Kuba Mikurda: W obrębie ogólnie pojętego dyskursu literackiego zajmujesz kilka pozycji – poety, tłumacza, krytyka, znawcy wykwintnej kuchni. Gdyby potraktować Twój projekt autorski jako umowną całość – w jakich relacjach do wierszy, przekładów i szkiców znalazłoby się pisarstwo kulinarne? Na łamach „Literatury na Świecie” publikowałeś przekłady i komentowałeś „81 prostych przepisów dla początkujących” Georgesa Pereca i „Wiejską kuchnię z Francji centralnej” Harry’ego Mathewsa. Obaj w szalenie intrygujący sposób wykorzystali konwencję „przepisu kulinarnego” do problematyzacji pojęcia tożsamości (kombinatoryczna konstrukcja Pereca) i krytyki porządku mimetycznego (niemożliwość odtworzenia „oryginalnego” dania w tekście Mathewsa). Czy przepis i (szeroko rozumiany) przekład mogą – gdy spojrzeć nań z określonej perspektywy – ujawnić potencjalnie pouczające podobieństwa?
Tadeusz Pióro: W relacjach do wierszy, przekładów i szkiców pisarstwo kulinarne pojawia się wyłącznie w tak zwanym dyskursie, czyli bez uwzględniania intencji autora. Moje felietony nie są projektem ani przedsięwzięciem współmiernym z wierszami, które piszę, ani innymi formami, którymi się od czasu do czasu zajmuję. Znakiem tego, nie mogę wypowiadać się o „umownej całości” – to nie moja rola. Przepis i przekład to dwie różne rzeczy. Mathews i Perec są w swoich tekstach pod tym również względem wyjątkowi. Przepis jest instrukcją obsługi, przekład jest przeniesieniem z języka na język. Różne są poetyki przepisów, lecz łączy je utylitarność. „Literackość” przepisu powinna być tej funkcji podporządkowana. Jeśli tak nie jest, mamy pewien naddatek, który można zagospodarować zgodnie z zasadami ekonomii nieograniczonej. „Jest po drugiej stronie ulicy”.
Przyznam, że przetrzebiłem kilka roczników „Przekroju”, aby dla własnej przyjemności sporządzić obszerną antologię Twoich felietonów kulinarnych. Przyjemność lektury cyklu „Kulinarne Pióro Polski” płynie dla mnie przede wszystkim z doświadczenia oszałamiającej mimezy (jest zatem przyjemnością typowo mieszczańską i politycznie usankcjonowaną, choć towarzyszy jej także perwersyjny dreszczyk związany z – formułowaną w różnych miejscach – hipotezą o formalnym źródle pojedynczych przepisów, mechanizmach generujących recepturę i sposób przygotowania wybranych dań, dla których mimetyczna defilada byłaby jedynie przykrywką), a także uroczych mini-narracji, iście firbankowskich dramatów i spełnień erudycyjnego „podmiotu kulinarnego”, („Dni coraz dłuższe, lecz na straganach wciąż to samo. Jak tu nie umrzeć z nudów?”, „Gnębiący mnie przez kilka godzin dylemat – czy zjeść kurki na obiad, a bób na kolację, czy odwrotnie – rozwiązałem łącząc grzyby z fasolą w jednym daniu„1, „Kilka dni temu usłyszałem anegdotę kulinarną i do dziś nie odzyskałem spokoju ducha”, „Wyszukując w literaturze przedmiotu potrawy, przy których mógłbym jak najdłużej obcować z młynkiem, trafiłem na wspaniały przepis na marynowaną i duszoną kurę”) i ujmujących bon-motów („W trudnych chwilach pomoże bakłażan”, „Wobec nadmiaru szpinaku należy zachować zimną krew”). Czy bliskie Ci są pewne wątki estetyki camp? Czy emfaza i lokalna hiperkonwencjonalność pracują w Twoich felietonach nad rozbrojeniem i uwypukleniem umowności konwencji (tu: „artykułu kulinarnego”)?
To bardzo ciekawe spostrzeżenia. Camp jest na rzeczy. Hiperkonwencjonalność, jak to trafnie ujmujesz, ma jedną tylko funkcję – przyjemność czytelników. „Rozbrajanie i uwypuklanie” umowności konwencji jest nieuchronnym skutkiem posługiwania się nimi w sposób świadomy, czyli ironiczny. Konwencje, którymi posługuję się w wierszach również padają ofiarą takiej świadomości. Co gorsza, do niedawna byłem przeświadczony, że wszyscy myślą o konwencjach tak samo, jak ja. To znaczy wszyscy ludzie inteligentni, myślący, wnikliwi etc. Nie wiedziałem, że konwencja jest rajem na ziemi, do którego dobijają się, z dobrym skutkiem, wszyscy intelektualni wygodniccy. Obyczajowi, światopoglądowi, artystyczni – również. Czy można mówić tu o jakiejś formie mimezy? Naśladowania innych, którzy naśladują innych, którzy konwencję stworzyli i zamieszkali w niej, jak w katedrze? Oczywiście, nie można. O mimezie mówimy w związku ze sztuką, a wygodnicki czy wręcz bezmyślny potrafi być nawet człowiek ze sztuką w żaden sposób niezwiązany. Camp w tych felietonach jest skutkiem ubocznym hiperkonwencjonalności, nigdy zamiarem wyjściowym. Z bon-motów, które cytujesz, różni czytelnicy mogą się cieszyć na różne sposoby – przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Gęba. Mam coraz większą.
Czy opisy „dzieł kulinarnych” mogłyby przyczynić się do dekonstrukcji kategorii ekphrasis jako figury skądinąd znajomego dyskursu, którego milczącym założeniem było (jest) przekonanie o uzmysławiającej mocy słowa i przezroczystości znaków językowych (Filostrat: „słuchaj uważnie, moje słowa przyniosą aż do ciebie zapach owoców”)? O ile w wypadku klasycznie pojętych dzieł sztuki (obrazów, rzeźb) teza (towarzysząca z kolei ekphrasis jako gatunkowi) o wyższości słowa nad obrazem i uobecniającej mocy języka nie napotykała na opór ciała, o tyle wydaje się, że w sytuacji, w której przedmiotem opisu stałoby się „dzieło sztuki kulinarnej” podmiot bardzo szybko (tym szybciej) dostrzegłby podstawowy brak, rozdźwięk, niemożliwość spełnienia „pragnienia obecności” (szczupaka pieczonego w sosie chrzanowym, szparagów pieczonych na ruszcie z sosem romesco, polędwicy wołowej z rusztu z borowikami w śmietanie, cielęciny w sosie tuńczykowym, turbota w sosie szampańskim, zupy z ziemniaków i porów z olejem z pestek dyni) poprzez dyskurs. A na marginesie: czy istnieje wyodrębniona tradycja opisów kulinarnych w literaturze? Czy uczty homeryckie oddają należytą sprawiedliwość detalowi? Czy możemy wyobrazić sobie gastronomiczny suplement do „Autoportretu w wypukłym lustrze” Johna Ashbery? W najnowszej poezji polskiej szczęśliwie funkcjonuje drugi tom wierszy Edwarda Pasewicza…
Dotykasz tu sedna sprawy, wspominając o ekfrazie – cielesność spełnień, ostateczny probierz przepisu kulinarnego, wyróżnia go od form kontemplacji intelektualnej, właściwych recepcji literatury i sztuk plastycznych. Można się wzruszyć dobrą zupą, ale najpierw trzeba ją zjeść, a przedtem ktoś musi ją ugotować, ergo wymyślić bądź, mutatis mutandis, skopiować. Czytając 365 obiadów Lucyny Ćwierczakowiczowej pod koniec lat 1980. w Kalifornii myślałem, że dla czytelników w Polsce książka ta musi mieć jakieś cechy science-fiction czy fantastyki – przecież tam prawie niczego nie było. W Polsce. Do jedzenia. Innymi słowy, „obecność” o której wspominasz jest uwarunkowana historycznie. Co do tradycji opisów kulinarnych w literaturze – jasne, że istnieje, i uczeni badają ją od stuleci, co zapewne odpowiada znaczeniu słowa „wyodrębniona”, którego używasz. Uczty homeryckie na pewno oddają należytą sprawiedliwość detalowi, bo w przeciwnym razie musielibyśmy wsiąść do wehikułu czasu i to zweryfikować. Ale suplement kulinarny to chyba coś z przyszłości, zapis jakiegoś wspólnego mianownika, który zachowa znaczenie, jeśli słowa i obrazy nie będą mogły bez niego funkcjonować. A więc inaczej niż u Witkacego, z wzorami chemicznymi narkotyków. To wersja optymistyczna. W tej drugiej zamiast potraw będą nazwy markowych ciuchów, programów telewizyjnych, gadżetów, programów komputerowych, topowych kapłanów.
[1] „W takim dziwnym tekście Tam, gdzie nie ma kamieni napisałem w obliczu wyboru weź jedno i drugie. Chodzi o to, że tradycyjne czy klasyczne kategorie logiczne bardzo często nam przeszkadzają w myśleniu. I sprzeciwienie się tym kategoriom w sposób, za który byśmy w szkole dostali dwóję, jest czymś do czego bezczelnie zachęcam.” („W obliczu wyboru weź jedno i drugie” – z Tadeuszem Pióro rozmawia Beata Adamek, Gazeta Forteczna po godzinach 2/1999, str. 15) – przyp. KM