Poezja na nowy wiek
nagrania / wydarzenia Różni autorzyDebata w Salonie Polityki wokół antologii Poeci na nowy wiek.
WięcejFragmenty książki Urwany ślad. O wierszach Wirpszy, Karpowicza, Różewicza i Sosnowskiego Jacka Gutorowa, wydanej w Biurze Literackim 22 stycznia 2008 roku.
Fragmenty pierwsze
„Przed mową”: to uprzedzenie jest u Tymoteusza Karpowicza momentem szczególnie ważnym.
„Przed mową”: chodzi nie tyle o czas, co o przestrzeń języka. A zatem nie „wcześniej od mowy” – choć ta przedwczesność nie jest wykluczona i wyznacza trajektorię wielu wierszy – lecz „w miejscu, gdzie nie narodziła się jeszcze mowa”.
„Przed mową”: to także tajemnica powtórzenia. Powtórzenie czyni różnicę, ale i utwierdza się w różnicy, wprowadzając na scenę widmo Tego Samego. Tak naprawdę nieskończona odmienność przysługuje temu, co jednorazowe – co zdarza się tylko raz.
Nie chodzi przy tym o kwestię artystycznej inspiracji. Nie chodzi o proces powstawania wiersza „w głowie poety”. Kiedy zapisuję te dwa uparcie powracające słowa – „przed mową” – to nie myślę o inspiracji czy intuicji przekuwanych w słowa. Ta uprzedniość mnie nie interesuje, bo w gruncie rzeczy nie jest to żadna uprzedniość: idea wiersza, choćby najbardziej oniryczna czy eteryczna, jest już przecież pewną mową. Mową dyskretną, wydobywającą się z mroku, brzmiącą obco, w jakimś dziwacznym języku, nabierającą dopiero kształtu i wchodzącą w relacje ze światem znaków. Ale jednak mową – serią gestów, poruszeń, sygnałów o wzrastającej mocy. Latarnia morska na dnie morza? W tej „mowie przed mową”, w tej gigantycznej i nieusuwalnej tautologii, wszystko jest metaforyczne bądź metonimiczne. Marzenie o dosłowności pojawia się później.
„Przed mową”: przed językiem, przed myślą, przed pierwszym oświetleniem i zaćmieniem – a nawet przed ciszą języka. W partiach nieoznaczonych. W gestii czegoś nieskończenie odległego. W imieniu tego, co bezimienne. Być może chodzi o jakiś uskok, tektoniczny ruch świadomości, przez nią samą niezauważony. Albo raczej chwilę przed uskokiem, naprężenie materiału – wszystko to pozostaje niewypowiedziane i niepomyślane.
Znacznie później – w każdym razie już „po słowie” – pojawia się nostalgia za absolutnym i czystym początkiem. Tak jakby coś takiego istniało.
Mit początku należy do podstawowych mitów poetyckich. Energia marzenia za tym, czego jeszcze nie ma, albo czego już nie ma – w istocie są to dwa aspekty tej samej rzeczy. Ale ta legendarna chronologia mnie nie interesuje, powtarzam to z uporem. Przedmowa jest faktem, nie fantazmatem. Być może jedynym faktem, bo mowa czyni wyłom we wszelakiej faktyczności – świat rozszczepia się na rzeczy i słowa, i nic już nie jest takie samo. Rzeczywistość staje się mitologią. Poezją, jeśli chcecie – ale tak naprawdę wiersze przychodzą skądinąd, nie z zaczarowanej rzeczywistości. Nasze obiekcje dotyczą słowa „natchnienie”, bo jest w nim ta halucynogenna figuracja, którą zwykliśmy łączyć z poezją. Może lepsze byłoby słowo „oddech”?
„Przed mową”. Ale zarazem tutaj, w tym świecie, przed oczami, nieomal na końcu nosa. Trwa, choć w sposób zaszyfrowany. Szyfry zmieniają się, a jednocześnie zmienia się trwanie. Nic nie pozostaje takie samo. Powtórzenia, przetworzenia. Proces wciąga patrzącego, ale rzadko mu się udziela. Udział, udzielność, dzielenie się. Rozstępy, przerwy, zerwania – podziały zachodzą przez cały czas, ale my dostajemy gładką mowę. Żadnych śladów, żadnych szwów, po prostu potok słów, mowa. A przecież mowa to pogłos katastrofy: nastąpiło zerwanie ze światem. Poeta: ktoś, komu udaje się wysłyszeć echa katastrofy w każdym słowie. Wystarczy choćby zajrzeć do Słownika Etymologicznego, zbiorowego poematu nas wszystkich.
Zawsze są ślady. Nawet przed mową. Ślady jakiejś obecności. Widma. Na początek pada cień. Architektura jak z de Chirico: geometryczne kształty, bezludne pejzaże, żadnych intencji. Tyleż przedmowy, co posłowia – do prób związania się z tym, co tutaj i teraz, a co skutecznie wymyka się świadomości.
„Przed mową”: leżeć cicho niby liść.1 Być może to kwestia pewnej częstotliwości – ktoś jedzie nadmorską autostradą i wyłapuje różne częstotliwości. Nie tyle nastrój, co dostrojenie (jakie są etymologie tych słów?). Przedmowa powinna być właśnie takim strojeniem, szukaniem czystości tonu. Poezja per se.
Można zamieszkać w świecie. Ergo: można zamieszkać w wierszu, w mowie. Budować mieszkać myśleć. Ale to takie trudne, bo wszystko przecieka między palcami. Przede wszystkim słowa, z których chcemy budować świat. Umykająca architektura.
„Architektura, która idzie za pierwszym porywem fantazji. Nie podkopują jej praktyczne wątpliwości. W wysokich komnatach jest miejsce tylko na sny i święta, na ich spełnienie. Motywem przewodnim stają się tam taniec i milczenie, wszelki bowiem ruch ludzki wchłania bezgłośna burza ornamentu”.2
Przed mową, po słowie. Wszędzie ściegi, sploty, węzły, szwy. Szyfry, wobec których sami jesteśmy książką kodową. Ale także zagubioną myślą (mową), swego rodzaju zakłóceniem, które uniemożliwia pełne złamanie szyfru. Uskok znajduje się w nas samych.
Ante portas. Post scriptum.
Rozproszone światło tych wierszy.
Zadrzewne słoje. Jeden po drugim. Stopniowanie lektury. Krytyka towarzysząca, ale w zupełnie innym sensie. Krytyka podszywająca się pod wiersz – usiłująca zajrzeć pod jego podszewkę. Krytyka dochodząca własnych szwów. Zszywająca wiersz i akt lektury. Kładąca się szwem na karcie książki.
„Horyzont oczekiwań”, powiada wielki krytyk Hans Robert Jauss. Niewątpliwie. Ale także wypatrywanie horyzontu. Odkrywanie momentu, kiedy horyzont przechodzi przez ciebie. Nawiasem mówiąc, horyzont jest etymologicznie związany z aforyzmem (horidzein – „dzielić, ograniczać”; aphoridzein – „określać granice, definiować”). Być może horyzontem tej przedmowy jest aforyzm. Czy to nie Nietzsche nauczył nas, że aforyzm mówi spoza mowy? Jak „żaglowiec wyłaniający się z nocy”?3 I czy Karpowicz nie jest czasem – i przede wszystkim – wielkim aforystą?
Fragmenty drugie
miejsce pobytu wzdłuż niestałych
progów
(z kalki logicznej wiersza „Wegetatywna nieobecność”)
Aforyzm jest najczęściej tropem. Ale i jednym z etapów gry w głuchy telefon – każde kolejne odczytanie to jakby nieznaczne odkształcenie sensu pierwotnego. Aforyzm to również mechanizm ukazujący, że sens pierwotny to odkształcenie odbijających się od niego pół-sensów, sensów-widm.
Tak więc jeśli trop, to prowadzący we wszystkich kierunkach naraz. Ale zarazem ujawniający intencję.
W książce Wołoka Mariusz Wilk tak pisze o tropie: „Moja tropa kapryśnie się pisze: to zygzakiem kluczy, jakby od kuli bieżała, to krąży-kołuje wytrwale z nosem przy ziemi, to w esach-floresach się gmatwa (jak w czasie zaprzeszłym), to blaknie i zanika w jakimś trzęsawisku, by po chwili się wynurzyć z drugiej strony, to zastyga w błocie twardniejącym od mrozu, aby wiosną rozpłynąć się w roztopie, to w słowach się odciska, to w odciskach palców, na papierze lub na piachu”.4
Wilcza tropa to trop, który z założenia nie prowadzi w żadnym konkretnym kierunku. Jest tropem jak najbardziej przypadkowym i lekkomyślnym. Co więcej, pozwala piszącemu na podobną lekkomyślną swobodę i przesadę. Otwiera przestrzeń ekscesu. Jest tropem transgresywnym – to znaczy w punkcie wyjścia kwestionuje wartość literatury i ukazuje jej krańcowe zretoryzowanie. Tym samym ujawnia granice literatury, a także wskazuje na możliwość ich przekroczenia.
Można chyba powiedzieć, że tropa wyprowadza literaturę poza literaturę. Ku rzeczywistości nieprzetłumaczonej, źle obecnej, stłumionej aż po fundamenty. Ironia polega na tym, że to wyprowadzanie odbywa się w polu retoryki. Ale być może nie jest to aż tak zaskakujące – tropa zawiązuje się w języku, bo inaczej byłaby niedostrzegalna. Tak jest na początku; „tak stoi” w tekście literackim. Ale potem następują perypetie. Kolejne akty świadomości są coraz bardziej dramatyczne, następują nieprzewidziane zwroty akcji, a rozwiązanie ma miejsce na deskach innego teatru, poza tekstem, gdzieś pośród drzew, na ścieżce między ogrodami, lub choćby na półwyspie helskim. „Wiersz wychodzi z domu i nigdy nie wraca”.5
Manewr wyprowadzania jest w poezji Karpowicza manewrem dominującym. Wskazuje na to już choćby tytuł ostatniej i bodaj najważniejszej książki poety. Słoje zadrzewne – ta fraza znaczy na wielu poziomach, ale zasadniczo odwołuje się do momentu transgresji. Z jednej strony miąższ poezji, jej esencja, substancja: dźwięki, słowa, podstawowe skojarzenia, krytyczna interpretacja. Z drugiej strony to wszystko, co nie jest substancjalne i kwestionuje esencjonalność z perspektywy niepozbieranej, chaotycznej egzystencji. Linia podziału nie jest ani wyraźna, ani oczywista.
Istnieje retoryka egzystencji; istnieje też patos poezji docierającej do świata wbrew słowom, pod prąd języka, na wstecznym biegu, często w stanie oślepienia. Mówi o tym zresztą tytuł wcześniejszego zbioru Karpowicza. Odwrócone światło – to światło biegnące na wspak, ku własnym źródłom. Spiętrzenie perypetii. Fałda na fałdzie. Przebicie.
Wydaje mi się, że zasadniczym rysem poezji Karpowicza jest jej podatność na grę porządku i przypadku, systemu i momentów dezawuujących istotę systemu. Ten rys nie jest bynajmniej prosty. Ma on raczej formę rozrysowanego schematu bądź strategii – w każdym razie Karpowicz świadomie rozbudowywał i komplikował strukturę swoich kolejnych książek, przykładając istotną wagę do relacji między wierszami i między grupami wierszy, także między formami i poziomami dyskursu. Aż chciałoby się powiedzieć, że otrzymujemy w rezultacie wielki tekstowy palimpsest.
Trzeba jednak pamiętać o dwóch momentach, które niejako znoszą postać palimpsestu. Po pierwsze, ważny jest u Karpowicza plan czasowy, który rozbija przestrzenną formę palimpsestu – nie obejmuje on bowiem tych elementów, które znikły bądź zostały stłumione. Dzieło Karpowicza to również dynamika wzrostu, obumierania, przemiany. Dynamika nie podlegająca figuracjom przestrzennym, tropicznym. Po drugie, wiersze Karpowicza wpisane są w podstawową sprzeczność: starają się mówić poza mówieniem. Istnieje zadziwiająca zbieżność pomiędzy pierwszym impulsem tej poezji i myślą Ludwiga Wittgensteina. Jak wiadomo, Wittgenstein zakwestionował wartość wszelakiej filozofii, która chce coś powiedzieć. Prawdziwa filozofia powinna pokazywać, a nie mówić. Jeśli nawet nie pokazywać rzeczy samej, to wskazywać kierunek, w jakim powinno biec spojrzenie. U Karpowicza jest bardzo podobnie: jego wiersze domagają się lektury z szeroko otwartymi oczami. Spostrzegawczość jest wszystkim. Dostrzec tropę i pójść jej śladem, nie bacząc na konsekwencje – oto, jak sądzę, ideał przyświecający temu poecie.
Karpowiczowska strategia kojarzenia i łączenia wierszy w większe całości nie ma na celu poetyckiej akumulacji. Gdyby trzymać się przez chwilę terminologii ekonomicznej, należałoby raczej mówić o optymalnej dystrybucji dóbr – a ściśle rzecz biorąc, znaczeń. Strukturalne eksperymenty Karpowicza polegają na ciągłej reorganizacji materiału poetyckiego, i to w taki sposób, aby w obliczu kolejnej kombinacji czytelnik mógł pogłębić swój odbiór dzieła o niespodziewane perspektywy, wieloznaczności i skojarzenia. Manewr ten wpisany jest jednak w pewien podstawowy paradoks – oto „pogłębianie lektury” jest nieomal równoznaczne z procesem rozproszenia znaków i znaczeń. Czytelnik musi wziąć pod uwagę dwa przeciwstawne ruchy: ruch zmierzający ku całkowitej dezintegracji dzieła oraz ruch znaczeń, które niczym w kalejdoskopie układają się we wciąż to nowe konstelacje, a tym samym pozwalają docierać do coraz głębszych znaczeń tekstu poetyckiego. Mamy zatem do czynienia nie tyle z akumulacją, co z dystrybucją i redystrybucją sensów.
Owo „podwójne związanie” jest w kolejnych książkach Karpowicza coraz ściślejsze, osiągając maksymalną efektywność w tomie Słoje zadrzewne, gdzie schematy strukturalne, jakim podlegają wiersze, są wysoce złożone i wyrafinowane. Nie będę ich przypominał; dość powiedzieć, że w książce tej Karpowicz mówi nie tylko „poprzez” wiersze, ale również – a czasem nawet przede wszystkim – „poprzez” wzajemne ich relacje i odniesienia.6 Tym samym wartości poetyckiej nabiera formalna rama poezji – chodzi przy tym nie tylko o grę przeciwstawionych sobie bądź wspierających się znaczeń; chodzi również o miejsce wiersza na stronie, o optyczna zależność pomiędzy poszczególnymi tekstami, o typograficzny układ książki.
Rama dzieła jest też jego raną. Inny wielki poeta pisał: „Zaznacz czerwoną zakładką pierwszą kartę księgi, gdyż na początku zranienie jest niewidoczne”.7
Fragmenty trzecie
Jak oddać sprawiedliwość subtelnej grze wydrukowanych tekstów i stojących za nimi intencji? W jaki sposób „czytać” przełożenie pomiędzy znaczeniem wiersza a jego usytuowaniem na kartce papieru, obok innych wierszy, które też coś znaczą, ale zarazem wyznaczają pole nieokreślonego napięcia semantycznego pomiędzy stronami książki, ciągami pogrupowanych wierszy i cięciami w obrębie cykli i sekwencji poetyckich?
Jednym z kluczy do tych kwestii może być szkic George’a Simmla zatytułowany „Rama obrazu. Próba estetyczna”. Tak istotny dla Karpowicza problem ramy i obramowania jest wedle Simmla problemem nie tylko epistemologicznym, ale nade wszystko – egzystencjalnym. Chodzi wszak o stosunek zachodzący pomiędzy dziełem sztuki i jego otoczeniem, jego zewnętrzna stroną. Typograficzne eksperymenty Karpowicza noszą znamiona egzystencjalnej psychomachii. Zresztą doskonale opisuje to sam Simmel, który ustawia figurę ramy w kontekście organicznego wzrostu jednostki i społeczności: „[…] gdy duch w coraz większym stopniu organizuje tworzywo istnienia i nadaje mu coraz wyższe formy, niezliczone twory, które dotąd wiodły żywot odrębny, reprezentujący własną ideę, zostają zdegradowane do czysto mechanicznych, partykularnych elementów większych całości; tylko te ostatnie są teraz nosicielami idei, te pierwsze zaś stają się środkami nie mającymi samoistnego sensu… Byty istniejące obok siebie, samoistne i samowystarczalne, zrastają się w twór nadrzędny, któremu oddają niejako swoją duszę, swoją samoistność, a sens istnienia zyskują dopiero jako mechanicznie funkcjonujące ogniwa tego nadrzędnego tworu”.8 Słowa te są niewątpliwie silnie przesycone heglowską wizją postępującego ducha, ale w chwile potem Simmel zwraca uwagę na sprzeczność, jaka pojawia się w logice tego wywodu: dzięki ramie dzieło staje się „autonomiczną całością”,9 oddzieloną od otoczenia, w pewien sposób sztuczną, niepodlegającą prawu organicznego wzrostu.
Dzieło jest „zatrzymane w kadrze” i jako takie nie pozwala się włączyć w żadną historię. Nawet, jeśli jest fragmentem większej całości, to pozostaje coś jeszcze, co nie daje się podporządkować. Tym czymś jest właśnie moment skadrowania i świadomość ramy. Inaczej mówiąc, wiersz można podporządkować syntezie krytycznoliterackiej – taka synteza nijak się jednak ma do granicy wiersza, jego usytuowania względem innych wierszy.
Na początku swego wspaniałego szkicu Simmel pisze: „Ramy wykluczają z dzieła sztuki całe otoczenie, a więc i widza, i w ten sposób pomagają ustanowić dystans, który jest warunkiem odbioru estetycznego… Tylko dlatego, że dziełu sztuki przysługuje samowystarczalność, może nam ono tak dużo dać; zamyka się w sobie, jak gdyby cofało się o krok dla nabrania rozpędu, by tym głębiej i pełniej w nas wniknąć. Poczucie niezasłużonego podarunku, którym nas uszczęśliwia, bierze się stąd, że oto przyswajamy sobie coś, co odznacza się wyniosłym istnieniem samo dla siebie”.10 Nie jestem pewien, czy podkreślana przez Karpowicza rama wiersza ma zagwarantować jego samowystarczalność; w istocie strategia charakteryzująca jego ostatnie książki polega tyleż na zamknięciu, co otwarciu wiersza na inne wiersze, inne książki, wreszcie innych czytelników. Być może wspomniany esej należałoby tutaj czytać w kontekście szkicu „Most i drzwi”, gdzie Simmel przeciwstawia sobie dwa rodzaje otwarcia/zamknięcia – ich metonimicznymi przedstawieniami są tytułowe figury „mostu” i „drzwi”.
„W korelacji rozdziału i zjednoczenia most uwydatnia zjednoczenie, gdyż przezwycięża dystans, ukazując go w naocznej i wymiernej postaci. Drzwi natomiast demonstrują, że rozdział i połączenie to tylko dwa aspekty tego samego aktu… drzwi, które są niejako przegubem między przestrzenią człowieka a wszystkim, co znajduje się na zewnątrz, znoszą rozdział między wnętrzem i zewnętrznością. Drzwi można otworzyć i dlatego właśnie, gdy są zamknięte, dają wyraźniej niż zwykła gładka ściana poczucie odgrodzenia od wszystkiego, co jest poza ta przestrzenią… Skończoną jednostkę, w jaką związaliśmy przeznaczony dla nas kawałek nieskończonej przestrzeni, drzwi na powrót wiążą z tą przestrzenią, są granicą między tym, co ograniczone, a tym, co bezgraniczne i to nie w martwej, geometrycznej formie zwykłego przepierzenia, ale jako możliwość nieustannej wymiany – inaczej niż most, który łączy skończone ze skończonym; za to most, gdy nim przechodzimy, wyzwala nas od stałych zależności i daje – póki codzienny nawyk nie stępi naszej wrażliwości – cudowne poczucie, że oto przez chwilę bujamy między ziemią a niebem. Most jako linia rozpięta między dwoma punktami wyznacza bezwzględnie pewny kierunek; przez drzwi życie wylewa się z ograniczeń wyizolowanego, osobnego bytu w bezgraniczność wszystkich możliwych kierunków” (Georg Simmel, „Most i drzwi”)11
Problem ramy jest u Karpowicza postawiony niejako na ostrzu noża. Rama jest znaczona grubą kreską, jej obecność jest stale podkreślana. Istotne jest ustawienie wiersza względem innych wierszy. Dzięki temu wiersz rozbrzmiewa inaczej, wdaje się w grę semantyczną z innymi tekstami, z całą książką, z białą kartką papieru. Oprócz Simmla powinienem tutaj zacytować Mallarmego, a przynajmniej odwołać się do jego marzenia o Księdze Świata, która zawarłaby w sobie wszystko, nawet momenty niewypowiedziane, nieuświadamiane, nieme i ślepe.
(Myślę tu chociażby o wspaniałym komentarzu Maurice’a Blanchota, który w zbiorze Le livre a venir dokonał interpretacji Mallarmeańskiego Rzutu kością. Zasadniczą tezą tego szkicu jest przekonanie, że ewokowana przez Mallarmego przestrzeń literacka to przestrzeń napięcia pomiędzy skupieniem i rozproszeniem. Wymarzona przez poetę Księga miałaby skupić rozproszona świadomość. Z drugiej wszakże strony Księga jest figurą i odbiciem świadomości – i jako taka też ulega rozproszeniu. Mówiąc jeszcze inaczej, Księga ma zawrzeć w sobie wszystko, a więc również momenty transgresji, pęknięcia, rozbicia, tego wszystkiego, co otwiera się i rozplenia we wszystkich kierunkach. Siłą tak rozumianej przestrzeni literackiej jest dialektyczne napięcie, które nigdy nie słabnie, utrzymując dzieło w dwuznacznej równowadze. Ten pasaż nieokiełznanej świadomości, to niespodziewane wtrącenie, ten przypadkowy rzut kością, a nawet ten nawias – czyż nie są to również tematy Karpowicza?12)
Rama jest schematem, który, rozgałęziając się w nieskończoność i obejmując kolejne poziomy rzeczywistości (akt lektury, czytelnika i jego świat), staje się schematem bytu. Dyskomfort związany z czytaniem Karpowicza wiąże się z faktem, iż jego wiersze często sprawiają wrażenie zatrzaśniętych drzwi; wydaje się, że raczej oddzielają nas od rzeczywistości niż do niej przybliżają. A jednak w miarę uważna lektura pozwala rozwijać się wierszom i nam samym wobec wierszy w taki sposób, że wkrótce odsłaniają się w nich tropy wiodące poza poezję. Drzwi bezszelestnie przechodzą w most; rama staje się tropą.
Jest to szczególnie wyraziste w tomie Odwrócone światło. Zaproponowany w tej książce trójdzielny schemat – oryginał, kopia artystyczna, kalka logiczna – wydaje się dość statyczny. Jednak to pierwsze wrażenie może ulec zmianie w trakcie kolejnych odczytań dzieła. Tym, co niewątpliwie zwraca uwagę, jest brak oryginału, z którego zostaje jedynie tytuł, jakby hasło uruchamiające ruch kopiowania i skalowania. Schemat typograficzny pozwala domniemywać, że wiersz oryginalny znajduje się gdzieś u góry kartki papieru. Poeta zaznacza jego obecność i jego miejsce w przestrzeni dzieła; ale sam wiersz jest nieobecny, jakby wsunięty w kieszonkę i tym samym niewidoczny. Zawieszony pomiędzy obecnością i nieobecnością, równocześnie napisany i wymazany. Początek jest zakryty. Dzieło składa się z nieskończonych wariacji na niedocieczony temat. Kopie i kalki mnożą się i coraz bardziej oddalają od źródła, a przecież utrzymują z nim tajemną więź: więź intencji.
Trzeba pamiętać, że rama ma trzy wymiary i prowadzi w głąb. Wiersze mają się do siebie nie tylko w przestrzeni, na płaszczyźnie kartki papieru. Ich wzajemne relacje są również relacjami pomiędzy poziomami bytu. Byt źródłowy – oryginał – ulega rozproszeniu na symulacje bytu, te wszystkie nieuniknione skrzywienia i odkształcenia perspektywy, w których dopatrujemy się istoty rzeczywistości, podczas kiedy ona sama jest gdzie indziej. Karpowicz wyróżnia dwa podstawowe gesty deformujące rzeczywistość. Kopia artystyczna to świat odkształcony według schematu poetyckiego – raz po raz daje się nam do zrozumienia, że metafora jest elementem gry wyobraźni i jako taka oddala nas od źródła bytu. Z kolei kalka logiczna to świat odkształcony na skutek konsekwentnej racjonalizacji naszych spostrzeżeń i doświadczeń. W obu przypadkach błąd perspektywy wiąże się z językiem – to język zniekształca rzeczywistość. Ona sama musi pozostać niewypowiedziana: puste miejsce w schemacie, wyrwa w ramie, a zarazem środek ciężkości całego dzieła.
Ale ramowe ujęcie dzieła daje też inny efekt – podkreślenie umowności wiersza, a tym samym separacja tekstu i jego unieruchomienie. To ostatnie nasuwa myśl o zatrzymanym obrazie, unieruchomionym kadrze, który jest co prawda częścią sekwencji, ale w momencie zatrzymania staje się osobnym, niezależnym znakiem. Unieruchomiony obraz mówi sam przez siebie i za siebie – wzywa tez do osobnego, nieuprzedzonego spojrzenia. W takim spojrzeniu-wierszu może zawrzeć się w skrócie program całego dzieła, łącznie z jego formalną złożonością i wieloznacznością. Spojrzenie nie jest przecież nigdy do końca bezpośrednie – towarzyszy mu percepcja i refleksja, które są nieuchronnie spóźnione i otwierają przestrzeń spekulacji. Spojrzenie wydłuża się o refleksję: tropa rozgałęzia się.
Zawsze wydawało mi się, że podstawową tropą w poezji Karpowicza jest tropa spojrzenia biegnącego na przełaj wiersza i rzeczy. Tak jakby światło padało na skos obrazu i rozświetlało ramę. Poeta ten wydaje mi się najciekawszy wtedy, kiedy traktuje wiersz jak punktowe światło padające na wybrana scenę. Cały mechanizm kojarzenia i przeciwstawiania sobie wierszy, ich kadrowania i ujmowania w ramy, nabiera wówczas niespodziewanej ostrości. Tak jakby w jednym spojrzeniu można zamknąć wszystko, od szerokich panoram po najdrobniejsze detale. Do pewnego stopnia Karpowicz opowiada nam historię oka – historię niedokończoną, wyprowadzającą kolejne ciągi dalsze, kolejne zapatrzenia.
Rozproszone światło tych wierszy.
Zapatrzenie, przerzutnia, zmiana trybu. Być może należałoby też powiedzieć coś o tempie tego dzieła. A właściwie tempach, krokach. Kolejne kroki, kolejne spojrzenia. Rzucane spod oka. Wilcze. Bo jest to również historia ślepej wędrówki, brnięcia przed siebie, braku ukojenia. Są tylko przystanki na nieoznaczonej drodze, osobne spojrzenia, wiersze:
wynika jasno
z ciemnych ujęć żeber
świecące nam pod nogi serce
a kto za promień wyprowadza
pieszy przystanek podejmuje
po prostu próbę zapatrzenia
(kalka logiczna wiersza „Piękno nieobecności”)
[1] Proszę jeszcze raz przeczytać wiersz „Las” z tomu Kamienna muzyka:
Połóż się na poszyciu
niby kropla olbrzymia
niech przechodzi przez ciebie:
dąb twardym krokiem
kalina smutnym
leszczyna trwożnym
świerk suchym
i buk stąpnięciem
nie do nazwania
Leż cicho
Leż niby liść tego lasu
niby nasiono wszystkich drzew
[2] W. Benjamin, „Pamiątki z podróży”, w: Ulica jednokierunkowa, tłum. Andrzej Kopacki. Wydawnictwo Sic!, Warszawa 1997, s. 48.
[3] Słynne zdanie Nietschego o aforyzmie znajduje się w przedmowie do książki Z genealogii moralności, nakładem Jakóba Mortkowicza, Warszawa 1905–1906, s. 11: „Aforyzm uczciwie wykuty i odlany nie został jeszcze przez to, że się go odczytało, odcyfrowanym”. Tu w dość luźnym przekładzie L. Staffa. Żaglowiec pojawia się na stronie Wiedzy radosnej (Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2003, s. 69) i jest figurą kobiety: „[…] nagle, jakby z nicości zrodzony, zjawia się przed bramą tego piekielnego labiryntu, o kilka sążni odległy – wielki żaglowiec, jak widmo sunący w milczeniu” (przekład L. Staffa).
[4] M. Wilk, Wołoka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005, s. 5.
[5] Jedenasty wers wiersza Andrzeja Sosnowskiego „Wiersz (Trackless)”, w: Taxi. Biuro Literackie, Legnica 2003, s. 19.
[6] O kwestiach tych piszę w tekście: „Przez chwilę, w zawieszonym śpiewie. Karpowicz i „ostatni wers””, w: Podziemne wniebowstąpienie. Szkice o twórczości Tymoteusza Karpowicza, pod red. B. Małczyńskiego, K. Mikurdy i J. Mueller, Biuro Literackie, Wrocław 2006, s. 45–79. Niniejszy tekst jest post scriptum do tego właśnie tekstu.
[7] E. Jabes, Księga Pytań, tłum. A. Wodnicki, Wydawnictwo Austeria, Kraków 2004, s. 15 [tekst oryginalnie zapisany kursywą i przypisany Rabiemu Alce].
[8] G. Simmel, „Most i drzwi”, w: Most i drzwi. Wybór esejów, tłum. M. Łukasiewicz, Oficyna Naukowa, Warszawa 2006, s. 112–113.
[9] Tamże, s. 113.
[10] Tamże, s. 106.
[11] Tamże, s. 251–252.
[12] O tekstach Mallarmego i Blanchota interesująco pisze J. Derrida w krótkim tekście otwierającym książkę Papier machine (korzystam z przekładu angielskiego – „The Book to Come”, Paper Machine, translated by R. Bowlby, Stanford UP, Stanford, Califormia 2005, s. 4–18).
1
Komentując Poundowskiego Hugh Selwyn Mauberleya T.S. Eliot napisał: „[…] ten poemat to zapis doświadczenia pewnego człowieka w pewnym miejscu i w pewnym czasie.„1 Podobnie rzec by można o pierwszej książce Andrzeja Sosnowskiego. Być może warto rozwinąć tę konstatację, dodając do niej kilka pytań. Doświadczenie jakiego człowieka? W jakim miejscu? Jakim czasie? I w jaki sposób doświadczenie to zostało przez poetę zapisane, rozpisane, w wierszach? W poniższym szkicu postaram się odpowiedzieć na te i podobne pytania, pamiętając przy tym o klątwie, jaką na krytyków rzuca ta poezja – wszystko, co napiszesz, będzie jedynie językowym odbiciem, kliszą, refleksem, nigdy nie uda ci się dociec istoty wierszy. Problemem tym zajmę się w dalszych partiach książki. Tymczasem do lektury Życia na Korei zabieram się z pewną dozą naiwności, mniej więcej wierząc temu, co czytam, i z nadzieją, iż owo „mniej więcej” stanie się w końcu prześwitem, spoza którego wyłoni się intencja – może cień intencji?
W jakim miejscu? W jakim czasie? Na pytania te odpowiedzi udzielił sam autor. W jednym z wywiadów powiedział: „Źródła Życia na Korei muszą być, jak sądzę, gdzieś na Korei, czyli w Warszawie między Domaniewską i Woronicza, na tyłach telewizji, w ogródku przy ulicy Niepodległości… w nastroju trudnej do zmącenia beztroski pisałem pod koniec lat 80. rzeczy z tej książeczki.„2 Trudnej do zmącenia beztroski? Na pozór jest to wypowiedź ważna, dookreśla bowiem czas i miejsce, które w samej książce są zakryte (a jeśli pojawiają się, to natychmiast rozwiewa je podmuch retoryki; gdy w przypisie do wiersza tytułowego poeta tłumaczy, że chodzi o „gwarową nazwę osiedla w pobliżu ulicy Domaniewskiej”, to „tłumaczenie” takie da się również odczytać jako zabieg retoryczny – tytuł wraz z objaśnieniem mają się nijak do samego wiersza). Książka została opublikowana w 1992 roku, a więc wtedy, gdy ukazał się inny ważny „zapis doświadczenia pewnego człowieka” – myślę o Zimnych krajach Marcina Świetlickiego, tomie analizującym stan świadomości człowieka żyjącego w Polsce na przełomie dziewiątej i dziesiątej dekady dwudziestego wieku. Jeśli dodamy do tego, że mówimy o poetach z jednego pokolenia, to trudno oprzeć się pokusie przeprowadzenia pewnych, bez wątpienia interesujących, paralel. Byłyby to jednak paralele mylące, i to przynajmniej z dwóch powodów. Sosnowski nie traktuje miejsca i czasu jako ramy, układu współrzędnych, który wyznaczałby rozumienie poszczególnych wierszy. Warszawa to nie Combray, a doznania, które przypadły w udziale poecie „na tyłach telewizji”, nie będą powracały jako „momenty wieczne”. Jeśli podmiot liryczny wierszy Świetlickiego mówi z wnętrza konkretnego czasu i miejsca, głos Sosnowskiego rozbrzmiewa w przestrzeni, na którą składają się refleksy doświadczeń, wspomnień, przeżyć. Czasoprzestrzeń jest u Sosnowskiego nie tylko zakrzywiona, ale ma naturę językową – i jako taka określana jest przez gry językowe. Po drugie, pamiętać należy, że strategią dominującą w Życiu na Korei (a i kolejnych tomach Sosnowskiego) jest kamuflaż. To, co wydaje się proste, oczywiste, nie związane z żadną retoryką – na przykład czas i miejsce powstawania wierszy – jest elementem kamuflażu i włączone zostaje w retorykę o wiele potężniejszą, bo ogarniającą związki pomiędzy wierszami, związki pomiędzy wierszami i rzeczywistością, wreszcie związki przyczynowo-skutkowe, łącza rzeczywistości.
Pomimo tego przytoczona na wstępie uwaga Eliota daje się znakomicie odnieść do tomu Życie na Korei. Jeśli w następnych książkach Sosnowski będzie coraz bardziej problematyzował status podmiotu lirycznego, to w Życiu mamy sporo wierszy, których narrator jawi się jako persona wyrazista, zdecydowana, określona. Nawet wtedy, gdy poeta mówi o „człowieku nieuformowanym” to jest to bohater, którego nieokreśloność wynika z pewnego stanu świadomości, nie zaś zakwestionowania samej świadomości i tożsamości. Oto jeden z portretów tego bohatera:
przesiadujesz w kurzu przy podmiejskim murze
podrzucając kamyki jak zbędny zalotnik,
patrzysz w czyste niebo wspominając chmury,
nawałnice dawnych spraw i gromkich sensów.
(„Śmierć człowieka nieuformowanego”)
Stan świadomości? Owszem. Na przykład świadomości młodego człowieka żyjącego w Polsce lat 80., świadomości melancholicznej, hamletycznej, niezdecydowanej… ale jednak pełnej, w tym sensie, że nie umiejącej jeszcze spojrzeć na siebie z boku, z dystansu utworzonego przez język. Warto dodać, że podobny opis odnajdziemy w wierszach Tadeusza Pióro, choćby w utworze „Cyganeria” z tomu Okęcie (1993):
mieszkasz w mansardzie, tej skarbnicy znaczeń
gdzie jak zwykle marnieje ta czy inna Mimi
choć to miejsce bezpieczne przed napaścią prawa
i bezładnym pochodem wzniosłych obowiązków.
Do bohaterów Sosnowskiego, Pióry i Świetlickiego dodajmy jeszcze narratora wierszy Marcina Sendeckiego (myślę o tomie Z wysokości) – i oto wyłania się przed nami bohater pokoleniowy, osobliwy everyman, zawieszony pomiędzy nijakością Polski po stanie wojennym, powolną dezintegracją systemu, ogłuszającą muzyką rockową, i lekturami obcojęzycznych poetów. Świadomie zawężam trochę „pole widzenia” tego narratora. Jego dramat nie daje się sprowadzić do konkretnej sytuacji społeczno-politycznej czy zainteresowań kulturowych. Zarazem jednak czas i miejsce wycisnęły na nim nieusuwalne piętno.
Czym bohater Sosnowskiego różni się od person wypowiadających wiersze wspomnianych poetów? Na przykład pogłębioną, czasem doprowadzoną do skrajności samo-świadomością. Ilekroć pojawia się pierwsza osoba liczby pojedynczej, tylekroć obwarowuje się ona licznymi zastrzeżeniami. Jest tak zwłaszcza w długich wierszach, gdzie tożsamość raz po raz znoszona jest przez prąd gęstego, bezosobowego języka.3 Przy tym wszystkim jest to, jak wspomniałem, bohater wyrazisty – w tym sensie, że uświadamia on sobie własną nieokreśloność i potrafi tę świadomość wyartykułować. „Paść ofiarą dowolnej intrygi” – to jego motto, jeszcze inaczej wyrażone w „Wierszu dla Oberona”:
Rozwinąć wrażliwość na te nagłe
skupiska znaczeń w mętnej strudze
zdarzeń: zapisz, to praca domowa.
Słusznie pisał Karol Maliszewski o „niesolenności” narratora Życia na Korei. Ale czy owo świadome niezaangażowanie jest wynikiem melancholicznej niemożności, bierności, i czy nieodmiennie jest ono opatrzone znakiem ujemnym? Chyba nie. W „Śmierci człowieka nieuformowanego” jest to istotnie wizja negatywna: „[…] odpadasz od spraw… jest coraz gorzej… twoje światło ściąga świat…” Ale już w „Eseju o chmurach” można wyczuć moment zwrotny – pojawiający się pod koniec wiersza Mistrz stawia diagnozę, której nie był w stanie postawić sam narrator. Kończące tom „Trzy wiersze z bliskiej Północy” proponują już inną wizję narratora: nadal jest to człowiek nieuformowany, ale już świadomy własnej sytuacji – co więcej, godzący się na nią. „Wild Water Kingdom” (jeden z „Trzech wierszy…”) może być odczytywany jako wyraz afirmacji, niezwykle trudnej, chciałoby się powiedzieć: mrocznej, ocierającej się o szaleństwo, ale jednak – zgody. „Tu jest po prostu ciągły przeciąg wody/ pęd i w zasadzie brak gruntu pod stopami.” To konstatacje, z którym zgodzić się trzeba, potem – można, a wreszcie – chce się. Akceptacja świata takiego, jakim jest i jakim się staje – oto jedna z lekcji, której uczy się bohater Życia na Korei (w „Wierszu dla J.S.” z tomu Stancje odnajdzie nawet na tę zgodę słowo). Niezwykle charakterystyczne są w tym kontekście słowa zamykające książkę:
Powinieneś jednakże zacząć od zerwania
pieczęci z księgi widm pospolitych wątków,
żeby zasnuć ich gładkość, rozpisać je na głosy,
naderwać ścięgna sensów. Przynaglaj wszystko,
co zniewolono do trwania. Kochaj,
ale wystawiaj miłość codziennie na próbę
snów mocnych jak piołun i nowej muzyki.
(„All that jazz”)
Nie jest to bynajmniej manifest czy program innego, nowego życia. Chodzi raczej o nowe ustosunkowanie się do własnego życia, wyprzedzające wszelki namysł… wrócę jeszcze do tej myśli. Człowiek nieuformowany – określenie to nie musi brzmieć pejoratywnie. Więcej nawet: może być synonimem świadomej zgody na przypadkowość świata i jego chaos.
2
W (skądinąd nader nieporadnym) posłowiu do Życia na Korei Krzysztof Karasek napisał: „Poezja Sosnowskiego jest nowym głosem w liryce polskiej… nowość [tych] utworów musi odczuć każdy, kto śledzi rozwój współczesnej liryki.” Istotnie – większość krytyków zwróciła uwagę na oryginalność tych wierszy na tle polskiej poezji ostatnich kilkudziesięciu lat. Jeśli nawet dopatrywano się w nich wpływu poetyk wcześniejszych (Leśmian, Peiper i Awangarda Krakowska, Karpowicz), to mimochodem i jakby z wahaniem – czuło się bowiem, że język Sosnowskiego odbija wpływy zupełnie inne, dajmy na to amerykańskie bądź francuskie. Zarazem – i być może to jest tutaj najciekawsze – wpływy te były od początku przemycane przez poetę do polszczyzny. Ta kontrabanda rzadko miała bezpośredni, dosłowny charakter – choć skądinąd Sosnowski nie stroni od cytowania obco brzmiących słów – była za to próbą rozstrojenia polszczyzny i ukazania jej wewnętrznych wiązań.
Powyższe uwagi mają na celu wywołanie problemu, który Czesław Miłosz nazwał problemem „ustawienia głosu w polszczyźnie”. W eseju „Mickiewicz” Miłosz zauważa: „Polski nie jest językiem o ustawionym głosie. Przenośni tej używam, żeby nazwać potrzebę jednego, głównego nurtu rytmicznego, który stanowi niejako tło dla wszelkich zboczeń i służy językowi we wszelkich zadaniach praktycznych.„4 Nie wchodzę w opisywane przez Miłosza dzieje „ustawienia głosu” w polszczyźnie. Interesuje mnie zarysowana przez niego opozycja „głosu ustawionego” i „zboczenia”, a więc głosu załamanego, załamującego się, niepewnego, drżącego – tym bardziej, iż do „zboczeń” zalicza Miłosz wszelkie awangardowe koncepcje, barokowość, anglicyzmy, etc. Czy w Życiu na Korei mamy głos? Czy jest to głos ustawiony? A może wręcz przeciwnie, może bohater Sosnowskiego mówi głosem „zboczonym”? Pytanie ważne, jeśli pamiętamy o wyrazistym narratorze i jeśli wiemy (a wiemy), że można mówić o autobiograficznym momencie tej poezji (nawet jeśli jest to autobiografizm stale kwestionowany). Czy wyrazisty narrator mówi wyrazistym głosem? Czy zatem rację ma Karasek, podług którego „[…] poezja Sosnowskiego jest nowym głosem w liryce polskiej” [podkreślenie moje – J.G.]?
Spróbuję odpowiedzieć na te pytania odwołując się do samych wierszy. Wspomniałem już, że w trakcie lektury Życia na Korei ma się wrażenie obcowania z personą, kimś mówiącym o pewnym miejscu i pewnym czasie – obcowania z pierwszą osobą liczby pojedynczej. Jeśli jednak zaczniemy uważnie czytać wiersze, dostrzeżemy, iż strategią poetycką najczęściej wykorzystywaną przez Sosnowskiego jest używanie drugiej osoby liczby pojedynczej – zaimka „Ty”. Bardzo często otwarcie to jest rodzajem gambitu, poprzez który poeta inicjuje rozmowę ze sobą. Jest tak na przykład w wierszu „Spacer przed siebie”, gdzie medytacja nad sensem – pod tym względem jest to zresztą jeden z ważniejszych utworów w tomie – przybiera postać monologu, ale monologu w formie rozmowy z sobą. Prawie wszystkie kwestie kierowane są do hipotetycznego „ty”: „[…] czy zasłużyłeś na górnolotną fikcję tego życia bez faktów…?… z pewnością byłeś w błędzie.… kiedy spuścisz z tonu.… i wchodzisz w wieczór…” W całym wierszu „ja” pojawia się tylko raz, ale za to w samym środku medytacji, niejako „po drodze”: „Kiedy więc przestanę upadać w te światy?” Rezultat? Głos rozdwaja się, zmienia się jego odległość od medytującego „ja” – najczęściej głos zmierza drogą okrężną, poprzez żywioł rozmowy; jeden jedyny raz rozbrzmiewa w samym sercu cogito.
Ale „ty” to również otwarcie przestrzeni dialogu. Rozmowy z innym. W poezji Sosnowskiego – tak jak w poezji jego mistrzów – nie jest to nigdy zwykła, euklidesowa przestrzeń, lecz przestrzeń pełna pęknięć, załamań, przemieszczeń, deformacji. Głos skierowany do rozmówcy nigdy nie biegnie prosto – ulega zakrzywieniu, zwielokrotnieniu bądź odwróceniu, jak w jakimś szalonym gabinecie krzywych luster. Zresztą metafory optyczne są tu jak najbardziej na miejscu. Skróty perspektywy, trompe-l’oeil, zalamanie światła, iluzja nieskończoności rodząca się pomiędzy ustawionymi naprzeciw siebie lustrami, deformacje, którym ulega głos, powodują, iż cała reszta – czytelnicy, adresaci, świat przedstawiony – również się zniekształca. Przeczytajmy choćby wiersz zatytułowany „Millenium”. Przytaczam go w całości:
Już jest millenium. Już zawsze i wszędzie
pochody dziewcząt w bieli i chłopców w błękitach
przez złote miasta uśmiechnięte do pustego nieba.
Siódmego dnia deszcze ustały, powstały kolejki.
Szare chmury opadły jak muzyczna tapeta.
W ulewie piosenek stojąc tuż za tobą,
obserwując ludzi splecionych w sznury haseł
zastanawiam się czy rzeczywiście stoimy jedynie
po łut szczęścia, po los pocięty na tysiące
kolorowych kartoników, pewnie całkiem na niby
jak szyldy „Alleluja” na blokach oraz transparenty
proklamujące radość i dożynki sensu. A ty?
„Jak ci Indianie senni wśród posągów,
zaspani na tarasach zarośniętych świątyń,
odkrywamy w błysku flesza, że historia to spektakl,
diamentowy pył na butach świetnego aktora”.
Tyle ona. I już ani słowa więcej, nic,
żadnego pytania co robić w tych nowych warunkach,
spodziewają się nieprzyzwoitości, jakiegoś „pomyśleć
i umrzeć”, albo odmiany przez zmysły, przez wszystkie
czy i w czym i z kim i co. Więc owszem, leć
pierwszym samolotem na Berdyczów lub Barwistan -
tam się spotkamy.
Czy wiersz ten buduje jakąś przestrzeń rozmowy? Chyba tak, bo narrator zwraca się do kogoś: „A ty?” Wcześniej mamy: „Zastanawiam się czy rzeczywiście stoimy jedynie/ po łut szczęścia…” – a zatem jest to próba nawiązania dialogu. Jednak na tym się nie kończy. Najpierw narrator mówi: „W ulewie piosenek stojąc tuż za tobą”, co sugerowałoby bliskość i bezpośredniość. Tymczasem zakończenie wiersza rozwiewa tę iluzję: „[…] leć/ pierwszym samolotem na Berdyczów lub Barwistan – tam się spotkamy”. Bliskość okazuje się dystansem. Dystansem zwielokrotnionym, bo narrator rzuca trochę nonszalancko „Berdyczów lub Barwistan”, a więc równie dobrze nigdzie. Spotkamy się nigdzie? I kim jest „ona”, pojawiająca się pod koniec wiersza? Wydaje się, jakby tropy wiodące do przesłania wiersza zostały zatarte. Chodzi nie tylko o osoby dramatu, ale również o treść rozmowy. Może warto w tym kontekście raz jeszcze przeczytać komentarz, którym Sosnowski opatrzył swój przekład Flow Chart Johna Ashbery’ego (do tekstu tego jeszcze powrócę)? Jeżeli „Millenium” jest wierszem apokaliptycznym – a do takiego wniosku prowadzi nawet mało uważna lektura, zresztą, jak zauważa poeta, pisanie ma „nieuchronnie eschatologiczną naturę” – to do jego interpretacji można użyć słów z tekstu „O poezji flow i chart”: „Język jest tutaj niczyj i dzięki temu oderwaniu odsłania swoją własną apokaliptyczność, jest apokalipsą apokalipsy w sensie, który dyskursowi apokaliptycznemu, czy też apokaliptyczności wszelkiego pisma, nadaje Jacques Derrida pisząc o językach Objawienia Św. Jana.„5 Cytat z Derridy jest na tyle ważny, że warto zacytować go za Sosnowskim: „I nie ma żadnej pewności, że to człowiek jest centralą tych łączy telefonicznych, albo terminalem tego nieskończonego komputera. Już nie wiadomo, kto w Apokalipsie użycza głosu i tonu innemu; nie wiadomo też, kto do kogo i z czym się zwraca.„6 Pomijając wątek apokaliptyczny – będzie on nas zajmował w innym miejscu i czasie – warto odnieść te słowa do Życia na Korei jako całości. Choć, jak już kilkakrotnie wspomniałem, wyraziście odczuwalna jest obecność narratora tomu, to zarazem charakterystyczne dla książki jest stałe zacieranie śladów i rozbijanie głosu, tak iż narrator ten nieustannie umyka nam – raz znika pod powierzchnią tekstu, kiedy indziej jego głos rozbrzmiewa z wielu stron naraz, w końcu podchodzi zamaskowany jako spekulatywne, enigmatyczne „ty”, którego tożsamość wydaje się być ceną płaconą za rozmowę.
Jeden z krytyków zadał sobie trud dokładnego przeanalizowania sposobu, w jaki w Życiu na Korei używa się zaimka „ty”. Wyróżnił on trzy rodzaje strategii lirycznej. Po pierwsze, „ty” może stanowić „[…] pretekst dla zainicjowania monologu, być może skierowanego do wypowiadającego.„7 Przykład takiej strategii mamy w wierszu „Spacer przed siebie” (może warto byłoby zbadać, jak jest ona związana z koncepcją bohatera melancholicznego, hamletycznego?8). Po drugie, „ty” może służyć wyprowadzeniu narracji; ta strategia będzie obecna przede wszystkim w Nouvelles Impressions d’Amerique. Po trzecie wreszcie, „ty” umożliwia „[…] wprowadzenie postaci biorącej udział w prezentowanym zdarzeniu, dopełnia obraz sytuacji lirycznej.„9 (To oczywiście tradycyjna funkcja tego zaimka). Do tak zarysowanego rozróżnienia trzeba koniecznie dodać dwa przynajmniej zastrzeżenia. Sosnowski czesto miesza strategie i zaciera ich czytelność, tak iż trudno ocenić, czy dana wypowiedź jest monologiem, czy też istotnie poeta zwraca się do jakiegoś rozmówcy. Poza tym wszelkie strategie liryczne, łącznie ze „strategią” używania jakichkolwiek strategii, są w dziele Sosnowskiego stale problematyzowane i kwestionowane. Szczególnie wyraźnie odczuwalne jest to w długich wierszach, gdzie podważeniu podlega nie tylko ten czy inny głos – lecz również sama idea głosu jako czegoś konstytuującego materię poetycką.
Gdzie zatem umiejscowić wiersze Sosnowskiego na mapie stworzonej przez Czesława Miłosza, mapie spekulatywnej, obejmującej różne stopnie „zboczenia” głosu, od głosu dobrze ustawionego (odzwierciedlającego główny nurt polszczyzny) do głosu zniekształconego, zmanierowanego, załamującego się? Istnieje ciekawa wypowiedź Sosnowskiego na ten temat: „Wydaje mi się, że głos jako czynnik wierszonośny jest stosunkowo późną konstrukcją? […] Ale dziś głos jest z pewnością bardzo ważny. Przy tym nie sądzę, aby można było wiele sobie obiecywać po jego ustawieniu – jest to raczej coś, co się w dużym stopniu samo narzuca; coś, co przychodzi znikąd. Głos to prawdopodobnie też jakaś pułapka i niebezpieczeństwo, gdyż jest to kategoria poniekąd egzystencjalna – ma on charakter albo histrioniczny, aktorski, albo (jeśli jest to głos własny, osobisty) zaczyna pretendować do autentyczności, która częstoktroć wydaje się podejrzana, zachodzi bowiem moment takiego cięcia ironicznego, w którym słychać, jak głos załamuje się, a w autentyczności pojawia się nagle scenografia (z drugiej strony w scenografii pojawić się może autentyczność, cokolwiek to znaczy).„10 To, co nazwaliśmy za Miłoszem „dobrze ustawionym głosem”, jest być może głosem krańcowo i całkowicie zmanierowanym, tak całkowicie, iż może uchodzić za głos autentyczny. I odwrotnie: w tym, co dla Miłosza jest „zboczeniem”, odejściem od głównego nurtu polszczyzny, może kryć się autentyczność.11 Mówiąc jeszcze inaczej, w wierszach Sosnowskiego mamy próbę podważenia opozycji „głosu ustawionego” i „głosu zniekształconego” – i przemieszczenia tej opozycji na inny poziom, gdzie kwestionuje się w ogóle samą kategorię. Nie znaczy to oczywiście, że Sosnowski neguje jej istnienie. W pewnym sensie Życie na Korei to hymn złożony z wielu głosów – a także hymn do wielu głosów. Rzecz w tym, że dźwięk mowy jest zawsze zniekształcony, histrioniczny, nie tylko z uwagi na obecność innych dźwięków, lecz także z powodu pogłosu ciągnącego się za każdą wypowiedzią. Nie istnieje język „czysty”, niezależny od innych języków. I to zarówno w sensie zewnętrznym – każdy język w dużym stopniu składa się z innych języków, stylów, żargonów, slangów, etc. – jak i, przede wszystkim, wewnętrznym, wynikającym z bezwiednej mechaniki świadomości, ale i całej stratygrafii języka (efekty retoryczne, ruch metaforyzacji, dyseminacja sensu). „Dobrze ustawiony głos”, który miałby być esencją jezyka czystego, musiałby być projekcją, głosem fantazmatycznym, urojonym. Strategia Sosnowskiego jest krańcowo odmienna: zapisuje on głosy dochodzące z różnych stron i różnych rejestrów, bez rozdziału na głosy wiodące i przypadkowe, może nawet fikcyjne, będące echem innych głosów. Zarazem: zapisowi temu towarzyszy ciągła – i znajdująca ujście w wierszach – świadomość tego, co umyka głosom, co jest ich przeciwieństwem. Czy zresztą można sobie uświadomić to, co pozagłosowe i pozajęzykowe? Przecież na Wieży Babel nawet cisza przemawia swoim językiem. Oto niektóre z bardziej skomplikowanych i intymnych pytań, które padają w trakcie Życia na Korei.
3
Warto zwrócić uwagę na silnie obecne u Sosnowskiego tropy Nietzscheańskie. Jest ich wiele, choć oczywiście nie muszą pojawiać się na zasadzie bezpośredniego odwołania do filozofii, czy też antyfilozofii, Nietzschego. Z całą pewnością Sosnowski nie podąża (za) tropami – raczej napotyka je na swej drodze, rejestruje ich obecność, dla siebie, ale i dla czytelnika, pozwala, aby skojarzenie czy aluzja trwały chwilę, ciągnąc za sobą językową łunę, ale już po chwili odwraca się ku innym tropom. Zapytany o wpływ Nietzschego i Derridy, poeta odpowiedział: „Autorzy ci prawdopodobnie w jakiś sposób przenikają do tego, co staram się pisać. W istocie są oni dla mnie dostarczycielami rozmaitych interesujących fikcji, spekulacji, hipotez, pomysłów; autorami, u których odnaleźć można pewnego rodzaju zdanie, tonację, rytm”.12 Nietzsche jest w Życiu na Korei częstym punktem odniesienia, ale prawie zawsze odniesienie to ma postać fantastyczną i nie daje się ułożyć w żaden logiczny przypis. Prawdę mówiąc, jest to rodzaj luźnych i niezobowiązujących wariacji na temat pewnego nietzscheanizmu (raczej tego spod znaku „wiedzy radosnej” niż „genealogii moralności”), pokpiwającego z filozofii i znajdującego ujście w błyskotliwych grach retorycznych, ale tkwiącego zarazem w nieusuwalnym poczuciu tragizmu egzystencji.
Trop najważniejszy? Sądzę, że wskazuje na niego tytuł książki. Jednym z najbardziej charakterystycznych aspektów nietzscheanizmu jest opozycja „życia” i tego wszystkiego, co stanowi poznanie, uświadomienie, ugruntowanie, a dla Nietzschego: zaprzepaszczenie życia. Chodzi tu więc już nie o konkretną egzystencję, lecz o życie jako siłę i dynamizm – życie w jego stawaniu się. Nie zamierzam podejmować dyskusji nad zastosowaną przez niemieckiego filozofa aparaturą pojęciową; nie interesuje mnie filozoficzne rozwinięcie pierwotnej intuicji (przede wszystkim pojęcia „woli mocy”). Wolę raczej skupić się na sposobie, w jaki intuicja życia – czy słowo „intuicja” nie wskazuje czasem na próbę opisu? – przejawia się w wierszach zamieszczonych w Życiu na Korei. Nie mam wątpliwości, że to jeden z centralnych motywów książki. Jeśli pierwszym gestem Sosnowskiego jest zaznaczenie własnego miejsca i miejsca w genealogii pewnej egzystencji, to gestem następnym poeta stara się unieważnić wcześniejsze opisy i zstąpić ku warstwie (Nietzsche mówiłby o otchłani), która opisy owe umożliwiała, sama jednak nie będąc ich częścią. To osobliwy palimpsest: pod szyframi „tej oto egzystencji” skryte są szyfry doświadczenia czegoś, co daje egzystencji siłę, a jednocześnie wymyka się jakimkolwiek instrumentom pomiarowym czy jakiejkolwiek logice. Życie, które wymyka się filozofii, filologii czy poezji. Zresztą od Nietzschego już tylko krok do Rimbauda, innego ważnego – kto wie, czy nie ważniejszego – nauczyciela Sosnowskiego. W „Wierszu dla Becky Lublinsky” czytamy:
jesteśmy codziennie nowi
w wyszukanych obrzędach szczęśliwego życia
o tyleż intensywniejszego w Adenie i Harrarze
niż w Iluminacjach.
Tak: to książka o życiu. Ale nie dajmy się uwieść tej konstatacji. Choć większość wierszy ma „życie” za temat, to rozwinięcie tematu ma postać zawrotnego impromptu, w którym zakwestionowaniu podlegają wszystkie możliwe języki i podejścia do życia. Sosnowski poddaje figurę „życia” różnym próbom, demonstrując przy tym, na czym polega fałsz danej strategii opisu egzystencji. Stąd duża ilość opisów negatywnych – ale zarazem przebłyski afirmacji, moment pozytywny, który jednak z konieczności pozostaje dwuznaczny i nie daje się tak łatwo podejść.
O życiu mówi wiersz otwierający tom, a zatytułowany „Latem 1987”. Tylko, że życie wpatrzone jest tutaj w śmierć:
A było tak, że twoja śmierć usiadła w moim cieniu,
żeby się o mnie oprzeć, odetchnąć moimi myślami.
Po takiej inwokacji Sosnowski daje kilka próbek mówienia o życiu:
Zerwałem się z miejsca, szukałem słońca w zenicie.
Uzbroiłem się po zęby w humor i witaminy.
Wzruszyłem ramionami i strząsnąłem duszę,
zerwałem czarny bandaż, czarną łunę z pamięci.
Dodałaś mi polotu. Jadłem owoce garściami.
Mikroelementy stanęły na straży komórek.
Szybko, celowo chodziłem, od sprawy do sprawy,
wskoczyłem nawet w ślub nucąc epitalamia.
Zacząłem nawet ćwiczyć: biegi, pompki, sprężyny -
i żadnych nadużyć […]
Myślę, że to rozpoznawalny język. Język współczesności, język mediów, reklam, zabobonnej wiary w naukę, ponowoczesnego pragmatyzmu. Ma on zagłuszyć śmierć, a jednocześnie zakreślić bezpieczną sferę sensu i życia. Nie trzeba chyba dodawać, że jest to język wyjałowiony. Taka próba wywołania życia na siłę: biegi, pompki, sprężyny… Ironia Sosnowskiego kieruje się w tym wierszu ku najbardziej rozpowszechnionym i najprostszym dyskursom życia. Można chyba nawet powiedzieć, że one same, bez pomocy komentarza, odsłaniają własną jałowość. Oto życie, mówi podmiot liryczny wiersza. Oto ironia życia, mówi wiersz.
W wierszu „Spacer przed siebie” życie postawione zostaje wobec machinacji subtelniejszych i nie tak łatwo wykrywalnych. Już w pierwszych wersach życie zostaje zrównane z „górnolotną fikcją” (przypomina się Supreme Fiction Stevensa) i „wszędobylskim sensem”. Jesteśmy w centrum nietzscheańskich dylematów. Jak odróżnić życie od świadomości życia? Albo żyjemy, albo dokonujemy refleksji nad życiem. Albo-albo. Czyste, pełne życie jest niemożliwe – nie teraz i nie tutaj – niemożliwe jest bowiem zatrzymanie świadomości, która zastępuje życie tęsknotą, nostalgią, marzeniem, fantazją, fikcją lub wiarą. Życie jest gdzie indziej – tutaj jest tylko jego sens. Martwy sens:
Znaczenie pcha się drzwiami i oknami, ot,
taka spłuczka. Spłuczki, sączki, spluwaczki,
aliteracje, niewydarzone rymy, pył i kurz
avant tout choses, który zupełnie góruje,
zwłaszcza kiedy słońce uderzy znienacka
i postawi go dęba jak włosy na skórze rzeczy,
tę aryjkę nicości, aurę rzeczy.
Mówiąc jeszcze inaczej: życie jest już zawsze wpisane w jakiś język, życie poza językiem to życie poza świadomością, a zatem życie niekomunikowalne i nie dające się pomyśleć. Horrendum świadomości – to bodaj najważniejszy temat Życia na Korei, książki „otchłannej”, jeśli wolno mi raz jeszcze odwołać się do słownika Nietzschego. W „Wierszu dla Becky Lublinsky” dramat świadomości zostaje skorelowany z dramatem nowoczesności, wyczerpanie możliwości tkwiących w egzystencji (język to kombinatoryka, a każda kombinatoryka musi ulec zamknięciu bądź wyczerpaniu) ukazane zostaje na szerszym tle. Mamy pewną epokę, epoka ma się ku końcowi,
sformatowane dni idą pod nowy zapis,
pracują głowice, kasują i nagrywają,
czasem piasek ocali strzęp zapisu i poda
dalej jako cytat, lekcję, algorytm,
ściągawkę, kawał, hasło w grze w głuchy telefon -
tak się obraca świat w nierzeczywistość
- i proces ten nie ma końca: jest się odciętym od życia.
Ale to nie ostatnie słowa, które Andrzej Sosnowski wypowiada w Życiu na Korei. Kończące tom „Trzy wiersze z bliskiej Północy”, zwłaszcza wiersz drugi i trzeci, wprowadzają tonację inną, choć zarazem w osobliwy sposób współbrzmiącą z tragiczną tonacją niektórych wcześniejszych wierszy. Czy na pewno tragiczną? Tak, jeśli tylko pamiętamy, że dla Nietzschego – a sądzę, że to samo odnosi się do Sosnowskiego – tragizm nie jest równoznaczny z pesymizmem. W książce o Nietzschem Gilles Deleuze pisze: „Tragiczność jest afirmacją, bo afirmacja afirmuje przypadek, a w przypadku konieczność, bo afirmuje stawanie się, a w stawaniu byt, bo afirmuje wielość, a w wielości jedno. Tragiczność jest rzutem kości”.13 Tragizm jest zatem przede wszystkim akceptacją, zgodą na to wszystko, co przychodzi, radosną wiedzą o chaosie, przypadkowości i zmienności świata. Pesymizm jest przeciwieństwem tragizmu, wyrasta bowiem z jednostronnego oglądu rzeczywistości i, co więcej, przekształca poczucie bezsensu świata w kolejny sens („lepiej wierzyć w bezsens niż w nic nie wierzyć”).
Przypadkowość, pluralizm, zmienność. Chyba każdy czytelnik dostrzegł, że taki jest właśnie żywioł tej poezji. Z jednej strony dramat nadmiaru świadomości, ale z drugiej – perspektywa szalonej akceptacji i możliwość rozbicia każdego układu, każdej nadbudowy. W przywoływanym już wierszu „Spacer przed siebie” Sosnowski pisze:
kiedy spróbujesz ułomnych pejzaży, kątem oka
spojrzysz, zbierzesz skrawki przydrożnych spraw,
znajdziesz punkt i z punktu zdejmiesz przyrodę
ze stanowiska. A potem na spacer
z kieszeniami pełnymi forsy i wonnych chusteczek
na wszelki wypadek.
To jakby druga strona tragizmu. Akceptacja, choć za wysoką cenę. Ale cena nie jest już istotna, zapomina się o kosztach; obywatel przekształca się we flaneura, włóczęgę idącego bez celu. Znika rozróżnienie pomiędzy prawdą i fikcją, bytem i stawaniem się, wzniosłym życiem i przyziemną egzystencją (warto prześledzić sposób, w jaki Sosnowski rozgrywa w tym wierszu przeciwieństwo „wzniosłości” i „niskości”; „Spacer przed siebie” może być czytany jako studium górności – mamy „górnolotną fikcję”, „słowa gór”, „kurz… który zupełnie góruje”, w ostatnim wersie pojawia się „wysoki hymn komarów”).
Najpełniejszym wyrazem tragizmu afirmacji i afirmacji tragizmu są dwa z „Trzech wierszy z bliskiej Północy”: „Wild Water Kingdom” i „All that jazz”. Pierwszy z nich zwrócony jest ku teraźniejszości i jej radosnej afirmacji. Drugi zwraca się ku przyszłości – napisany w konwencji manifestu (zwracam uwagę na imperatywy kategoryczne) jest w istocie zaproszeniem do podróży w nieznane i bezwarunkowej otwartości na to, co przychodzi:
rzeczy
przemkną przez ciebie dobrze oświetlone
i tak wolne od znaczeń jak dzień, po którego zboczach
spłynęły widoki na przyszłość.
Jest coś niewymownie radosnego i pogodnego w konstatacjach zamykających książkę. W pewnym sensie „All that jazz” to wiersz o nowości – Życie na Korei zamyka się wezwaniem do stworzenia „nowego języka” i słuchania „nowej muzyki”. W kolejnych tomach imperatyw nowości będzie przywoływany w tonacji sardonicznej, nostalgicznej, wreszcie gorzko-ironicznej.14 Pod tym względem Życie na Korei jest książką wyjątkowo optymistyczną.
I wreszcie „Wild Water Kingdom” – wiersz najbliższy nietzscheańskiemu ideałowi wiedzy radosnej: „[…] piękny podarek dla śmiechu i od śmiechu, w pewnym sensie, też”. Obraz zjeżdżalni wodnych, gdzie jest „[…] ciągły przeciąg wody/ pęd i w zasadzie brak gruntu pod stopami”, przekształca się w zwariowaną fantazję „[…] hiperbol, parabol, sinusoid rozkoszy” i „[…] spiral śmiechu”. Wszystko w tym wierszu jest ruchome, nieokreślone, wszystko odwraca się podszewką do góry, wywraca na opak, przewraca na boki – to już nie jest „acentryczny labirynt”, raczej radość chaosu i śmiech przypadkowości: „[…] kłaść się i spadać, lecieć z nóg ze śmiechem, kłaść się/ ze śmiechu i pędzić z zawrotną prędkością/ podkręcaną przez śmiech”.
Ostateczna formuła afirmacji pojawia się pod sam koniec wiersza. Jej warunkiem jest moment tragiczny:
Boisz się, maleńka? W nocy
te zjeżdżalnie drżą w błękitnym blasku
wody pod czarnym niebem, a my odlatujemy
z odwróconych łuków tęczy jakby z negatywów
niedoświetlonych uczuć
Przeznaczenie? Tak, bo Sosnowski dodaje po chwili: „nieuchronnie”. To pełnia tragizmu. Teraz można zamknąć formułę: „I tak jest dobrze”. Doświadczenie, o którym mówi Sosnowski, jest trudne do przyjęcia. Obawiam się, że w tym miejscu głos musi zadrżeć. Czy tragizm życia odsłonił nam samo życie? Czy bohater Życia na Korei stał się jednym z własną egzystencją, czy też nadal spłaca długi, tylko że w innej walucie?
4
Na początku niniejszego szkicu przywołałem nazwiska Eliota i Pounda. Można by sądzić – chociażby na podstawie moich dotychczasowych analiz – iż wiersze Sosnowskiego wpisują się w poetykę modernistyczną, poetykę „ułamków i ruin”, powstałą na gruncie pewnej wizji człowieka i świata. Problem podmiotu lirycznego i postulat poezji bezosobowej, fragmentaryzacja dyskursu odzwierciedlająca dezintegrację nowoczesnego świata, odwołanie do tradycji poprzez grę cytatami i aluzjami, obniżenie rejestru poetyckiego, elementy parodii i pastiszu – wszystko to odnajdziemy u autora Sezonu na Helu i Stancji.
Przy tym wszystkim jednak nie sposób mówić o modernizmie Sosnowskiego, nie da się przypisać go do tradycji zapoczątkowanej przez Eliota, Pounda, Williamsa czy Stevensa. „Wild Water Kingdom” to wiersz o afirmacji, ale zarazem wiersz będący afirmacją, afirmujący siebie, zdający się na przypadek i nieoczekiwane zwroty obrazowania i argumentacji. Zwroty są lokalne, a obecna w nich ironia podważa prawomocność całego wywodu. Kiedy na początku Sosnowski pisze: „[…] tu nie ma zahamowań”, to nie tylko nie wiemy, kto mówi (Sosnowski? podmiot liryczny? powszechnie uznawany slogan?), ale i nie bardzo potrafimy poradzić sobie z wydźwiękiem tego sformułowania – czy chodzi o opis stanu rzeczy, o przykład nic nie mówiącego sloganu, czy też może jest to stwierdzenie ironiczne, które podważa cały następujący po nim dyskurs o afirmacji? Takich „odzywek” jest w tomie znacznie więcej. Można powiedzieć, że osłabiają one siłę argumentacji – zarzut ten byłby jednak ważny tylko pod warunkiem, że poecie zależy na przeprowadzeniu jakiejś argumentacji. Strategia ironicznego rozsadzania wywodu wiersza okazuje się jednym z ważniejszych chwytów Sosnowskiego. Nie jest to ironia na usługach argumentacji (jak u Eliota), lecz ironia luzująca wszelką argumentację. Sosnowski pokazuje wyczerpywanie się języka, jego rozkruszanie się na coraz drobniejsze i coraz bardziej wydrążone cząstki. Tak naprawdę to język sam zapada się pod własnym ciężarem, tak jakby nie był w stanie znieść rzeczywistości.
Doskonałym przykładem takiego ironicznego rozbicia dyskursu jest „Esej o chmurach”. Na pozór wiersz ten zbliża się do klasycznych realizacji modernistycznych. Jednak w trakcie lektury od samego początku odnosi się również wrażenie sabotażu takich modeli i kompromitowania (się) wszelkiej poetyki czy formy artystycznej. Już choćby sam tytuł. Esej o chmurach? Czego miałby dowieść taki esej? Co kryje się za symboliką chmur? Czy „chmury” mają tu to samo lub podobne znaczenie, co Eliotowska „ziemia jałowa”? Takie pytania nie zaprowadzą nas daleko. Amorficzność i dowolność pogody nie dają się ująć w żadne ramy – podobnie beztroska, z jaką Sosnowski mnoży punkty widzenia i ewentualne punkty wyjścia czy dojścia. Można powiedzieć, że tematem wiersza są „chmury”, ale już każda następna konstatacja będzie fałszywa, gdyż opatrzy „chmury” sensem, którego przecież – jako przypadkowe zjawisko atmosferyczne – nie posiadają. W rezultacie pozostaje nam puste stwierdzenie, tak jakbyśmy powiedzieli, że tematem wiersza jest właśnie jego temat. Chmury
nie są konkluzją konkluzji, ale ciągiem wrażeń,
inspiracja, medium, efekt łączą się w jednym obrazie
w chwilowym bezruchu, w arbitralnych ramach,
które wystarczy odjąć, by chmury ruszyły na przełaj
i rozniosły ten świat.
O „Eseju o chmurach” Sosnowski mówi następująco: „Myślę, że jest to tekst ironiczny; tekst, który ironicznie traktuje temat własnej esejowatości i dydaktyczności… W wierszu mówi się o nieuchwytności wszystkiego, o rzeczywistości jako czymś mgławicowym, czymś na kształt obłoków. Ale to wszystko jest zbyt łatwe, zbyt prostodusznie wypowiedziane. I wiersz zdaje sobie sprawę z tej prostoduszności, wyśmiewa ją, bawi się tematem”.15 To nie są stwierdzenia modernisty. Jeżeli Eliot czy Pound utrudniali odbiór poezji, komplikowali tok wywodu, rozbijali tkankę tekstu, ironizowali – to zawsze były to środki służące do przekazu jakichś treści. Nie chcę przez to powiedzieć, że wiersze Sosnowskiego są wyłącznie ćwiczeniami stylistycznymi. Sądzę, że poecie chodzi przede wszystkim o potencjał języka. Czy można w języku oddać doświadczenie… tak jak oddaje się dług? Odpowiedź modernistów jest pozytywna, choć obwarowana wieloma zastrzeżeniami. Autor Życia na Korei zdaje się sądzić, że najciekawsze zaczyna się wtedy, gdy język ulega wyczerpaniu i zapada się w sobie. Stąd owa „ironiczność”: kwestionowanie własnych argumentów, podejrzliwość wobec własnego języka, pisanie wierszy, które tłumaczą, zdradzają, parodiują same siebie. Czytelnik nie jest w stanie uchwycić żadnej nici przewodniej, każdy prawdziwy bądź zmyślony grunt usuwa mu się spod stóp. Zawrót głowy? Oczyszczenie pola? Ciemna noc duszy? Przekora? Rejestracja serii przypadkowych kombinacji? Pytania są zaproszeniem do kolejnej lektury.
Czyżby zatem Sosnowski był poetą anty-modernistycznym? Czyżby jego projekt był w założeniu zniesieniem „metody” modernistycznej i zastąpieniem jej szaleństwem chaosu i przypadkowości? Nie. W szaleństwie jest zawsze jakaś metoda, choćby ukryta, nieświadoma bądź podświadoma. Szaleństwo jest też jakąś strategią przetrwania. Jest znaczące, a zatem przesłania nam to, co poza językiem. W przywoływanym tu już szkicu „O poezji flow i chart” Sosnowski ujmie to następująco: „Istnieją jakby trzy metody: można ‘powiedzieć’, że coś jest tym albo tamtym, można powiedzieć, że coś nie jest ani tym, ani tamtym, ale wciąż jest w przestrzeni możliwej wypowiedzi, i można mówić bezustannie, wyzbywając się punktów odniesienia – ja, miejsca, świata – mimo woli pozostawiając margines ciszy, gdzie kryje się to, co niewypowiadalne. Transgresja, bankructwo, ruina, nieuchronne przy tak wielkiej rozrzutności, mogą mieć w tym trzecim przypadku sens pożądanego ogołocenia: trzeba zgubić się w języku i długo w nim się błąkać przemierzając go we wszystkich kierunkach, trzeba powierzyć się językowi i dać się nieść w stronę tyleż niemożliwego, co nieuchronnego wyciszenia” (powiernictwo – może to jedno z piękniejszych określeń poezji?).16
A zatem nie tyle anty-modernizm, co raczej ciągłe, nigdy nie ustające kwestionowanie języka nowoczesności, a w istocie kwestionowanie znaczenia i prawomocności każdego języka. „Kwestionowanie” nie jest tutaj synonimem „odrzucenia”. Co prawda słowo „anarchia” da się zastosować do tych wierszy, ale pod warunkiem, że rozumiemy je jako an-arche, nieobecność zasady porządkującej czy źródła. Nie chodzi o wolę zniszczenia, lecz o narzucającą się potrzebę przemyślenia własnego miejsca w świecie i wartości języka (języków), za pomocą których mówimy o sobie i rzeczywistości. Byłaby to zatem poezja zawieszona pomiędzy metodą (czyli wszystkimi procedurami zakładającymi dostępność do sensu, źródła i istoty rzeczy, procedurami porządkującymi, odsłaniającymi i stabilizującymi) a szaleństwem (momentem różnicy, zerwania łączności, repetycji i deformacji oddalających na zawsze bezpośrednią obecność i znaczenie, dekompozycji i dyseminacji sensu). Przy tym zawieszenie to nie ma charakteru stałego – chodzi raczej o stałą oscylację, balansowanie na granicy porządku i chaosu, sensu i szaleństwa, eschatologii i przypadku, powagi i ironii, tonu apokaliptycznego i niefrasobliwego. Nie można tej poezji przypisać ani do modernizmu, ani do ewentualnego antymodernizmu, a przecież jest ona wpisana w przestrzeń przez nie zakreślaną. Większość wierszy Sosnowskiego (na pewno wszystkie długie wiersze) charakteryzuje się osobliwym dynamizmem, polegającym na jednoczesnym stabilizowaniu i kwestionowaniu własnej formy i własnego języka. Chodzi o samo-napędzający się paradoks skryty w języku, również w tym języku, za pomocą którego tłumaczę sobie swoją egzystencję – odrzucenie teoretycznych i abstrakcyjnych pretensji modernizmu jest już w punkcie wyjścia rodzajem najszerzej pojętej teorii, która (używając tutaj wymownego obrazu z tekstu Artauda) pasożytuje na świadomości i nie pozwala jej na pełną tożsamość ze światem. Świadomość jest już zawsze pękniętą przestrzenią, czymś na krawędzi życia absolutnego – uwolnionego od języka – i absolutnego szaleństwa.
A więc poezja przejścia, transgresji, otwartej rany. Jakie miejsce wyznaczylibyśmy tutaj czytelnikowi? To chyba jedno z bardziej intrygujących pytań, które wyłaniają się w trakcie lektury Życia na Korei.
[1] Cytuję za: J. Espey, Ezra Pound’s „Mauberley”: A Study in Composition, Berkeley 1955, s. 55.
[2] „O przygodach pewnego języka. Z Andrzejem Sosnowskim rozmawia Hieronim Szczur”, „Dekada Literacka” nr 1–2/1998, s. 3.
[3] Z dziewiętnastu wierszy zamieszczonych w tomie „Esej o chmurach”, „Wiersz dla Becky Lublinsky” i „Trzy wiersze z bliskiej Północy” zajmują ponad połowę książki – do nich też odnoszę wyrażenie „długie wiersze”.
[4] Cz. Miłosz, Ogród nauk, Lublin 1991, s. 141.
[5] A. Sosnowski, „O poezji flow i chart”, „Literatura na Świecie”, nr 3/1994, s. 109.
[6] Ibid.
[7] M. Maciejewski, „Sytuacje języka, sytuacje podmiotu – o twórczości Andrzeja Sosnowskiego”, w: Śladami człowieka książkowego. Studia o literaturze polskiej XX wieku, red. T. Mizarkiewicz, Poznań 1997, s. 108.
[8] Jeden ze sposobów rozwinięcia tej idei zasugerowałem w krótkim tekście „Andrzej Sosnowski: być albo nie być i być”, „Kresy” nr 2/1997
[9] M. Maciejewski, „Sytuacje…”, op. cit., s. 108.
[10] „Chybił, trafił – w rozmowie z Jackiem Gutorowem krótkie fragmenty wierszy polskich poetów (po 1945 r.) omawia Andrzej Sosnowski”, „Pro Arte” nr 12/1999, s. 3.
[11] Być może Miłoszowi chodzi nie tyle o „głos”, co raczej o „styl”. „Głos” to kategoria związana z nadawcą i jako taka wprowadza, co zauważa Sosnowski, wątek autentyczności. Pisząc o prozie dwudziestowiecznej Miłosz zauważa na przykład, iż jej głos został ustawiony przez Gombrowicza w Dziennikach. Uwaga o tyle dziwna, że przecież najbardziej charakterystyczną cechą Dzienników jest wielogłosowość i zakwestionowanie tożsamości podmiotu mówiącego. Miłosz myśli tu zapewne o głosie jako kategorii związanej z poetyką wypowiedzi i sposobem ekspresji językowej. Problem polega na tym, że taka kategoria nie upoważnia do przeprowadzenia rozdziału na „styl dobrze ustawiony” i „styl zmanierowany”; już sam w sobie styl implikuje pewien wybór i pewną perspektywę, tę zaś określają wybory estetyczne, a nie światopogląd czy imperatywy prawdy bądź dokładności.
[12] „Trop w trop. Z Andrzejem Sosnowskim rozmawia Jacek Gutorow”, „Strony” 5–6/1997, s. 42.
[13] G. Deleuze, Nietzsche i filozofia, tłum. B. Banasiak, Warszawa 1993, s. 42.
[14] Trzy przykłady. Z fragmentu „Koniec wieku” (Sezon na Helu): „[…] robi się fantastyczny dzień i pora przecierać oczy w smutnych kawiarniach, w fabrykach snów, w małych domkach na wsi”. Z „Wiersza dla J.S.” (Stancje): „[…] przed nami coraz mniej pięknych i trudnych zdań”. Z wiersza zaczynającego się od słów „I pewnego pięknego dnia […]” (Zoom) – słowa ostatnie: „będziemy siedzieć aż <>”.
[15] „Trop w trop…”, op. cit., s. 45.
[16] A. Sosnowski, „O poezji…”, op. cit. s. 107–108.
Urodzony 12 września 1970 roku w Grodkowie. Poeta, krytyk, tłumacz. Pracuje w Instytucie Filologii Angielskiej Uniwersytetu Opolskiego. Laureat Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1998), Fundacji Kultury (2003) oraz Nagrody im. Ludwika Frydego (2003). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike, Nagrody Literackiej Gdynia oraz Nagrody Mediów Publicznych Cogito za opublikowany w 2008 roku tom Inne tempo. Mieszka w Opolu.
Debata w Salonie Polityki wokół antologii Poeci na nowy wiek.
WięcejZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Jacka Dehnela, Julii Hartwig i Jacka Gutorowa podczas Portu Wrocław 2009.
WięcejZapis całego spotkania z udziałem Julii Fiedorczuk, Jacka Gutorowa i Dariusza Sośnickiego podczas Portu Wrocław 2009.
WięcejZapis całego spotkania autorskiego Simona Armitage’a, Glyna Maxwella, Jacka Gutorowa, Jerzego Jarniewicza i Pawła Marcinkiewicza w trakcie festiwalu Port Legnica 2003.
WięcejZapis całego spotkania autorskiego Jacka Gutorowa i Tomasza Majerana podczas Portu Legnica 2001.
WięcejO twórczości Andrzeja Sosnowskiego wypowiadają się Wojciech Bonowicz, Jacek Gutorow, Anna Kałuża, Joanna Orska, Piotr Śliwiński, Kamil Zając.
WięcejEsej Jacka Gutorowa na temat poezji Seamusa Heaneya, towarzyszący wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejRozmowa Jacka Gutorowa z Simonem Armitage’em, towarzysząca wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukaże się nakładem Biura Literackiego 15 października 2018 roku.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa książki Spóźniony śpiewak Williama Carlosa Williamsa w przekładzie Julii Hartwig, wydanej w Biurze Literackim w 5 stycznia 2009 roku, a w wersji elektronicznej 10 kwietnia 2019 roku.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa towarzysząca premierze książki Po tęczy Andrzeja Sosnowskiego, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 17 września 2007 roku, a w wersji elektronicznej 12 lutego 2018 roku.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa książki Nad rzeką Esther Kinsky w tłumaczeniu Sławy Lisieckiej, wydanej przez Biuro Literackie 25 września 2017 roku.
WięcejRozmowa Katarzyny Northeast z Jackiem Gutorowem.
WięcejKomentarz Jacka Gutorowa do książki Z tamtej strony ciszy Bolesława Leśmiana, wydanej w Biurze Literackim 8 listopada 2012 roku.
WięcejWiersz z tomu Inne tempo, zarejestrowany podczas spotkania „Inne państwa” na festiwalu Port Wrocław 2009.
WięcejZ Jackiem Gutorowem o wydanej w 2009 roku książce rozmawiają Marta Podgórnik i Krzysztof Siwczyk. Filmowa etiuda do wiersza „Creative writing” w reżyserii Anny Jadowskiej.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa z książki Życie na Korei Andrzeja Sosnowskiego.
WięcejSzkic Jacka Gutorowa towarzyszący premierze książki Kochając Henry’ego Greena w przekładzie Andrzeja Sosnowskiego, która ukazała się 27 kwietnia 2015 roku nakładem Biura Literackiego.
WięcejEsej Jacka Gutorowa towarzyszący premierze książki Pod słońce było Filipa Zawady, wydanej w Biurze Literackim 31 grudnia 2014 roku.
WięcejEsej Jacka Gutorowa towarzyszący premierze książki Spóźniony owoc radiofonizacji Dariusza Sośnickiego, wydanej w Biurze Literackim 3 listopada 2014 roku.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa z książek Kolejowe dzieci Seamusa Heaney’a oraz Zapisy rozmów. Wywiady z poetami brytyjskimi Piotra Sommera.
WięcejEsej Jacka Gutorowa towarzyszący premierze książki Dzieła zebrane, tom 2 Tymoteusza Karpowicza.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa z książki Zuch Edmunda White’a.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa z książki O dwa kroki stąd Tadeusza Pióry.
WięcejGłos Jacka Gutorowa w debacie „Po co nam Dzieła zebrane Karpowicza”.
WięcejGłos Jacka Gutorowa w debacie „Czy Nobel zasłużył na Różewicza?”.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa z książki
Recenzja Jacka Gutorowa z książki Radiowidmo Agnieszki Mirahiny.
WięcejAutorski komentarz Jacka Gutorowa do książki Nad brzegiem rzeki.
WięcejRozmowa Pawła Kaczmarskiego z Jackiem Gutorowem o książce Rzeczywiste i nierzeczywiste staje się jednym ciałem Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 3 grudnia 2009 roku.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa z książki Makijaż Jerzego Jarniewicza.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa z książki Piosenka o zależnościach i uzależnieniach Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa z książki Studium temperamentu Rolanda Firbanka.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa z książki Państwo P. Dariusza Sośnickiego.
WięcejGłos Jacka Gutorowa w debacie „Książka 2008”.
WięcejKomentarze Bogusława Kierca, Jacka Gutorowa, Jacka Łukasiewicza, Andrzeja Zawady.
WięcejKomentarze Anny Kałuży, Jacka Gutorowa, Adama Wiedemanna, Piotra Śliwińskiego, Piotra Bogaleckiego.
WięcejKomentarze Jacka Gutorowa, Karola Maliszewskiego i Bogusława Kierca.
WięcejKomentarze Jacka Gutorowa, Pawła Mackiewicza, Kuby Mikurdy, Igi Noszczyk, Grzegorza Jankowicza.
WięcejNota Jacka Gutorowa o książce Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi Andrzeja Sosnowskiego.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa towarzysząca premierze dwutomowej edycji Szkiców, recenzji, felietonów Bohdana Zadury, wydanej w Biurze Literackim 4 czerwca 2007 roku.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa z książki O krok od nich Piotra Sommera.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa z książki Pełne morze Wojciecha Bonowicza.
WięcejKomentarza Jacka Gutorowa, Jarosława Borowca, Dariusza Sośnickiego, Mariana Stali, Piotra Kępińskiego i Kuby Mikurdy.
WięcejAutorski komentarz Jacka Gutorowa do wierszy z książki Nad brzegiem rzeki (1990–2010).
WięcejRecenzja Pawła Mackiewicza z książki Urwany ślad Jacka Gutorowa.
WięcejKomentarze Anny Kałuży, Bogusława Kierca i Pawła Mackiewicza.
WięcejRecenzja Jakuba Skurtysa z ksiażki Księga zakładek Jacka Gutorowa.
WięcejRecenzja Marcina Jaworskiego z książki Księga zakładek Jacka Gutorowa.
WięcejRecenzja Marcina Jurzysty z książki Księga zakładek Jacka Gutorowa.
WięcejRecenzja Pawła Mackiewicza z książki Urwany ślad Jacka Gutorowa.
WięcejKomentarze Zdzisława Jaskuły, Andrzeja Nowaka, Mieczysława Orskiego, Piotra Śliwińskiego, Adama Wiedemanna oraz Konrada Wojtyły.
WięcejRecenzja Krzysztofa Siwczyka z książki Inne tempo Jacka Gutorowa.
WięcejRecenzja Krzysztofa Siwczyka z książki Inne tempo Jacka Gutorowa.
WięcejKomentarze Sławomira Kuźnickiego, Konrada Wojtyły i Jarosława Borowca.
WięcejKomentarze Anny Kałuży, Bogusława Kierca i Pawła Mackiewicza.
Więcej