recenzje / ESEJE

On młody i genialny był…

Piotr Śliwiński

Recenzja Piotra Śliwińskiego z książki List otwarty Krzysztofa Siwczyka.

Biuro Literackie

Osiem­na­sto­let­ni Krzysz­tof Siw­czyk debiu­to­wał olśnie­wa­ją­co (Dzi­kie dzie­ci, 1995). Potra­fił w wier­szu mówić świe­żo i doj­rza­le, a przy tym miał cos do powie­dze­nia. Nie­wie­le było po woj­nie rów­nie moc­nych inau­gu­ra­cji. Żad­na z jego ksią­żek póź­niej­szych nie mia­ła już tego bla­sku, lecz prze­cież żad­na nie jest nie­waż­na, przy­pad­ko­wa, zło­żo­na na siłę, zro­dzo­na z próż­no­ści, czy tym bar­dziej z jakichś cynicz­nych rachub. Choć więc Siw­czyk nie stał się poetą pierw­szej mia­ry, to prze­cież od daw­na już nie jest zakład­ni­kiem swe­go świet­ne­go począt­ku.

Dzi­kie dzie­ci w spo­sób fra­pu­ją­cy prze­pla­ta­ły doświad­cze­nia typo­we dla wie­ku doj­rze­wa­nia z zaska­ku­ją­cą zdol­no­ścią dystan­so­wa­nia się wobec nich oraz trud­ną do wytłu­ma­cze­nia u oso­by roz­po­czy­na­ją­cej pisa­nie for­mal­ną swo­bo­dą. Siw­czyk spo­rzą­dził poetyc­ki bilans pierw­szej mło­do­ści. Z bana­łu wyłu­skał pier­wiast­ki oso­bli­we, ini­cja­cyj­ne – miłość, ero­tyzm, poczu­cie przy­na­leż­no­ści do ota­cza­ją­ce­go świa­ta, a zara­zem nara­sta­ją­cą wobec nie­go obo­jęt­ność, nie­wia­rę i pra­gnie­nie wia­ry, rodzi­ców jako jed­no­cze­śnie bli­skich i obcych, przy­pa­dek jako źró­dło waż­nych życio­wych roz­wią­zań. Pod­miot tych mło­dzień­czych wier­szy jest oczy­wi­ście upo­zo­wa­ny, lecz nie­znacz­nie, w stop­niu nie­unik­nio­nym. Zwra­ca uwa­gę, że choć tre­ścią jego opo­wie­ści (bo są to wier­sze opo­wia­da­ją­ce, obraz­ki, epi­zo­dy) są dozna­nia powta­rzal­ne, to ich prze­kaz pozo­sta­je ory­gi­nal­ny. Siw­czyk loko­wał się bli­sko ówcze­snej ten­den­cji do ujmo­wa­nia sie­bie w bez­po­śred­nio dozna­wa­nej rze­czy­wi­sto­ści, lecz prze­cież nie był naśla­dow­cą Świe­tlic­kie­go czy Pod­sia­dły. Nie wyda­je się rów­nież, aby dawał sobie dyk­to­wać przez róż­ne mity i ste­reo­ty­py mło­do­ści „chmur­nej i dur­nej”, bez­na­dziej­nej, wyko­le­jo­nej, zbun­to­wa­nej, stra­co­nej. Usi­ło­wał prze­ci­snąć się pomię­dzy nimi, by powie­dzieć coś, co było­by auten­tycz­nie wła­sne. Ten upór w prze­dzie­ra­niu się do sie­bie, połą­czo­ny z nara­sta­ją­cą w następ­nych latach świa­do­mo­ścią tego, jak trud­ne jest to zada­nie, pozo­sta­nie sta­łą cechą jego wier­szy.

Poza tym zmie­ni­ło się bar­dzo dużo. Już następ­na książ­ka, Emil i my (1999), świad­czy o chę­ci zerwa­nia ze sty­lem książ­ki debiu­tanc­kiej. Zni­ka­ją opo­wie­ści, język się zaplą­tu­je, świat zewnętrz­ny prze­ni­ka do środ­ka, sta­jąc się – albo nie sta­jąc – w sło­wach. Siw­czyk odkry­wa, że mówie­nie to zaję­cie wyjąt­ko­wo nie­pew­ne, gdyż na skła­da­ją­ce­go sło­wa czy­ha banał, kal­ka, pozór zna­cze­nia, że „powie­dzieć” bar­dzo rzad­ko rów­na się prze­ka­zać, dać coś komuś, podzie­lić się czymś istot­nym. Mię­dzy ludź­mi roz­cią­ga się język, któ­ry tyleż łączy i zbli­ża, co zakłó­ca i fał­szu­je poro­zu­mie­nie. Zamiast roz­bu­do­wa­nych obra­zów poja­wia­ją się więc krót­kie intro­wer­sje, jak­by son­dy zapusz­cza­ne w głąb chwi­lo­we­go nastro­ju, testy na wia­ry­god­ność danej sytu­acji: „Dobrze, jak rozu­miem? Jak nie, / to ma się rozu­mieć, bo prze­cież /nie do twa­rzy Ci w tym języ­ku, w któ­rym / mam coś do Cie­bie” („W każ­dym bądź razie”).

Zbio­rem tym Siw­czyk dołą­czył do gru­py poetów okre­ślo­nych przede wszyst­kim przez sto­su­nek do kwe­stii lin­gwi­stycz­nych, odci­ska­ją­cych na wier­szach znak zwąt­pie­nia w ich zdol­ność wyra­że­nia cze­goś, co leży poza nimi, w sfe­rze obiek­tyw­nej i wyra­żal­nej. To este­ty­ka, któ­ra cen­zu­ru­je wszel­kie oczy­wi­sto­ści i miej­sca nie­kon­flik­to­we nasze­go myśle­nia. Przed­mio­tem nega­cji sta­je się regu­lar­ność i prze­wi­dy­wal­ność wypo­wie­dzi poetyc­kiej. Czy­tel­nik prze­sta­je być adre­sa­tem wier­sza, choć­by wyma­ga­ją­ce­go wni­kli­wej lek­tu­ry, lecz w o wie­le więk­szym zakre­sie ma być jego współ­twór­cą. Odbior­ca jest nadaw­cą, któ­ry do spół­ki z auto­rem kon­stru­uje jed­no­ra­zo­wą instruk­cję obsłu­gi tek­stu. Bo pisa­nie i czy­ta­nie to współ­błą­dze­nie w mat­ni zna­czeń.

Jed­nak Siw­czyk, któ­ry prze­szedł na stro­nę poezji przed­sta­wia­ją­cej samo przed­sta­wia­nie, nie zaś jakąś daną raz na zawsze, nie­po­ru­szal­ną rze­czy­wi­stość i w tym wypad­ku zacho­wał wyczu­wal­ną dozę umia­ru. Przyj­mu­jąc zało­że­nie, że świat i język pozo­sta­ją do sie­bie w sto­sun­ku wza­jem­ne­go pożą­da­nia, że i tak, mówiąc pro­sto, mimo wszel­kich lęków, że roz­mi­nie­my się z inten­cją naszych słów, będzie­my ich uży­wa­li, w koń­cu, że żyć chce­my w życiu, a nie w języ­ku, ustrzegł się jało­we­go rady­ka­li­zmu nie­któ­rych spo­śród dzi­siej­szych neo­lin­gwi­stów. Bo on zde­cy­do­wa­nie nie jest sfru­stro­wa­nym dziec­kiem wiel­kiej metro­po­lii, zagu­bio­nym w wid­mo­wych biblio­te­kach i nie­re­al­nych świą­ty­niach kon­sump­cji. Dozna­nie wir­tu­al­no­ści wła­snej egzy­sten­cji, tak cha­rak­te­ry­stycz­ne dla wie­lu jego rówie­śni­ków, ma do nie­go ogra­ni­czo­ny dostęp, to zaś wła­śnie dzię­ki tej „dzi­ko­ści”, któ­ra cią­gnie się za nim – nie­chcia­na., ale poży­tecz­na Oka­za­ła się fil­trem, chro­nią­cym cał­kiem sta­ro­świec­ką wraż­li­wość i strze­gą­cym przed zbla­zo­wa­niem i huc­piar­stwem, w czym wie­lu mło­dych a naiw­nych upa­tru­je zna­mion swej nie­za­leż­no­ści.

W now­szych wier­szach zni­ka „ja”, o „nim” zaś mówi się chłod­niej, jak­by był obiek­tem jakie­goś eks­pe­ry­men­tu, obser­wo­wa­nym przez szy­bę. Od cza­su do cza­su zja­wia­ją się wier­sze afo­ry­stycz­ne, gło­szą­ce jed­nak, ina­czej niż w praw­dzi­wych afo­ry­zmach, nie jakie­kol­wiek roz­strzy­gnię­cia, lecz na odwrót – mgli­stość, nie­na­ma­cal­ność rze­czy. Doro­słość roz­mięk­cza grunt pod noga­mi , zastę­pu­jąc wznio­sły aspekt mło­dzień­czych roz­cza­ro­wań wże­ra­ją­cym się coraz głę­biej roz­go­ry­cze­niem. Ale tak musi być: wie­dza jest nie­ra­do­sna, nie­pew­ność jest sio­strą praw­dy, wiersz nie może być niczym wię­cej jak pró­bą prze­bi­cia się przez jego wła­sną nie­moż­ność ku kró­ciut­kim obja­wie­niom sen­su. Zatem dla­te­go wła­śnie, że tak trud­no mówić, mówić trze­ba.

Nie jestem pewien, czy nie żal mi Siw­czy­ka z tam­tych jego lat mło­dzień­czych, kie­dy „widział i opi­sy­wał”, ale prze­cież przy­znać nale­ży, że oparł się poku­som, z jaki­mi nie każ­dy umiał­by sobie pora­dzić. Gło­śny start potra­fił prze­kształ­cić w sys­te­ma­tycz­nie i poważ­nie upra­wia­ną sztu­kę, popu­lar­ność, jaką zdo­był dzię­ki roli Rafa­ła Wojacz­ka w fil­mie Lecha Majew­skie­go zdo­łał oddzie­lić od ambi­cji, któ­re towa­rzy­szą jego wier­szom. Jako poeta posta­no­wił pójść dro­gą dale­ką od tego, co przy­cho­dzi mu łatwo. Teraz ma 29 lat, spo­ry doro­bek, zebra­ny w obszer­nym, dopie­ro co wyda­nym tomie oraz w peł­ni zasłu­żo­ny sza­cu­nek.


Tekst opu­bli­ko­wa­ny po raz pierw­szy w „Dzien­ni­ku” (5 wrze­śnia 2006 roku). Dzię­ku­je­my za wyra­że­nie zgo­dy na publi­ka­cję.

O autorze

Piotr Śliwiński

profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Kierownik Zakładu Poetyki i Krytyki Literackiej UAM. Krytyk literacki, redaktor, badacz polskiej poezji współczesnej. Autor i współautor książek, m.in. Awangarda przedwojenna, Kraków 2004; Po całości. Szkice, punkty, Poznań 2016 ‒ razem z K. Hoffmannem i M. Jaworskim, a także redaktor blisko dwudziestu książek na temat poezji współczesnej (ostatnio Jakieś rozwiązania. Szkice o poezji (nie tylko) najnowszej, Poznań 2016).

Powiązania