ta­rzu – jak jakiś wariat czy kto. Może ma w ascen­den­cie Bliź­nię­ta. Czy coś w tym rodza­ju”. Nikt nie odczy­tu­je drwi­ny z porząd­ku, w któ­rym moż­na mówić na kil­ka tysię­cy spo­so­bów, a wszy­scy decy­du­ją się mil­czeć.

Spoj­rze­nie dra­pież­ni­ka. Ruch w kie­run­ku ofia­ry. Nie­zro­zu­mia­ły beł­kot.

Nhunt wan­than pal yan?

O autorze

Maciej Wnuk

Ur. 1995. Prozaik, laureat konkursu na opowiadanie Festiwalu Góry Literatury oraz projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2023” którego efektem jest książka Miejsca odległe. Opowiadania publikował m.in. w „Twórczości”, „Piśmie”, „Czasie Literatury” i „Wizjach”. Z wykształcenia ekonomista, mieszka w Warszawie.

Powiązania

Mam sporą wiarę w czytelników

wywiady / o książce Grzegorz Olszański Maciej Wnuk

Roz­mo­wa Grze­go­rza Olszań­skie­go z Macie­jem Wnu­kiem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Macie­ja Wnu­ka Miej­sca odle­głe, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 11 listo­pa­da 2024 roku.

Więcej

Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2023

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Czy­ta­nie z książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2023 z udzia­łem Karo­la Brzo­zow­skie­go, Mag­da­le­ny Genow, Alek­san­dry Górec­kiej, Julii Jan­kow­skiej, Alek­san­dry Kasprzak, Mał­go­rza­ty Kośli, Edyt Ołdak, Kami­la Pli­cha, Macie­ja Wnu­ka i Łuka­sza Woź­nia­ka w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 29.

Więcej

Kiedy patrzę na kogoś zastanawiam się, jakim był dzieckiem

wywiady / o pisaniu Maciej Wnuk Magdalena Genow

Roz­mo­wa Macie­ja Wnu­ka z Mag­da­le­ną Genow, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Miejsca odległe

utwory / premiera w sieci z Połowu Maciej Wnuk

Pre­mie­ro­wa pro­za Macie­ja Wnu­ka Miej­sca odle­głe. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Zaglądać ciągle w inne światy

wywiady / o pisaniu Aleksandra Kasprzak Maciej Wnuk

Roz­mo­wa Oli Kasprzak z Macie­jem Wnu­kiem, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Mam sporą wiarę w czytelników

wywiady / o książce Grzegorz Olszański Maciej Wnuk

Roz­mo­wa Grze­go­rza Olszań­skie­go z Macie­jem Wnu­kiem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Macie­ja Wnu­ka Miej­sca odle­głe, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 11 listo­pa­da 2024 roku.

Więcej

Krainy wyobrażone i sieci

recenzje / ESEJE Anna Cieplak

Impre­sja Anny Cie­plak na temat pro­zy Macie­ja Wnu­ka, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej