Strofy żalu
Tobiaszowi
Żeby wolność pisała się przez wodę
jak przez błonki liści wyschniętego kwiatu,
który stoi na parapecie – szyderstwo
jest wpisane w ten parapet w niedopałki,
w tłuste ślady.
Znaczenia podnoszą głowy jak pisklęta
Tutaj nie ja jestem ważny
raczej iskrzenia na styku,
raczej linie, podziały.
Chcę czulej kołysać się nad horyzontem
Nie jest tak martwo
jakby chcieli opisujący te przygody.
Wyjście z miasta nie równa się jego porzuceniu
Co innego krew przy goleniu,
Co innego trawa przy bloku.
Powiedzieć „tak” bez łopotania flagami -
bo wiesz twoje oczy są
w opłakanym stanie,
gubernator już nad nimi nie czuwa,
żaden pasterz nie spogląda ukradkiem.
W dłoniach są rozpadliny,
stopy są skałami
i mógłbym tak godzinami mnożyć porównania.
Powtarzam om tare tut tare
i kojarzę Ontario z syropem klonowym.
W pogłosie mantry, so ha czuję jej dobroczynne działanie.
Jest sucho. Bezwietrznie.
Ten dźwięk nie zna granic
Ktoś musi słyszeć
muszą być słuchani.
Wiersz dla Szymona Haszka
I nie ma żadnej odpowiedzi, jest samo zdanie.
Łyżeczka złośliwie wygięta, biuro jak papierowa torba
pełna łupin orzechów i słonecznika. Bez kwiatów,
bo kwiaty są do dupy w ponurych pomieszczeniach,
bez rozmów, bo one nic nie znaczą w ponurych
pomieszczeniach. W łupince zdania, co zawsze słychać,
jest miejsce na kilka bzdur, tabelkę dla szefa, wykaz
firm strategicznych, umowę cesji albo przepiękny
druczek „umowa o dzieło”.
Nie da się pluć na
przejeżdżające samochody, bo la strada jest po drugiej
stronie nie da się pluć ani nawet patrzeć z niechęcią.
Wystarczy gnom w sali, gdzie konferencja goni konferencje.
Zresztą – pewnie zmienimy się w te zdania, płycizny,
w suche formułki. Sennie, jest sennie przed pierwszą
w klimatyzowanym biurze. Coś więcej niż ciąg sylab
nie jest nikomu potrzebne, można wyłączyć znaczenie.
Codzienne stacatto ma niezmienną rytmikę,
narodziny czy śmierć?
Na dokumencie zrobić znaczek? Odważyć się nie podjąć
żadnej decyzji? W mózgu wrzaskliwy mentor
powtarza, że trzeba się wziąć do siebie, właściwie chciałby
wojny. Wojna to woda a tutaj to kusi, lecz topniejący
śnieg niesie to samo przesłanie.
Zamierać w słowach, których nie chcesz wypowiedzieć,
to piękne, przynajmniej na razie, prawda?
Ostrokrzew
Na nowo pomalowana ściana i już
plamy, myłbyś się spokojniej, farba
zmienia odcień przy zetknięciu z wodą.
Żarówki nie toną, unoszą się w wannie,
przy kolanie dwie mlecznobiałe
toczą ze sobą delikatny dialog.
Na krawędzi jest kilka wgnieceń,
wypłucz z umysłu niepotrzebnych
gości, będziemy się odnawiać
pierwszy raz od przykrych nowin.
Zaśpiewamy nonę i przy nonowym akordzie
powiem, no rusz dupę dziecko.
Bo marszczy się skóra na podeszwach stóp,
siniak na podudziu traci kolor,
skaleczenie otwiera się jak białe wargi.
Dorzucam do kąpieli jeszcze kilka przedmiotów,
bezmyślnie to robię wsłuchując się w plusk,
da się odczytać takie działanie?
Powiedzieć, ach to, zamknąć okno i
u podstawy czaszki wyczuć ból, myśleć o nim,
oby zszedł w dół, oby w dole trwał.
Muszę jeszcze podać ci ręcznik, białe
klapki, popatrzeć jak przeczesujesz włosy,
na koniec, chcę powiedzieć to słowo,
które od dwudziestu minut, co i rusz
pojawia się w moim umyśle, poza porą roku,
bez żadnego kontekstu – śnieg.