15/11/24

Erupcje (1)

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

I

Powia­da­ją, że prze­mie­rza­jąc pire­nej­skie bez­dro­ża, ostat­ni swój pasaż (ten, z któ­re­go wyj­ściem oka­zał się pokój w hote­lu Fran­cia w Por­t­bou i mor­fi­no­wy sen bez dal­sze­go cią­gu), Wal­ter Ben­ja­min chro­nił – niczym dziel­ny kogut, kapral Mar­cin Pypeć w Porwa­niu w Tiu­tiur­li­sta­nie Woj­cie­cha Żukrow­skie­go jajo kry­ją­ce jego syna; i nikt, kto praw­dzi­wie prze­żył tę wstrzą­sa­ją­cą powieść, nie uzna porów­na­nia Ben­ja­mi­na do Pyp­cia za obra­zo­bur­cze – waliz­kę z Ręko­pi­sem. Pisząc, będę zawar­to­ścią tej waliz­ki. Czy­li – mógł­bym zało­żyć – nanie­sio­ną na mar­gi­nes notat­ką, w pośpie­chu nakre­ślo­nym szki­cem, kon­spek­tem cało­ści z góry ska­za­nej na nie­po­wsta­nie, zaczy­nem nie­do­koń­czo­ne­go, glo­są do wszyst­kich zakoń­czeń, frag­men­tem rów­nie pozba­wio­nym dal­sze­go cią­gu jak ostat­ni sen Komen­ta­to­ra, odsy­ła­czem fin­gu­ją­cym głęb­sze zro­zu­mie­nie. Ale prze­cież nikt nie wie, co było w tej waliz­ce – któ­ra zresz­tą praw­do­po­dob­nie wca­le nie ist­nia­ła (a jeśli nawet ist­nia­ła, to nie kry­ła Ręko­pi­su; a jeśli nawet kry­ła ręko­pis, to… i witaj, iro­nio swo­bo­dy!). Pisząc, będę zatem tym, cze­go nikt nie wie.

II

Czy­ta­nie Justy­ny jest jak wcze­sny sierp­nio­wy wie­czór w miesz­ka­niu na pierw­szym pię­trze kamie­ni­cy na rogu ulic Tum­skiej i Kró­le­wiec­kiej w Płoc­ku, kie­dy czuć już wpraw­dzie chłód nad­cią­ga­ją­cej nocy, ale zacho­dzą­ce słoń­ce zmu­sza do mru­że­nia oczu, osa­dza się kro­pla­mi potu, a upał całe­go dnia parzy bose sto­py wydep­tu­ją­ce bla­sza­ną pod­ło­gę bal­ko­nu. [durel­lia­na 1]

III

Pewien kry­tyk na pew­nym blo­gu napi­sał o pew­nym moim komen­ta­rzu do pew­ne­go wier­sza, opu­bli­ko­wa­nym w pew­nym nume­rze KON­TEN­Tu (wszyst­ko to wyda­rzy­ło się – po pię­cio­kroć, jak widać – na pew­no, ale nie jestem w sta­nie namie­rzyć w sie­ci tam­te­go blo­ge­ra, więc po pro­stu uwierz mi na sło­wo, że był kry­tyk, był blog, był komen­tarz, był wiersz, był numer KON­TEN­Tu), że lubi moje erup­cje. Zna­czy – w szcze­gó­łach kry­tyk był nie­zbyt przy­chyl­ny temu, co kon­kret­nie z moje­go pisa­nia komen­to­wał (i po czę­ści się ku jego nie­przy­chyl­no­ści przy­chy­lam), ale gene­ral­nie twier­dził, że lubi. I że erup­cje.

IV

Bar­dzo mi się podo­ba to okre­śle­nie: erup­cje. Mam coraz więk­szy pro­blem z ujmo­wa­niem tego, co myśli mi się w związ­ku z czy­ta­nym, w jaką­kol­wiek więk­szą for­mę, niczym Ame­ry­ka­nie wal­czą­cy na oce­anie z Japoń­czy­ka­mi osią­gam żabi­mi sko­ka­mi kolej­ne wyspy zro­zu­mie­nia, ale te chwi­lo­we wik­to­rie nie prze­kła­da­ją się na osta­tecz­ne zwy­cię­stwo. Niech więc będą erup­cje: gwał­tow­nie uwol­nio­ne czy­tel­ni­cze ilu­mi­na­cje, po któ­rych może spły­nie lawa, może opad­nie tro­chę więk­szych i mniej­szych gła­zów, popio­łów. Może. A może i nie.

V

Sko­ro już o żabach mowa: uwiel­biam żabią per­spek­ty­wę, któ­rą wyko­rzy­stu­je Eii­chi­rō Oda w tak wie­lu kadrach swe­go arcy­dziel­ne­go One Pie­ce. Boha­te­ro­wie czę­sto ryso­wa­ni są od dołu, od stóp, co doda­je im uro­czej, zgryw­nej dyna­mi­ki (dodaj­my, że sto­py te naj­czę­ściej obu­te są w coś, co bez­czel­nie nie pasu­je do pirac­kie­go uni­wer­sum: na przy­kład w tramp­ki, buty spor­to­we, klap­ki, jakieś eks­cen­trycz­ne drew­nia­ki; zna­czy – wie­le szcze­gó­łów świa­ta One Pie­ce jest prze­śmiew­czo pat­chwor­ko­wych, ale te ogrom­nia­ste buty szcze­gól­nie rzu­ca­ją się w oczy). I jesz­cze ana­mor­fo­zy: jak zbli­że­nie, to zawsze wyko­śla­wio­ne, jak­by boha­ter­ki i boha­te­ro­wie byli dzieć­mi (czę­sto zresz­tą są) zaba­wia­ją­cy­mi się wła­snym odbi­ciem w bomb­ce cho­in­ko­wej.

VI

Zacznij­my od nie­mal ostat­nie­go sło­wa książ­ki – poja­wia­ją­ce­go się już wte­dy, gdy umilk­ną wier­sze: na skrzy­deł­ku tyl­nej okład­ki, w bio­gra­mie autor­ki. Tak kon­kret­nie jest to trze­cie sło­wo od koń­ca – naj­waż­niej­sze, choć poja­wia­ją­ce się we fra­zie, któ­ra cała wyda­je mi się waż­na. Otóż Kata­rzy­na Szwe­da pisze o sobie (zakła­da­my – wie­dząc, że taka jest naj­częst­sza prak­ty­ka – iż to sama poet­ka przy­go­to­wa­ła krót­ką auto­pre­zen­ta­cję), że „bada swo­ją łem­kow­skość”. Łem­kow­ska toż­sa­mość (wszak owa „łem­kow­skość” jest „swo­ja”, a zatem nie mówi­my tu o abs­trak­cji histo­rycz­nej, kul­tu­ro­wej, etnicz­nej czy jakiej­kol­wiek innej, a o czymś zin­te­rio­ry­zo­wa­nym, doświad­cze­nio­wym, prze­ży­cio­wym, a zatem – toż­sa­mo­ścio­wym wła­śnie) jest głów­nym tro­pem Bosor­ki, nią więc nie będę się tutaj, na wstę­pie, zaj­mo­wał. Intry­gu­je mnie jed­nak ten jed­no­wy­ra­zo­wy mani­fest chłod­nej, zdy­stan­so­wa­nej stra­te­gii poet­ki okre­śla­ją­cej się jako badacz­ka. W dość obfi­cie obec­nym (i doce­nia­nym – dość wspo­mnieć spek­ta­ku­lar­ny, mie­rzo­ny choć­by tyl­ko podwój­ną nagro­dą Nike – suk­ces Kajś Zbi­gnie­wa Roki­ty) w pol­skim pisar­stwie ostat­nich lat nur­cie lite­ra­tu­ry kon­cen­tru­ją­cej się na pro­ce­sie odzy­ski­wa­nia przez piszą­ce­go swych rodzin­nych, kla­so­wych czy etnicz­nych korze­ni, domi­nu­je – jak mi się zda­je – tona­cja zgo­ła inna: emo­cjo­nal­na, zaan­ga­żo­wa­na, już to sen­ty­men­tal­na, już to mito­twór­cza, już to obra­zo­bur­cza, wresz­cie sta­no­wią­ca jakąś wypad­ko­wą tych róż­nych nasta­wień. Szwe­da tym­cza­sem chce swo­ją toż­sa­mość nie odzy­ski­wać, nie rekon­stru­ować, nie powo­ły­wać do wtó­re­go ist­nie­nia – ale badać. [nie­na­pi­sa­na recen­zja Bosor­ki Kata­rzy­ny Szwe­dy 1 (wstęp)]

VII

Zdu­mie­wa­ją­co gęsta – a jed­no­cze­śnie bły­sko­tli­wa i efek­tow­nie iro­nicz­na – myśl z odau­tor­skie­go komen­ta­rza Jo Nes­bø otwie­ra­ją­ce­go jego powieść Kara­lu­chy; w tłu­ma­cze­niu Iwo­ny Zim­nic­kiej idzie to tak: „Osób i zda­rzeń opi­sa­nych w tej powie­ści nie nale­ży szu­kać w rze­czy­wi­sto­ści. Na to, by potwier­dzić ich ist­nie­nie, rze­czy­wi­stość jest zbyt mało wia­ry­god­na.” Zda­nie pierw­sze to oczy­wi­ście kon­wen­cjo­nal­na, wyświech­ta­na for­mu­ła zabez­pie­cza­ją­ca auto­ra roz­krę­ca­ją­ce­go mecha­nizm powie­ścio­wej fik­cji inspi­ro­wa­nej tak zwa­ny­mi fak­ta­mi przed ewen­tu­al­ny­mi pre­ten­sja­mi tych, któ­rzy chcie­li­by w jaki­kol­wiek spo­sób tak zwa­nych fak­tów bro­nić przed fik­cją – znasz to, tu nie ma co spe­ku­lo­wać. Ale już dru­gie zda­nie (skąd­inąd fan­ta­stycz­nie syme­trycz­ne wzglę­dem pierw­sze­go, pięk­nie z nim zryt­mi­zo­wa­ne, bra­wo języ­ko­wy słuch Zim­nic­kiej: krót­sze zale­d­wie o jeden wyraz, dłuż­sze tyl­ko o dwa zna­ki, roz­kła­dy akcen­tów współ­brz­mią ze sobą nie­le­d­wie ide­al­nie) idzie pod prąd kon­wen­cji, gra dyso­nan­so­wym kon­cep­tem: to nie tak zwa­ne fak­ty są testem dla wia­ry­god­no­ści fik­cji, to try­bu­nał fik­cji osą­dza (suro­wo i – przy­naj­mniej tu, u Nes­bø – z wyro­kiem ska­zu­ją­cym) zgod­ność tak zwa­nych fak­tów z praw­do­po­do­bień­stwem. Gene­ral­nie: rady­ka­lizm, któ­re­go nie powsty­dzi­li­by się ani roman­ty­cy i moder­ni­ści tęsk­nią­cy za życiem na mia­rę lite­ra­tu­ry, ani reali­ści (jak choć­by Sien­kie­wicz jako autor O powie­ści histo­rycz­nej) wal­czą­cy o eman­cy­pa­cję praw­dy powie­ścio­wej od tyrań­skie­go reżi­mu praw­dy jakie­go­kol­wiek inne­go porząd­ku.

VIII

Ide­ał pisa­nia (jak wszel­kie ide­ały – nie­do­ści­gnio­ny), któ­ry pra­gnął­bym osią­gnąć: pisać tak, jak kom­po­nu­je, gra i śpie­wa Jack Whi­te. Mógł­bym wte­dy nad wszyst­kim, co jesz­cze napi­szę (tym­cza­sem jedy­nie po raz trze­ci na prze­strze­ni dwóch zda­nia uży­wam form cza­sow­ni­ka „pisać”, fatal­nie!) wyta­tu­ować mot­to ze Zde­chłe­go Osy: „jak się nie podo­ba, to się, kur­wa, spodo­ba”.

IX

Jesz­cze o dzia­rach: zachwy­cam się pomy­sło­wo­ścią nazw nie­któ­rych stu­diów tatu­ażu: Tego Nie Zmy­jesz (Szcze­cin), Mat­ka Cię Zabi­je (Kato­wi­ce). Ale nie mniej zachwy­ca­ją mnie nie­któ­re sło­wa ze sta­ro­polsz­czy­zny: „mię­so­pust”, „zło­ba”, „tucza”.

X

Zauwa­ży­łeś, że w obu czę­ściach przy­gód Ali­cji (któ­re koniecz­nie trze­ba prze­żyć za pośred­nic­twem sło­wa, jakie w tłu­ma­cze­nia obu sen­nych marzeń Lewi­sa Carol­la tchnę­ła Jolan­ta Kozak; to dzię­ki niej genial­ne absur­dy skrzą się jesz­cze bar­dziej nie­ocze­ki­wa­nym humo­rem, sen śni się z praw­dzi­wie sen­ną płyn­no­ścią, głów­ka Ali­cji napraw­dę wypo­sa­żo­na jest w to, co w takiej mało­let­niej głów­ce może się zagnieź­dzić i chy­ba nawet moż­na wresz­cie przy­naj­mniej spró­bo­wać zro­zu­mieć, cze­mu Szcze­ry Kot musi pocho­dzić z Che­shi­re, co do tej pory było oczy­wi­ste bodaj tyl­ko dla Księż­nej – czy też raczej dla the Duchess) ruch fabu­ły zaczy­na się od gry? W czę­ści pierw­szej – w kar­ty, w dru­giej – w sza­chy. Cze­go kon­se­kwen­cje wyda­ją mi się dale­ko idą­ce. Po pierw­sze – sam gest gry, któ­ry od zawsze wpro­wa­dzał do lite­ra­tu­ry pewien meta­po­ziom, przy­po­mi­nał, że to, co zwy­kli­śmy dobro­dusz­nie brać za ode­sła­nie poza tekst, naj­czę­ściej bywa chwy­tem, kon­wen­cją, reali­za­cją regu­ły, czymś iro­nicz­nie samo­zw­rot­nym; a zatem opo­wieść o sen­nych pere­gry­na­cjach małej Ali­cji – któ­rą zwy­kli­śmy roz­po­zna­wać jako olśnie­wa­ją­co cel­ny zapis pra­cy mózgu w fazie REM – nie była­by czymś wie­le wię­cej niż ukła­da­niem fabu­lar­nych i nar­ra­cyj­nych puz­zli. Po wtó­re: jak­kol­wiek dopie­ro dru­gi tom dzie­ła Carol­la tak osten­ta­cyj­nie i prze­moż­nie tema­ty­zu­je motyw lustra, to wyab­stra­ho­wa­nie aktu gry/gier pozwa­la dostrzec, że zwier­cia­dla­ne zdwo­je­nie ma swój wyż­szy poziom – kar­cia­na Kra­ina Cza­rów i sza­cho­wa dru­ga stro­na lustra wią­żą się wspól­nic­twem roz­gry­wek, kró­lo­we z papie­ru z kró­lo­wy­mi z drew­na, król pik naprze­ciw­ko czer­wo­ne­go kró­la. No i wresz­cie po trze­cie, być może (przy­naj­mniej teraz, gdy to piszę) naj­waż­niej­sze: nie mogę się oprzeć wra­że­niu, że gra w kar­ty i w sza­chy deter­mi­nu­ją fabu­łę obu opowieści/obu odbić jed­nej opo­wie­ści o wie­le moc­niej niż by to się zra­zu wyda­wa­ło… Przez dużą część snu w Kra­inie Cza­rów mała Ali­cja tak napraw­dę nie za bar­dzo rusza się z miej­sca, namięt­nie szu­ka przej­ścia do pod­pa­trzo­ne­go ukrad­kiem pięk­ne­go ogro­du z prze­strze­ni, któ­ra w każ­dej chwi­li jest czymś innym – ale to jed­nak wciąż zasad­ni­czy bez­ruch, iry­tu­ją­ce samą boha­ter­kę powra­ca­nie do punk­tu wyj­ścia. Tym­cza­sem po dru­giej stro­nie lustra nasza rezo­lut­na dziew­czyn­ka wciąż gdzieś się prze­miesz­cza w zapie­ra­ją­cym dech tem­pie, wcią­gnię­ta w koniecz­ność odtwo­rze­nia skom­pli­ko­wa­nej sekwen­cji ruchów. Tym samym zaś obie książ­ki Carol­la nie tyl­ko wyko­rzy­stu­ją motyw roz­gryw­ki karcianej/szachowej: one same fabu­lar­nie taką roz­gryw­ką, wszak wale­ty i asy upa­da­ją w to same miej­sce na wyświe­co­nym obi­ciu sto­li­ka, a wie­że i lau­fry są zawsze w pogo­to­wiu, by być gdzie indziej…

XI

Pisząc o pere­gry­na­cjach Ali­cji, bawi­łem się w myślach moż­li­wy­mi (to zna­czy: nie­moż­li­wy­mi zra­zu, któ­re mia­ły przejść z nie­moż­no­ści w moż­ność, z poten­cji w akt mocą pomyślenia/zapisania) sło­wa­mi, sztucz­nie i dyle­tanc­ko zamo­co­wa­ny­mi w grec­kich i łaciń­skich ety­mo­lo­giach, któ­ry­mi to sło­wa­mi mógł­bym efek­ciar­sko nazwać podróż przez sen. Oni­ro­ne­ida? Oni­ri­da? One­iro­ida? Gene­ral­nie – mia­ło być coś, co koja­rzy­ło­by się z tytu­ła­mi wiel­kich poema­tów epic­kich, z Ene­idą, z Mysze­idos…  Wszyst­ko jed­na­ko­woż wyda­ło mi się nazbyt wydu­ma­ne i potwor­ko­wa­te, by dawać temu życie. Ale nie­daw­no wyda­rzy­ło się tak, że owszem, przy­szło mi do gło­wy inne sło­wo nie­ist­nie­ją­ce (już, już za chwi­lę zaist­nie­je!), któ­re może by się nawet do cze­goś przy­da­ło. A było to tak: skut­kiem pew­ne­go dość gro­te­sko­we­go (acz nie­po­zba­wio­ne­go uro­ku) nie­po­ro­zu­mie­nia spo­tka­łem się z bar­dzo, ale to bar­dzo rady­kal­ną gru­pą lewac­kich akty­wi­stów: bęb­niar­ską gueril­lą, któ­ra piel­grzy­mu­je od mani­fy do mani­fy, by swo­imi ryt­ma­mi zagrze­wać do opo­ru, oba­lać kapi­ta­lizm, nisz­czyć nazizm i pod­pa­lać Babi­lon. Patrzy­łem na tych cuda­ków (uwa­ga: sło­wo „cudak” abso­lut­nie nie ma tu zna­cze­nia deza­wu­ują­ce­go; powiedz­my, że to rodzi­my, z lek­ka archa­izu­ją­cy syno­nim angiel­skie­go „queer”), słu­cha­łem ich opo­wie­ści i myśla­łem: czy oni napraw­dę wie­rzą, że sam­ba oba­li Babi­lon, że batu­ca­da znisz­czy kapi­ta­lizm, że wypa­cza­ją­ce się od cię­ża­ru prochoice’owych vle­pek bęb­ny pod­pa­lą kapi­ta­lizm? Cóż, to, co mam w sobie lewi­co­we­go, ukształ­to­wa­ne zosta­ło raczej z ducha Sta­ni­sła­wa Brzo­zow­skie­go, Ste­fa­na Żerom­skie­go albo Jac­ka Kuro­nia, stąd mój scep­ty­cyzm wobec koja­rze­nia kar­na­wa­łu z inte­re­sem kla­sy pra­cu­ją­cej – scep­ty­cyzm smut­ny raczej niż kon­fron­ta­cyj­ny, bo prze­cież dobrze by było, gdy­by kar­na­wa­ło­wą eks­ta­zą dało się zała­twić to, do cze­go trze­ba żmud­nej i mało wido­wi­sko­wej pra­cy u pod­staw z nie­mo­żeb­nie i osła­bia­ją­co odro­czo­ną gra­ty­fi­ka­cją… I jak tak sobie nie­we­so­ło spe­ku­lo­wa­łem, że może to jest wła­śnie jeden z głów­nych grze­chów pol­skiej (i zapew­ne nie tyl­ko pol­skiej) lewi­cy: przy­wią­za­nie do spek­ta­ku­lar­ne­go, bła­zeń­skie­go (powiedz­my, że w zna­cze­niu, jaki stra­te­gii bła­zna nadał w swym legen­dar­nym ese­ju Leszek Koła­kow­ski), wrza­skli­we­go („full of sound and fury” Mac­be­tha), a w isto­cie żało­śnie nie­waż­kie­go („signi­fy­ing nothing” tegoż)  dzia­ła­nia w ryt­mie per­ma­nent­ne­go kar­na­wa­łu mani­fy i demy,  przy­szedł mi do gło­wy ten zapo­wia­da­ny już ter­min – kar­na­wa­le­wi­ca (rów­nież: kar­na­wa­le­wi­co­wość, kar­na­wa­le­wi­co­wa, kar­na­wa­le­wak i wszyst­kie moż­li­we podob­ne). Co on będzie zna­czył – w świe­tle powyż­sze­go chy­ba nie muszę dalej eks­pli­ko­wać… [sło­wo­twór­stwo 1]

XII

Obej­rza­łem Na dro­dze gnie­wu, czwar­tą odsło­nę fil­mo­wej opo­wie­ści o Sza­lo­nym Mak­sie Rocathansky’m. Film jest gene­ral­nie – nie oszu­kuj­my się, nie sno­buj­my – zna­ko­mi­ty. Wyobra­żam sobie, że dla reży­se­ra, George’a Mil­le­ra, powrót po dwu­dzie­stu latach do wykre­owa­ne­go przez sie­bie uni­wer­sum i boha­te­ra (cha­rak­te­ry­stycz­nych, bra­wu­ro­wych, skost­nia­łych w kult) nie musiał być spra­wą łatwą: nasto­lat­ki, któ­re ongiś prze­ży­wa­ły zachwy­ty nad pierw­szy­mi trze­ma czę­ścia­mi cyklu, zdą­ży­ły dobrnąć do cie­ni­stej gra­ni­cy kry­zy­su wie­ku śred­nie­go, nad któ­rą sta­jąc czło­wiek sta­je się nie­kie­dy brzyd­ko nad­kry­tycz­ny wobec prób pod­su­wa­nia mu nie­gdy­siej­szych wzru­szeń i eks­taz w nowych opa­ko­wa­niach („kie­dyś to było, teraz to nie ma”, jak feno­me­nal­nie rapu­je Łona na rów­nie feno­me­nal­nej pły­cie Taxi), ich dzia­twa, z uro­dze­nia prze­bodź­co­wa­na, potrze­bu­je nie lada kopa, by w ogó­le coś jej zaiskrzy­ło na synap­sach… Mil­ler posta­no­wił więc poje­chać po ban­dzie: fabu­lar­ny sche­mat, już w dru­gim i trze­cim Mad Mak­sie nie­prze­sad­nie (naj­de­li­kat­niej nazy­wa­jąc) skom­pli­ko­wa­ny, został uprosz­czo­ny do gra­ni­cy w zasa­dzie nie­prze­kra­czal­nej, a cały cię­żar prze­nie­sio­no na olśnie­wa­ją­cą, brud­ną, nihi­li­stycz­ną, total­nie kwa­so­wą este­ty­kę ser­wo­wa­ną w tem­pie naj­bar­dziej under­gro­un­do­wej tech­niaw­ki. No i się uda­ło. Ale prze­cież nie o tym chcia­łem – mia­ło być o ilu­mi­na­cjach poję­cio­wych. Więc tak: mówi się, że uni­wer­sum Mad Mak­sa to posta­po­ka­lip­sa – i oczy­wi­ście słusz­nie się mówi, fil­my Mil­le­ra jak naj­bar­dziej dają się opi­sać wszyst­ki­mi para­me­tra­mi defi­niu­ją­cy­mi ten sub­ga­tu­nek fan­ta­sty­ki. Nie­mniej jed­nak zaczą­łem myśleć, czy aby nie dało­by się tu wykon­cy­po­wać jesz­cze jed­ne­go ter­mi­no­lo­gicz­ne­go wytry­chu i nazwać kolej­nych Mad Mak­sów (oczy­wi­ście przez ana­lo­gię do cyber­pun­ku i ste­am­pun­ku) petrol­pun­ko­wy­mi. Bo tak jak w wyobra­żo­nych świa­tach cyber- i ste­am­pun­ko­wych dale­ce nie­obo­jęt­ną wzglę­dem sen­sów fabu­lar­nych rolę odgry­wa fik­sa­cja na jakimś kon­kret­nym spek­trum tech­no­lo­gicz­no-ener­ge­tycz­nym (odpo­wied­nio: na kom­pu­te­rach i na parze), tak na poapo­ka­li­tycz­nych zie­miach jało­wych prze­mie­rza­nych przez sza­lo­ne­go Mak­sa wszyst­ko – albo nie­mal wszyst­ko – spro­wa­dza się do defi­cy­to­we­go pali­wa, bez któ­re­go nie ruszy żad­na z god­nych Hie­ro­ni­ma Boscha maszyn. I nie ruszy też wariac­ka akcja fil­mów. [sło­wo­twór­stwo 2]