Trutka na szczury
Otwierasz szafkę – trutki na szczury jest tam pod dostatkiem. Życie podsuwa ci okazję, o którą tyle razy prosiłaś. A może były to tylko puste słowa? Wpatrujesz się w niego kolejny raz. To na pewno on? Był taki czas, że rozpoznałabyś go w nieprzeniknionych ciemnościach. Nie musisz zresztą kierować się węchem – tą wonią zwierząt kryjących przed światem swoją prawdziwą postać, do której powracają, gdy tylko nadarza się okazja.
A może jednak powinnaś? W amoku zebrałabyś się na odwagę, której brak ci teraz – przestałabyś się trząść i sięgnęła po trutkę na szczury.
Nie drżysz na myśl o konsekwencjach. To nerwy. Niewiele rzeczy mogłoby bardziej cię ukoić niż to, co właśnie zamierzasz zrobić. Nieszkodliwą wersją tej sytuacji jest wyobrażanie sobie płatków śniegu, które lecą z nieba jak z gigantycznego prysznica w trakcie niekończącej się kąpieli – przywołujesz tę wizję, gdy nocą zamykasz oczy. Tysiące płatków śniegu nieśpiesznie opadają. Teraz jednak nie czas na śnieg. Jako kozłem ofiarnym musisz zadowolić się wyłącznie nim – będzie musiał zapłacić za wszystkich pozostałych. To powinno wystarczyć.
Właśnie o tym marzyłaś, prawda? To wręcz cud.
Zbyt wiele już razy wyobrażałaś sobie tę scenę: wchodzi do restauracji, wybiera stolik. Towarzyszy mu rodzina, podobne jak on bydlaki, a może kochanka, która nie ma o niczym pojęcia lub (sama nie wiesz, co gorsze) jest w stanie doskonale sobie wyobrazić, jakiego potwora ma u swojego boku. Zbyt wiele razy miałaś przed oczami, jak ich wszystkich załatwiasz – jego, sierżanta, porucznika, komendanta. Ktoś to musiał zrobić.
Nie przyszedł jednak sam. Towarzyszy mu żona. I córka, mniej więcej w wieku Sary. Dziewczyna, która z całą pewnością była chciana. I kochana.
Sprawdzasz zamówienie. Dwie zupy. Pytasz, dla kogo są. „Dla dziewczyny i ojca” – odpowiada Ilària, z talerzem w każdej ręce, napierając plecami na drzwi.
Dziś rano w kuchni Tom pokazał ci gazetę. „Widziałaś? To w twoim kraju…” Popatrzyłaś na zdjęcie i przytaknęłaś bez słowa. Pomyślałaś o pozostałych – tych wszystkich, którzy nie trafią do serwisów informacyjnych z racji zbyt niskiej rangi i zupełnie jak on, jak tylu innych, chodzą sobie spokojnie po świecie, ledwie kilka kilometrów od miejsca, gdzie kiedyś mieszkałaś. Wszyscy ich znają, ale nikt nie wskaże ich palcem, nikt ich nie osądzi, i musisz to zrobić ty, w swojej głowie, tyle razy skazując ich na śmierć przez otrucie. „W twoim kraju” – drąży Tom, podczas gdy ty mentalnie zaczęłaś już rozpuszczać trutkę w zupie – „W twoim kraju…”. Pozwalasz mu gadać, bo nawet tego nie słyszysz. Twoja ofiara, w twoim dzisiejszym śnie, czeka już na kolację. Dzisiaj znowu go wykończysz.
Niespiesznie mieszasz, snując dalej swoje wizje. „W twoim kraju” – nie odpuszcza twój kolega i macha ci przed nosem zdjęciem skazanego właśnie sukinsyna. Jakby przez sam fakt, że jest z twojego kraju, miałabyś znać go z widzenia – jego i wszystkich zbrodniarzy wojennych trafiających na czołówki gazet. Tego też byś załatwiła, gdyby tylko tu wszedł. Nie wystarczy więzienie zasądzone przez jakiś przyzwyczajony do bestialstwa trybunał. Ból musi mieć swoją cenę. Zadane cierpienie domaga się powolnej agonii.
Gdybyś wcześniej potrafiła nienawidzić, może już byś go miała. Gdybyś nienawidziła dłużej i mocniej, jak to robią mężczyźni, może nie stałabyś tutaj z gotowymi wymówkami, by usprawiedliwić decyzję, którą właśnie zamierzasz podjąć. Bo przecież na salę wydasz dwie zupy – dwie. A dziewczyna nie jest niczemu winna. Nie wszystkie chwyty są dozwolone.
Na długie miesiące zapomniałaś o szczegółach, a w ich miejsce pojawił się precyzyjny, szarpiący, nieukojony ból. A później obsesja, by skrupulatnie zrekonstruować wszystko, co się stało, i poszukać zemsty. Pewność, że spotkasz swojego kata po drugiej stronie ulicy, kiedy będzie czekał na autobus, wysiadał z pociągu, wchodził do restauracji i siadał przy stoliku. Przypuszczalnie to właśnie dlatego, gdy kładziesz się spać i znów obsiadają cię wspomnienia, marzysz o konfrontacji – podejść do niego ze świdrującym spojrzeniem oraz cynicznym uśmieszkiem i z wolna zapytać „Pamiętasz mnie?”. Pewnego dnia to zrobisz. To jedyny sposób.
3
Rodzinne kolacje to niewyczerpane źródło funu. Przeważnie z mojej winy, przyznaję. Byłoby prościej, gdybyśmy mogli mieć przy sobie telefony (albo książki czy cokolwiek) i spędzać czas jak normalni ludzie. Nie można też po prostu usiąść przy stole i czekać, co się wydarzy, w nadziei że taka improwizacja zorganizuje nam wieczór jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Siedemnaście lat, niedługo stuknie osiemnaście, jadania kolacji w domu rodziny Mas-Vilardaga. Siedemnaście lat, prawie osiemnaście, a mimo to nadal udaje im się mnie podejść. Zadają mi pytania, a ja odpowiadam – do tego momentu to nic strasznego, ale kiedy rozmowa się rozkręca, daję się podpuścić, czepiam się byle czego, a potem muszę wypić nawarzone przez siebie piwo. Tak właśnie bywa, gdy ktoś zmusza cię do mówienia, a to ostatnia rzecz, na jaką masz ochotę – robisz to niechętnie i kończy się na tym, że wykłócasz się o rzeczy, które być może teraz postrzegasz w trochę inny sposób, ale kompletnie nie jesteś w nastroju na analizowanie, debatowanie, zastanawianie się. Nie mówiąc już o przemyśleniu, słowo za tysiąc punktów, czego rodzice wymagają od ciebie, gdy tylko otworzysz usta. Każda kolacja to okazja, by cię pouczać, jakby sami zapomnieli (i gotowi byli przysiąc, że w ich przypadku nigdy tak nie było), że doświadczenia innych ludzi gówno kogo obchodzą. Ponieważ gdyby liczyło się tylko to, wysoki sądzie, to nie byłoby sensu w ogóle żyć – wystarczyłoby zamknąć się w czterech ścianach i czytać klasyków (którzy na pewno przebijają mdłe anegdotki szarych do bólu rodziców). Żylibyśmy wtedy bezpiecznie w świecie, gdzie doświadczenie jest skamieliną w gablotce, ponieważ ważne rzeczy już przeminęły – były dokładnie takie jak w książkach, i wszystko zostało przesądzone.
Czasem postanawiam poprawę. Zgoda, ja też nie jestem łatwą osobą albo może nie do końca łatwą. No ale odpalam się tylko, gdy mnie sprowokują, a skoro to robią, to już nie moja wina. Jakoś muszę to z siebie wyrzucić. Rodzice Dàrii daliby się zabić za taką córkę jak ja – która nie kłamie, ma dobre oceny i punktualnie wraca do domu o absurdalnie wczesnej godzinie. Nie palę ani nie piję, a okazji mam pierdyliard, ale moi rodzice uważają, że to zupełnie normalne, bo to przecież ewidentnie ich zasługa. „Sara jest trudna” – mówią. Właśnie w taki sposób, w formie prawdy absolutnej. I nie patrzą na sprawę szerzej – w tym jednym punkcie od razu są zgodni. Zdaję sobie sprawę, że moje postanowienie poprawy nie trwa zbyt długo. Staram się być miła przez kilka dni, przeważnie do chwili, gdy mój namolny braciszek znowu ze mną nie zacznie.
Jak trucizna
Właśnie przecedzałaś rosół, kiedy Camille zapukała do drzwi – skończył się jej tusz i zaproponowałaś, że może wydrukować sobie ćwiczenia na zajęcia tutaj w restauracji. Zaczęłyście jeść razem śniadania po upadku, który jej się przydarzył kilka miesięcy temu – wzięłaś ją do środka wraz z rowerem, przemyłaś kolano i zaproponowałaś herbatę. Nigdy wcześniej nie opatrywałaś studentki medycyny; nawet jeśli zrobiłaś coś nie tak, słowem się nie odezwała.
Camille dwa razy w tygodniu przywozi wam wędzone masło i ser ricotta. Czasem też, jeśli akurat się trafi, kozi ser. Kiedy po raz pierwszy skosztowałaś tego jej masła, miałaś wrażenie, że umierasz. Wspomnienie dławiło cię posmakiem paleniska. Powiedziałaś: „przepyszne”, bo takie w istocie było: jak trucizna, jak inna przeszłość po wybraniu zupełnie innej drogi na każdym rozwidleniu.
Dzięki temu, że drukuje u ciebie te ćwiczenia, udaje się jej zaoszczędzić trochę czasu – ubiegłej nocy, jak sama mówi, prawie nie spała. „Przez egzaminy” – tłumaczy. „No to jedziemy na tym samym wózku – odpowiadasz. – Właśnie się dowiedziałam, że przyjeżdża do mnie mama”. „Nie dogadujecie się?” – pyta. „Nie o to chodzi, zupełnie nie o to chodzi”. Nie wtajemniczasz jej, że pomimo twoich czterdziestu dwóch lat nadal trzyma cię żelazną ręką. Udaje jej się to nawet na odległość.