Tadeja Zupan Arsov: Lekarze na ogół konsultują się z kolegami w poważniejszych sprawach. Praktykuje pan ten zwyczaj również jako literat?
Alojz Ihan: Tak, chociaż w przypadku poezji nieco rzadziej. Wielu ludziom pokazałem właśnie „Salsę”, ciekaw ich odczuć. Może dlatego, że po raz pierwszy jestem w miarę pewny siebie, albo dlatego, że te wiersze wydają mi się w sposób bardziej autentyczny moje. Ale nie daję ich do czytania po to, by potwierdzić własne odczucia, leczy aby sprawdzić, jak skutkuje to, co jest moje, na innych. Taka radość eksperymentowania. Wcześniej raczej ukrywałem wiersze aż do momentu wydania.
Mnie Salsa zastała, powiedzmy, nieprzygotowaną: zabrałam się za czytanie, spodziewając się aforystyczno-paradoksalnych historyjek, fantazji młodzieńca, do jakich przyzwyczaiły nas (lub też, jakimi rozpieściły) Pańskie dotychczasowe tomiki. Tu natomiast zaskakuje i poraża całkiem nowe odczucie, coś, co pachnie mi dojrzałością, jakąś – może zbyt pośpieszną – rezygnacją, a zarazem ustabilizowaną pogodą ducha. Mówi się tu o wartościach, choćby „ciepłej bliskości, spojrzeniu, słowach, snach”; takie zatrzymanie się. Jakby ktoś mówił: oto książka, oto cały ja!
Właściwie tak. To są moje dość bezpośrednie emocje, coś, co nie odbiega od mojego doświadczania świata. Po raz pierwszy szczęśliwie połączyła mi się szczerość, która przynosi spokój, z literaturą, która daje przyjemność. Wcześniej pisząc, konstruowałem sobie kogoś, kto z przerobionymi przeze mnie emocjami porusza się w jakiejś innej historii, dlatego opowieść nagle stawała się jeszcze jakąś opowieścią trzecią – jego i jednocześnie moją i, jeśli miałem szczęście, również czytelnika. Ten zbiór jest odrobinę bliższy mnie; z mniejszymi oporami i obawą podpisuję go jako swój.
Czy rzeczy zdarzają się Panu w odpowiednim momencie? Tak jak powiedzmy jugo-sław(i)a Srebrnika?
Tak, to zdarzyło się w naprawdę odpowiednim momencie, myślę, że bez tej sławy (śmiejąc się pokazuje palcami cudzysłów) poezja sama w sobie, właśnie z powodu pewnego oddalenia ode mnie, nie dawałaby mi satysfakcji wystarczającej, by pisać dalej. Dlatego ten sukces był mi potrzebny, po prostu przekonał mnie o wartości tego, co robię. Choć przyznaję, że już począwszy od drugiego tomiku przy pisaniu poezji towarzyszył mi pewien dyskomfort, ponieważ czułem, że mógłbym zrobić coś bliższego sobie, wybrana forma tymczasem kazała mi pozostać przy dotychczasowym sposobie pisania. Człowiek się zmienia, aż skorupa, w której tkwi przestaje mu pasować. Problem w tym, że w dalszym ciągu pozostaje jedyną, jaką się ma, i dlatego brnie się dalej, dopóki różnica między kształtem skorupy i między tym, czym się jest, nie stanie się kompletnie absurdalna. Potem skorupa pęka, kiedyś musi.
Tak się oczywiście stało przy pisaniu „Salsy”…
Tak mi się wydaje, dlatego przysporzyła mi wielu emocji, dlatego traktuję ją jako coś bardzo osobistego.
Jak długo powstawała?
Zaledwie parę miesięcy, nie dłużej niż pół roku. Choć pewne fragmenty – to ciekawe – mają już może ze dwa lata, ale nie pasowały do siebie, a do tej starej formy już w ogóle.
Przypomina mi się Pańska opinia, że literatura jest kwestią skoków wyobraźni, choć powinny to być raczej skoki kontrolowane. Z pewnością Pana wcześniejsza poezja taki postulat realizowała.
Także teraz literatura jest na swój sposób błogosławieństwem, w każdym razie też spada z nieba, jak miłość. Ale bez pewnej dozy uporu i samozaparcia łatwo się ulatnia; kiedy dostajesz kwiatek, lepiej włożyć go do wody, zresztą… dawniej układałem swoje historie raczej samotnie, ale teraz fragmenty i przeczucia przyszłych wierszy nachodzą mnie przy jakichś rozmowach, w trakcie biesiad. W „Salsie” jest wiele wierszy, które są właściwie portretami konkretnych ludzi. Znajdowałem w rozmowach to samo, czego malarz szuka u swoich modeli. Impulsu, który pojawia się tylko w trakcie obcowania z innym człowiekiem, choć ten impuls czujesz od dawna we własnym wnętrzu. Podejrzewam zresztą, że większość portretów, jakie powstają, to – czy malarze są tego świadomi, czy nie – ich własne autoportrety.
Co Panu wiadomo o salsie?
Głównie to, że to taniec. Wiersz tytułowy nazywał się początkowo „Balerina”. Typowy portret. W „Dialogu” ogłosiłem go nawet pod tym właśnie tytułem, ale jak na tytuł tomiku wydał mi się zbyt cukierkowy. Wiedziałem tylko, że tytuł musi być nazwą tańca, i to tańca latynoskiego, ponieważ chodzi o tancerkę tego gatunku. Ze wszystkich tańców latynoskich salsa najlepiej dla mnie brzmiała.
Umie ją Pan tańczyć?
Tak, już ją tańczyłem, choć nie nazwałbym siebie lwem parkietu. Co ciekawe, „salsa” oznacza również „sos”. Wydawnictwo Mladinska Knjiga chciało, by tomik zawierał także wybór wcześniejszych utworów, co jest sensowne, ponieważ już od dawna nie można ich nigdzie dostać. I dlatego druga część nazywa się „Pasta al passato”, co można rozumieć jako „starodawna pasta”, albo „pasta z przeszłości”. To połączenie tańca z jedzeniem wydała mi się interesującym pomysłem – taniec to symbol namiętności, a pogoń za elementarnym pożywieniem, czyli matczynym mlekiem – stanowi przecież początek wszystkich namiętności, życiowej, seksualnej, kulinarnej wreszcie…
Czy wśród zapisywanych pomysłów znajduje się także jakiś fragment prozatorski?
Oczywiście, minionego lata miałem również plany prozatorskie, ale zupełnie wciągnęła mnie „Salsa”, poza tym na druk czekała książka popularnonaukowa. Proza korci mnie ogromnie, jestem też niemal pewien, że osiągnąłem wreszcie ten rodzaj spokoju, jak jest niezbędny przy jej pisaniu; spokój, za jakim tęskniłem, pracując nad, powiedzmy, powieścią „Wędrówką dla dwóch i psa”. Że dojrzałem do tego, aby swoją dojrzałość czy niedojrzałość w całości przyjąć i zaakceptować. Myślę, że autor powinien swój stopień niedojrzałości przyjmować bez zastrzeżeń. Inna postawa staje się równoznaczna z odrzuceniem samego siebie; wtedy niedojrzałość staje się czymś w rodzaju znamienia, które deformuje opowiadane historie i sprawia, że zmierzają zawsze w tym samym kierunku. Lektura takich książek jest męcząca, jednak pisanie nieporównanie bardziej.
Czy odzew na rubrykę w sobotnim dodatku „Dela” jest w dalszym ciągu tak żywy?
Tak, ostatnia strona dodatku jest w oczywiście na tyle eksponowanym miejscem, że listów jest sporo. Czasem tylko miewam złe przeczucie, że za bardzo sięgam w głąb siebie, wtedy zresztą felieton okazuje się zwykle o wiele słabszy, pod tym względem zgadzam się z piszącymi do mnie czytelnikami. Z drugiej strony związana z tym zajęciem rutyna bywa przyjemna, narzuca mi odpowiednie tempo pisania i każe jednocześnie znaleźć czas na świat zewnętrzny – zmusza mnie na przykład do przerzucenia czasopism, przeglądania sprawozdań, gdyż trzeba być gotowym na to, żeby wiadomości do nas trafiły i poruszyły. Mam taką receptę: najpierw skupić uwagę czytelnika na pewnym ogólnym, aktualnym problemie, potem zaś, chyłkiem, prowadzić ich do problemu całkiem prywatnego (śmiech).
Czy Pańskie przeżycia związane z poezją są w jakimkolwiek stopniu porównywalne z innymi intensywnymi przeżyciami, związanymi na przykład ze sportem czy muzyką?
Oczywiście, w dalszym ciągu bardzo potrzebuję sportu, wiele swoich przeczuć, momentów spotkania z samym sobą doświadczam w trakcie fizycznego wysiłku; to mnie relaksuje, odciąża, satysfakcjonuje… Ale prawdą jest, że literatura czyni to na jakichś bardziej podstawowych poziomach. Kiedy napiszę dobry wiersz, jest to odczuwanie siebie w wymiarze, do którego sport nie może dotrzeć. Sport jest jedynie hormonalnym relaksem, literatura podąża do istoty jakichś zamkniętych miejsc, barier – jakkolwiek to nazwiemy. Tak, w jakimś ogólnym sensie jest bardziej zaspokajająca.
A za pomocą których sportów relaksuje się hormonalnie Alojz Ihan?
Uprawiam tenis, ostatnio także karate, które bardzo mi odpowiada, uczy ruchów, które zapewniają równowagę przy najmniejszym zużyciu energii. Właściwie uczy zachowania naturalnego; można przy tej okazji zaobserwować, jak bardzo odległe są kanały, którymi podąża myśl i intuicja, właściwie działają zupełnie niezależnie od siebie. Widać tu, jak bardzo upośledzoną mamy więź między myślą i intuicyjną akceptacją samego siebie, własnego położenia. Zacząłem także wiosłować, ponieważ syn trenuje kajakarstwo górskie. I również tu zauważyłem, że sztuka polega na dopasowaniu się do warunków, jakie dyktuje woda, nie odwrotnie; siłą niczego się nie osiągnie. Sam, kiedyś jako szczypiornista, zawsze grałem siłowo; chyba dlatego we wioślarstwie na ogół lepsze są kobiety, tak, właśnie dlatego, że patrzą raczej na wodę aniżeli na kierunek, w którym należy za wszelką cenę płynąć. Kiedy woda zacznie tobą obracać, zużywasz dziesięciokrotnie więcej siły, niż wtedy, gdybyś wiosłował z wyczuciem.
Czy można powiedzieć, że, jeśli chodzi o literaturę, właśnie od Salsy przestał Pan „opierać się sile wody”?
Właśnie tak, to była prosta praca, być może już szybkość, z jaką powstał tom, mówi wszystko. Wszystko razem jakoś samo się zgrało w porównaniu z wcześniejszymi utworami, które były konstruktami o wiele bardziej żmudnymi i uciążliwymi.
Przełożyli Marcin Kordecki i Michał Kopczyk.