Rozpiętość przyimków, czyli o tytule tytułem wstępu
Tytuł, który w zwierciadlanym odbiciu dwu przyimków „od-do” zdaje się wyznaczać początek i koniec, punkt wyjścia i stację docelową, może nazbyt arbitralnie zakreśla granice tej książki, ale z pewnością nie zakreśla, bo zakreślić nie może, granic samego zjawiska, jakim jest współczesna poezja amerykańska. Pieśni i skowyt przywołane w tytule odsyłają do dwu punktów orientacyjnych na mapie poezji amerykańskiej ubiegłego wieku – do Cantos, czyli Pieśni, Ezry Pounda, i do Howl, czyli Skowytu, Allena Ginsberga. Te dwa zestawione w tytule i sprzęgnięte parą przyimków słowa tworzą pomost między modernistycznym projektem Poundowskim, powstającym przez długie dziesięciolecia (1925–1969), równolegle z dramatycznymi wydarzeniami historycznymi, którymi się ten projekt karmił, a bitnikowskim poematem z 1955 roku, zwiastującym rewolucję nie tylko poetycką i rzucającym „wyzwanie poezji akademickiej, oficjalnej krytyce, nowojorskiej maszynerii wydawniczej, narodowej powadze i ogólnie przyjętym kryteriom dobrego smaku”[1].
Można spojrzeć na oba teksty jak na dwa bieguny i wyliczać dzielące je różnice. Pieśni, odwołując się w tytule do antycznej tradycji epickiej, spoglądają w przeszłość, szukają antenatów i wyznaczają sobie, sięgający Homera, rodowód. Skowyt, przywołując żałosny głos, nie człowieka, a zwierzęcia, ujawnia niewystarczalność istniejących podziałów gatunkowych, ba, może nawet całej tradycji literackiej. Podobnie jak John Cage, który w Imaginary Landscapes wykraczał poza możliwości dotychczasowych języków muzyki, odnajdując tworzywo w przypadkowym szumie radioodbiorników, w plusku wody czy w odgłosach dartego papieru, Ginsberg w Skowycie wyszedł poza dostępne gatunki i szukał nowego głosu pośród nieartykułowanych, niezalegalizowanych brzmień, z których poezja była dotychczas wyzuta. Symptomatyczne, że Pound i Ginsberg, twórcy na swój sposób szaleni, obaj z pierwszej ręki znający rzeczywistość zakładów psychiatrycznych, padli ofiarą represyjnego systemu państwa: Pound odpowiadał przed trybunałem za swoje zaangażowanie polityczne po stronie faszystowskich Włoch, a Ginsberg wraz z wydawcą stanął przed sądem za rzekomą obsceniczność Skowytu.
Można by powiedzieć, że Pieśni zamykają pewną epokę, wyznaczając, podobnie jak inne dzieło „in Progress”, Finnegans Wake Jamesa Joyce’a, punkt nie tyle orientacyjny, ile graniczny, poza który wyjść nie sposób. Z kolei Skowyt, którym Ginsberg tak spektakularnie rozpoczął swój poetycki żywot, w przeciwieństwie do Pieśni, którymi Pound równie spektakularnie swój poetycki żywot zamykał (bo przecież ostatecznie go nie zamknął), może się wydawać sygnałem otwarcia. Skowyt wyznaczył punkt przesilenia w poezji amerykańskiej, Pieśni wyznaczyły jej epokę, gdyż geneza poematu Ginsberga, w odróżnieniu od poematu Pounda, nie była rozpisana na dziesięciolecia.
Czy można więc powiedzieć, że fraza „od pieśni do skowytu” wyznacza drogę, która prowadzi od zamknięcia (pewnej epoki) ku otwarciu (innej), od końca (poetyckiego dzieła) do (jego) początku? Z pewnością nie, bo przecież Pieśni, ten niedopełniony, niespełniony projekt, za sprawą swojej otwartej struktury, wskutek ambicji demontowania dawnych form, nie daje się skojarzyć z jakimkolwiek zamknięciem czy końcem. Z kolei Ginsberg, choć szedł w Skowycie pod prąd obowiązujących obyczajów i oficjalnych języków amerykańskiej poezji, jawnie i z rewerencją czerpał z amerykańskiej tradycji poetyckiej, wpisując się w świat Walta Whitmana i (w mniej oczywisty sposób) T.S. Eliota, a sam poemat nazywał „mszą jazzową” i „fugą Bachowską”[2].
Co jednak ważniejsze: między przyimkami tytułu tej książki nie biegnie jednokierunkowa trasa, jaką miałaby wędrować poezja amerykańska. „Od-do” wyznacza obszar, po którym ta poezja się porusza, rozciągający się między formą a wolnością, między ładem a przypadkiem, między konstrukcją a ekspresją, między sztuką a życiem, między muzyką a hałasem, między kulturą a tym, co ją poprzedza. Pieśni i skowyt – te dwa tak rozumiane słowa ukazują rozpiętość amerykańskiej poezji współczesnej, ale nie są to jej dwa przeciwległe bieguny. Z wielu punktów widzenia Poundowi blisko do Skowytu, a Ginsbergowi do Pieśni. Można by wręcz bronić tezy, że Skowyt jest „pieśnią” Ginsberga, a Pieśni – „skowytem” Pounda.
Istnieje ciekawy dokument, sporządzony przez Gordona Balla, autora fotografii reprodukowanej na okładce niniejszej książki. Jest to zapis ze spotkania Allena Ginsberga w Webster College w St. Louis, 1 listopada 1972 roku, podczas którego poeta dowiedział się o śmierci Pounda. Ginsberg przerwał mantrowanie i zaczął opowiadać publiczności o tym, jak odwiedził osiemdziesięciodwuletniego autora Pieśni i przyniósł mu w prezencie jeden z pierwszych egzemplarzy Sierżanta Pieprza Beatlesów[3]. Ginsberg przywołał tę niebywałą scenę, w której dwaj poeci, milczący starzec i hippisujący buddysta, słuchają płyty z epoki dzieci kwiatów, po czym złożył Poundowi improwizowany hołd w następujących słowach:
„Pound był jak Prospero – mądry, wielki nauczyciel – i wielki guru, a pod koniec życia wielki milczący człowiek. Przez ostatnie dziesięć lat nie otwierał ust i nie odzywał się, chyba że miał coś do powiedzenia, coś rozsądnego i błyskotliwego. […] Był poetą, który słyszał mowę tak, jak dobywa ją z siebie rzeczywiste ciało; a potem przykrawał ją do wersów, które można było rytmicznie recytować, nie naruszając przy tym zasad zdrowego rozsądku, bez popadania w histeryczne urojenia, bez mechanicznych, przypominających tykanie metronomu powtórzeń, bez jałowego i wypranego z emocji echa dawniejszych kultur; był pierwszym poetą po Walcie Whitmanie, który stworzył w poezji amerykańskiej świeże formy – bez wątpienia był największym poetą od czasów Walta Whitmana”.
Zapytany o to, czy nie ma za złe Poundowi antysemickich poglądów, wyrażonych w niektórych fragmentach Pieśni, Ginsberg odrzucił te zarzuty jako nieistotne na tle bezprecedensowego dokonania, jakim jest to dzieło:
„Po raz pierwszy jedna osoba spróbowała zapisywać przez całe życie wszystkie istotne obsesje i myśli, i tę całą tęczę obrazów, przyległości, dodatków, odkryć, spostrzeżeń. Pieśni są wiernym przedstawieniem umysłu autora i nie można stosować do nich takich pojęć jak sukces czy porażka – ważne jest, jak prawdziwe jest to przedstawienie; po raz pierwszy ktoś przez pięćdziesiąt lat mierzył się z całym duchowym światem myśli i towarzyszył tym myślom do końca – zbudował więc model świadomości na przestrzeni pół wieku – to wielkie ludzkie osiągnięcie. Mimo wszystkich swoich błędów”[4].
Pound i Ginsberg to nie jedyne punkty na mapie dwudziestowiecznej poezji amerykańskiej, które zbliżają się do siebie, niemal się z sobą utożsamiają, po czym oddalają się i różnicują, by znowu się do siebie zbliżyć. Dlatego „od pieśni do skowytu” to nie linia, ale sieć ciągle nowych połączeń; to nie trasa, ale buzujący ruchem kontynent. Wydaje się, że najciekawsze w dwudziestowiecznej poezji amerykańskiej są właśnie jej nieprzerwane dyslokacje i transpozycje. Szkice zebrane w tym tomie próbują ukazać owe poetyckie przegrupowania i przeobrażenia, które rozgrywają się między przyimkami, spinającymi autentyzm i kreację, formę i wolność, tradycję i osobność, sferę publiczną i intymność, normę i wyjątkowość.
Spośród tych licznych dyslokacji szczególne znaczenie ma ta, która dokonuje się między dwiema kulturami tego samego języka, amerykańską i angielską. W dyskusji o literaturach, które, jak to zgrabnie ujął Oscar Wilde, „dzieli ten sam język”, nie można pominąć tych transatlantyckich relacji. Oderwanie się od literatury angielskiej było w XIX wieku warunkiem koniecznym do zaistnienia suwerennego piśmiennictwa amerykańskiego. W połowie XX wieku, silni już nową tożsamością, poeci amerykańscy nie bali się zbliżać do Anglii, albo, przeciwnie, tracili nią zainteresowanie. Czasami jednak siła ciążenia kultury angielskiej była tak wielka, że Amerykanie w niej lokowali cały swój kapitał.
Z Ameryki wyjechali Pound i Eliot, modernistyczni innowatorzy napędzani mitem początku. Poszukiwali źródeł, których ponowne odkrycie odnowiłoby pogrążoną w kryzysie kulturę początku wieku. Pound osiadł na kilka lat w Londynie, zainicjował pierwszy prawdziwie nowoczesny nurt w poezji angielskiej, szukał inspiracji w twórczości prowansalskich trubadurów i wczesnorenesansowych poetów włoskich, nie wahał się sięgać po jeszcze dalsze geograficznie i kulturowo wzorce. Od Londynu do Prowansji, od Chin do Włoch, od starożytności do średniowiecza. Eliot, który początkowo szedł tym samym szlakiem, odłączył się i ostatecznie znalazł swoje miejsce, swój wcale nie symboliczny dom, w kulturze angielskiej. A znalazłszy je, przestał tworzyć poezję. Wyjazd Eliota do Anglii i późniejsze przyjęcie obywatelstwa angielskiego to nie tylko powrót do kultury, z której wyrósł język jego poezji, ale też powrót do rodzinnych korzeni – z siedemnastowiecznej Anglii wyjechali do Ameryki jego przodkowie. Dokonany przez Eliota wybór Anglii wywołał gniewną reakcję Williama Carlosa Williamsa: „musiałem przyglądać się temu, jak on, ten głupiec, przenosi mój świat do obozu wroga”[5]. Williams, który nota bene patronuje Skowytowi, wyraźnie naznacza odszczepieńca Eliota, bez którego tenże Skowyt pewnie by nie powstał, piętnem zdrady, sugerując jednak, że choć autor Ziemi jałowej wyjechał do Anglii, pozostał z ducha poetą amerykańskim (bo przemycił przecież za ocean „mój świat” Ameryki). Od St. Louis do Londynu, od Dry Salvages do Little Gidding.
Spory, czy Eliota należy uznać za poetę amerykańskiego czy angielskiego, toczą się do dzisiaj. Pytanie to, w którym pobrzmiewa marzenie o niewzruszonej istocie rzeczy, wydaje się jałowe. Można przytoczyć tyleż argumentów za amerykańskim charakterem poezji Eliota, co za jej angielskim rodowodem. Obecność Eliota w tym tomie ma na celu sproblematyzowanie pojęcia amerykańskości: to zaledwie jeden z wielu sygnałów, że poezja amerykańska jest nieogarniętym, lub nieogarnialnym obszarem nieustannych dyslokacji, wymykającym się syntezom, definicjom i formułom.
Do Pounda i Eliota, peregrynujących poetów, najbardziej europejskich z Amerykanów, dołącza w tym tomie trzeci modernista, e.e. cummings, którego awangardowość może się dziś wydawać pozorna i mało owocna, zaś jego poglądy zgoła anachroniczne. Proponuję spojrzeć na cummingsa, na jego typograficzne zabiegi i zabawę z językowymi stereotypami i kiczem, przez pryzmat sztuk plastycznych, a szczególnie popartu Roya Lichtensteina i Andy’ego Warhola, w przekonaniu, że takie spojrzenie może odświeżyć pokrywające się warstwą grynszpanu jego minuskułowe imię.
Skoro Ginsberg zajął w tym tomie tak znaczące miejsce, sądzę, że warto było pochylić się też nad Charlesem Bukowskim, którego twórczość poetycka, wyjątkowo nierówna, miejscami równie irytująca, co intrygująca, rozpięta między nagim, antypoetyckim autobiografizmem a surrealną wyobraźnią, pozostaje w cieniu jego osiągnięć prozatorskich, a także w cieniu poezji bitników, z którymi bywa – nazbyt pospiesznie i mało wnikliwie – porównywana. James Merrill, erudyta i wzorcowy niemal formalista, wydaje się przebywać na antypodach tej poezji, ale zgodnie z prawem dyslokacji jego wiersze otwierają się na autobiografizm i konfesyjność, sycą się rytmami mowy potocznej i zawierają sojusz z okultyzmem. Poezja Anne Sexton każe postawić kilka pytań o sensowność założeń konfesjonalizmu, a twórczość Sylvii Plath, kolejnej amerykańskiej osobowości pisarskiej, która wyjechała ze Stanów i osiadła w Wielkiej Brytanii, łączy, nie bez problemów, plan publiczny z osobistym, mit z historią i autobiografią.
Szkice zamieszczone w tej książce dotyczą twórczości poetów znanych w Polsce nie od dzisiaj, czasem całkiem już u nas zadomowionych, czasem mniej obecnych, dostępnych w wielu polskich przekładach. Stąd nieunikniona w takiej sytuacji refleksja nad sztuką przekładu, jaka towarzyszy omawianym zagadnieniom (czytelnik polski ma bowiem nie jednego Ginsberga, ale kilku: Ginsberga Sommera, Ginsberga Barana, Ginsberga Musiała). Większości z ośmiorga poetów nie trzeba przedstawiać, stąd w niektórych szkicach odejście od próby spojrzenia na całość dorobku danego twórcy i skupienie się na jednym, wybranym wątku (takim jak chociażby polityczne wybory Eliota).
Książka nie ma ambicji ukazania pełnej panoramy zjawisk; tym bardziej nie należy szukać w niej historii poezji amerykańskiej XX wieku. Jak widać już po pobieżnym choćby przeglądzie nazwisk, nie piszę tu o wielu ważnych dla XX wieku poetach i to wcale nie dlatego, bym nie cenił twórczości, powiedzmy, Elizabeth Bishop czy Wallace’a Stevensa. Nie ma tu też poetów nowojorskich, tak trwale obecnych w najnowszej poezji polskiej, w jej wyborach poetyckich i światopoglądowych, w języku, jakim się o niej dziś mówi. Zebrane tu szkice są zapisem moich wieloletnich lektur ośmiorga amerykańskich poetów nieźle w Polsce znanych i zadomowionych. To zadomowienie jednak, przy bliższym spotkaniu z tymi poetami, może okazać się iluzją, która tylko kamufluje fakt, że uznawszy ich za swoich, odpuściliśmy sobie okazję do poważniejszego z nimi dialogu. Tymczasem w kontynentalnej przestrzeni rozciągającej się między przyimkami wciąż czekają na nas piękne dyslokacje. Od Pieśni do Skowytu, od Harmonium do Autoportretu w wypukłym lustrze, od Północy i Południa do Piosenek snu.
Przypisy:
[1] Tak określił Ginsberg cele wieczoru literackiego w awangardowej galerii Six w San Francisco 7 października 1955 roku, kiedy po raz pierwszy odczytał swój poemat (Allen Ginsberg, Deliberate Prose. Selected Essays 1952–1995, Harper Collins, Nowy Jork 2000, s. 239).
[2] Jonah Raskin, American Scream. Allen Ginsberg’s „Howl” and the Making of the Beat Generation, University of California Press, Berkeley 1986, s. 141.
[3] Szczegółowy opis tej i kolejnych wizyt Ginsberga u Pounda w Wenecji, w Pensione Cici, można znaleźć w książce Barry’ego Milesa, Ginsberg. A Biography, Virgin, Londyn 2000, s. 396–402. Wersja Milesa różni się w szczegółach od wersji Ginsberga.
[4] Allen Ginsberg, Spontaneous Mind. Selected Interviews 1958–1996, wstęp Vaclav Havel, wprowadzenie Edmund White, red. David Cartre, Harper Collins, Nowy Jork 2001, s. 348.
[5] Oxford Companion to Twentieth Century Poetry, red. Ian Hamilton, Oxford University Press, Oksford 1994, s. vii.
Otwieranie klatki Cage’a, czyli „nic” w obszarze wolności (cz. 1)
Jeszcze do niedawna miejsca dla Johna Cage’a w historii poezji amerykańskiej nie było. Nie uwzględniano go w poetyckich antologiach, uznając zapewne, że jego literacka twórczość jest zaledwie marginesem działalności w dziedzinie muzyki. A przecież Cage parał się także sztukami plastycznymi, czynił wypady na terytorium teatru i tańca. Od przybytku, jak się okazało, zabolała głowa i tę nieposkromioną, wielowątkową twórczość z ulgą okrajano, zamykając Cage’a w klatce z tabliczką awangarda muzyczna. Kłopot w tym, że nawet jego dzieła przypisywane muzyce poza muzykę odważnie wychodziły i zamieniały się w swoisty teatr czy happening. Pozyskiwanie nieznanych i wymykających się tradycyjnej notacji dźwięków, takich jak przypadkowe audycje radiowe, darcie papieru, plusk wody i inne rodzaje hałasu z Imaginary Landscapes (Krajobrazy wyobraźni), to w równej mierze spektakl rozgrywający się przed oczyma słuchaczy, co kompozycja rozbrzmiewająca w uszach widzów. Każdy zaś, kto oglądał partytury Cage’a, te arabeski, spirale, plamy i floresy, bliższe – na oko – sztuce Malewicza niż zapisom Strawińskiego, czuł zapewne pokusę, żeby uznać je za grafiki i oglądać raczej niż czytać – lub wykonywać. A małe prozy, które podporządkowane zostały nie tyle metaforyce, tematowi, literackiej formie, ile rytmom metronomu? Bez względu na ich optyczną długość miały być czytane w tym samym odcinku czasu, co znaczyło, że krótsze historie należało w lekturze spowolnić, zaś snujące się dłużej anegdoty w czytaniu przyspieszyć. Literatura wchodziła tu w świat dźwięku i w naturalne środowisko dźwięku, jakim jest czas. W innych jeszcze przypadkach zamieniała się w scenariusz i podporządkowywała parateatralnym didaskaliom: „wydmuchaj nos, przetrzyj oczy”, „klaśnij”, „uderz pięścią w stół”, „ziewnij”[1]. Podziały i rozróżnienia, klasyfikacje i gatunki ujawniały w twórczości Cage’a swoją arbitralność i nikły, otwierając szeroko okna na dzieło bezgraniczne i niedefiniowalne, wszechobejmujące w swojej demokratycznej akceptacji dla wszystkiego, co jawi się naszym zmysłom. Demokratyzm tej postawy Cage’a to także decyzja wycofania się ze sztuki, wyprowadzenia siebie jako podmiotu kontrolującego – czy ogniskującego w sobie – proces twórczy, albo raczej: wygaszenie ja, by to, co jest, mogło przemówić. Nie naszym, ale własnym głosem. To między innymi szacunek Cage’a dla ciszy, która ciszą nigdy nie jest, ale pozwala nam dostrzec i usłyszeć podskórną muzykę: choćby to miał być szum krwi w naszych żyłach, dudnienie serca, chrzęst oddechu. „Dzieło powinno obejmować to, co je otacza; zawsze jest dziełem eksperymentalnym (nieznanym z góry)”[2].
Świętem powinowactwa sztuk był dzień w 1952 roku, kiedy to w Black Mountain College John Cage ze swoimi długoletnimi przyjaciółmi – choreografem Merce’em Cunninghamem, pianistą Davidem Tudorem i malarzem Robertem Rauschenbergiem – stworzyli pierwszy w historii happening. Splotły się w nim sztuki dźwięku, słowa, obrazu i ruchu:
Widzowie siedzieli w czterech trójkątnych, skierowanych do wewnątrz grupach, przypominających kształt krzyża maltańskiego. Akcja rozgrywała się częściowo poza widownią, a częściowo w przejściach między krzesłami. Cage wygłosił wykład, przerywany chwilami ciszy, stojąc na szczycie drabiny. Charles Olson i M.C. Richards czytali wiersze z innej drabiny. David Tudor grał na pianinie, a Robert Rauschenberg uruchomił patefon na korbkę. Merce Cunningham i pozostali tancerze przewijali się po sali. Przy każdym siedzeniu stała pusta filiżanka, a pod koniec happeningu do każdej nalano kawy, bez względu na to, co się z nią wcześniej działo (niektórzy korzystali z niej jak z popielniczki). Obrazy Rauschenberga, malowane białą farbą na białym tle, wisiały nad głowami widzów, tworząc iluzyjny strop.[3]
Jak podejść do Cage’a, który wiersze tworzył ze słów Joyce’a, w happeningi wplatał taniec Cunninghama i obrazy Rauschenberga, a muzykę komponował z oddechu, kaszlnięć, chrząknięć i szeptów słuchaczy? Może warto dojść – nie! warto dochodzić – do niego cudzym tropem, przez czyjś wiersz i wzięte w cudzysłów słowa? Na przykład przez wiersz szkockiego poety, Edwina Morgana?
*
Interferencje to wyjątkowo celnie dobrany tytuł wydanego w 1990 roku wyboru wierszy Morgana w przekładach Andrzeja Szuby i z przedmową Tadeusza Sławka[4]. W przedmowie tej Sławek wprowadził do swoich rozważań nad relacjami między językiem, poezją a sytuacją „człowieczego mieszkania na ziemi” problem poezji konkretnej, nawiązując tym samym nie tylko do ważnego nurtu w twórczości samego Morgana, ale i do własnych zainteresowań. Przypomnijmy, że rok wcześniej napisał on monografię poświęconą poezji konkretnej (Między literami[5]), a w roku 2000 opublikował dwa szkice w katalogu wystawy prac innego szkockiego konkretysty, Iana Hamiltona Finlaya[6]. Tom Interferencje zawierał kilka przykładów poezji konkretnej Morgana, ale nie zmieścił się w nim utwór, któremu chciałbym poświęcić niniejsze rozważania. To wiersz „Opening the Cage”[7], będący przykładem wielowątkowych interferencji – języka i obrazu, słowa własnego i cudzego, przypadku i reguły.
Opening the Cage
14 variations on 14 words
I have nothing to say and I am saying it and that is poetry.
John Cage
I have nothing to say and is that nothing and am I saying it
I am and I have poetry to say and is that nothing saying it
I am nothing and I have poetry to say and that is saying it
I that am saying poetry have nothing and it is I and to say
And I say that I am to have poetry and saying it is nothing
I am poetry and nothing and saying it is to say that I have
To have nothing is poetry and I am saying that and I say it
Poetry is saying I have nothing and I am to say that and it
Saying nothing I am poetry and I have to say that and it is
It is and I am and I have poetry saying say that to nothing
It is saying poetry to nothing and I say I have and am that
Poetry is saying I have it and I am nothing and to say that
And that nothing is poetry I am saying and I have to say it
Saying poetry is nothing and to that I say I am and have it
Zgodnie z podtytułem, wiersz Morgana przedstawia czternaście wariacji na czternaście słów Johna Cage’a, składających się na motto utworu. Tytuł, „Opening the Cage”, gra dwuznacznością słowa „cage” – jako rzeczownik pospolity oznacza ono „klatkę”, ale odsyła też do nazwiska amerykańskiego kompozytora – Morgan otwiera więc tu i klatkę, i Cage’a. Cytowana sentencja pochodzi z „Wykładu o niczym” (Lecture on Nothing), który Cage wygłosił w 1949 roku, a następnie opublikował w tomie Silenie (Cisza)[8]. W przekładzie Jerzego Kutnika fragment tego wykładu przybrał postać zdania: „nie mam nic do powiedzenia i mówię to i to jest poezja”[9]). Z czternastu słów, jakie złożyły się na wypowiedź Cage’a, Morgan buduje czternaście permutacyjnych wariacji, tworzących podstawowy tekst wiersza, nie dodając ani jednego słowa od siebie, ani też nie gubiąc żadnego ze słów autora „Wykładu o niczym”. Można odnieść wrażenie, że pisząc ten wiersz, czyli „otwierając klatkę”, Morgan dobrowolnie zamknął się w klatce (słów) Cage’a.
Nie jedyna to antynomia czekająca nas podczas lektury tego utworu. W wierszu, który – ze względu na wykorzystanie materialności słowa – można uznać za przykład poezji konkretnej[10], tekst tworzy graficzną reprezentację zaprzeczenia Cage’owskiego „nic”: powstaje szczelnie wypełniona przestrzeń. Ze względu na jednakową liczbę słów w każdym wersie, poddane permutacyjnym zabiegom motto Cage’a wypełnia równo obszar między dwoma białymi marginesami. Ten prostokątny obszar, który mógłby być kwadratem, gdyż jego pion i poziom wyznacza jednakowa liczba słów (ma więc „kwadratowe” wymiary 14 na 14), jest całkowicie zadrukowany, lub „zabrukowany” słowami. Morgan nie pozostawił wolnych miejsc ani w wersach, ani między wersami, w których to miejscach, jak gotowi bylibyśmy sądzić, rodzą się zazwyczaj sensy (jak efektywnie można takie międzysłowne przestrzenie wykorzystać, widzimy choćby w innym wierszu Morgana, „Message Clear”). Tu „nic” już dodać nie można; kompozycja, zbliżając się do swoiście rozumianej pełni, ma charakter pod tym względem wyraźnie zamknięty (choć w tytule mowa jest o otwarciu).
Cage’owskie „nic”, raz wypowiedziane, posłużyło więc Morganowi za treść, którą szkocki poeta wypełnił pustą przestrzeń. Zamieniło się w plastyczne tworzywo, z którego stworzył swój wiersz. Jeśli chodzi o efekt graficzny, przywołane w cytacie „nic”, treściowa biała plama, zaczerniło białą kartkę. Nastąpił emblematyczny akt kreacji: obciążona symbolicznymi interpretacjami przemiana „nic” w „coś”, jakby potwierdzająca słowa Cage’a, że te dwa pojęcia nie są sobie przeciwstawne, ale wzajem od siebie zależne i sobie potrzebne[11]. Napisał: „Muzyka = brak muzyki”[12].
Nie bez znaczenia jest tu fakt, że Morgan zbudował swój wiersz z cudzych słów, co znaczy, że podobnie jak Cage nie miał „nic” do powiedzenia, zanim tego „nic” nie wypowiedział i zanim nie powstała poezja (zanim nie powstał wiersz). Dokonując kombinatorycznych operacji na cudzym słowie, Morgan dodatkowo związał się z Cage’em, nie tylko dlatego, że przywołał jego sentencję z „Wykładu o niczym”, ale też z tego powodu, że przejął Cage’owską praktykę korzystania z cudzych słów, widoczną choćby w mezostychach, które Cage utworzył z tekstu Finnegans Wake Joyce’a. Przyjmuję więc, że u podłoża wiersza Morgana legło przekonanie o analogii między poddaniem sentencji Cage’a kombinatorycznej obróbce a przepisaniem tekstu Joyce’a na mezostychy. W obu przypadkach cudze słowo stało się przedmiotem precyzyjnie określonych operacji przestawiania i układania gotowych elementów. W obu przypadkach autorzy, rezygnując z własnego głosu, zapełnili pustą przestrzeń, nie tyle wypełniając ją treścią, ile nadając pustce formę – u Cage’a forma ta ma charakter przestrzenno-czasowy i wizualno-foniczny (przeznaczona jest bowiem do głośnego czytania), u Morgana – niemal wyłącznie przestrzenny i graficzny. Dopiero na tak przygotowanym polu, po wykreowaniu formy, może pojawić się, lub przydarzyć, treść.
W wierszu Morgana słowa Cage’a pełnią intrygującą, bo niejednoznaczną rolę. Zauważmy, że są nie tylko mottem, ale też tworzywem wiersza. A ponieważ mamy tu do czynienia z poezją, czyli ze sztuką słowa, której jedynym budulcem jest język, możemy uznać, że wypowiedź Cage’a jest wręcz j ę z y k i e m wiersza Morgana, gdyż zawiera w sobie cały leksykon, jaki Morgan miał do dyspozycji, kiedy budował swoje kwadratowe „nic”. W 14 wersach Morgana nie pojawia się żadne słowo, które nie występowałoby w cytowanej wypowiedzi Cage’a. Cage wyznaczył więc Morganowi granice jego słownika, zamknął go w swoim słowniku, ale słownik ten, choć minimalistyczny, wystarczył, by powstała poezja – nowy wiersz.
Tymczasem język, jak wiadomo, to leksykon plus reguły gramatyki. Pytanie o gramatykę wiersza Morgana, którą ten szkocki poeta mógłby wysnuć z wypowiedzi Cage’a, będzie nas jeszcze interesować. Powiedzmy jednak na wstępie, że gramatyka, której podstawową funkcją jest porządkowanie i hierarchizacja elementów, wydaje się w wierszu Morgana niemal doszczętnie wyeliminowana i zastąpiona wynikającą z zasad kombinatoryki równoważnością wszystkich elementów. Słowa przypominają liczmany, które poeta dowolnie przestawia, tak jak zupełnie dowolnie ustanawia kolejność wersów w wierszu – wersy „Opening the Cage” możemy swobodnie poprzestawiać, nie naruszając w niczym struktury wiersza. Wrażenie unieważnienia gramatyki może być tym silniejsze, że permutacja jest związana właśnie z dowolnością, pozwala bowiem na losowy, a więc przypadkowy, rozkład wszystkich elementów skończonego zbioru. Jeśli więc zasadą rządzącą tworzeniem kolejnych zdań wiersza Morgana jest matematyczna kombinatoryka, działająca w oderwaniu od wymagań semantyki i realizująca się w obszarze szczególnej dowolności, jaką są oparte na przypadku permutacyjne przekształcenia, nie ma tu miejsca na gramatykę.
A jeśli tak, to warto zapytać, czy mimo wszystko cytat z Cage’a, wyznaczywszy Morganowi jego okazjonalny leksykon, nie wyznaczył mu też jakiejś – aleatorycznej? – gramatyki. Na tak postawione pytanie trzeba odpowiedzieć, że wypowiedź Cage’a jest dla wiersza Morgana językiem, w którym gramatyka co prawda jest obecna, ale w mocno zredukowanej postaci: trzy zdania, z orzeczeniami „nie mam”, „mówię” i „jest”, powiązane współrzędnie spójnikiem „i” („and”), zdają się tworzyć wypowiedź o horyzontalnej, liniowej, a nie hierarchicznej strukturze. Powstaje prosta konstrukcja gromadząca, a nie wiążąca, w której spójnik można zastąpić znakiem dodawania: „nie mam nic do powiedzenia i mówię to i to jest poezja”. Taka luźna, parataktyczna struktura zdaniowa, ulubiona zresztą przez Cage’a[13], samą formą zaprasza niejako do zabiegów permutacyjnych, którym odda się lada chwila Morgan; zachęca do różnego rodzaju przestawek, przesunięć, zmian czy odwróceń. Zdanie pozszywane spójnikiem „i” jest już samo w sobie układanką, jak wszelkie katalogi czy enumeracje, w których kolejność jest czymś przypadkowym i dowolnym, a każdy element, luźno związany z następnym, jest jednakowo waloryzowany.
W przypadku sentencji Cage’a nie można jednak mówić o całkowitym wyeliminowaniu hierarchicznych struktur, w jakich ujawnia się gramatyka. Zdania składowe, parataktyczne tylko z pozoru, tak naprawdę wyrażają pewien hierarchiczny porządek, a dzieje się tak z dwu powodów. Po pierwsze, spójnik „i”, poza funkcją addytywną, ma często sens wynikowy, a skoro tak, to motto z „Wykładu o niczym” można odczytać inaczej: „nie mam nic do powiedzenia, a więc to właśnie mówię, w wyniku czego otrzymuję poezję”. Trzy tylko pozornie równoważne zdania składowe, które przed chwilą czytaliśmy jako nanizane jedno za drugim na ten sam sznur, teraz tworzą konstrukcję piętrową, jedno nadbudowuje się nad drugim. Ale to nie jedyny powód, dla którego w wypowiedzi Cage’a możemy dopatrzyć się hierarchicznych struktur, bowiem ten mimowolny porządek składniowy rodzi się także dzięki pracy zaimków. Cichą dywersyjną robotę hierarchizowania wykonują dwa zaimki „to”, pojawiające się w zdaniu drugim (jako „it”) i trzecim (jako „that”). Zastępują inne składniki zdania, wskazują na obecne wewnątrz tekstu jego wcześniejsze elementy, w nich znajdują swoje znaczenie, a tym samym nadają pierwszemu zdaniu składowemu status zdania wyjściowego, swoistego fundamentu dwu dalszych zdań. Punktem wyjścia jest więc konstatacja „nie mam nic do powiedzenia”, a dwie następne są jej konsekwencją. Trzy krótkie zdania Cage’a („nie mam”, „mówię” i „to jest poezja”) leżące obok siebie, po sobie następujące, wiążą się więc, splatają, jakby nie dopuszczając do nadmiernego poluzowania związków składniowych. Paradoksalnie więc zdanie, które gotowi bylibyśmy uznać za przykład parataksy, zbliża się do wynikowego, hierarchicznego uporządkowania, jakby język sam bronił się przed pozbawieniem go gramatycznego spoiwa. Z d a n i e w a l c z y o s w o j ą s p o i s t o ś ć. To symptomatyczny klincz, często pojawiający się w literaturze, próbującej oswobodzić się z reguł gramatyki. Okazuje się, że ucieczka od gramatyki, to znaczy od ładotwórczych mechanizmów, jest trudna, a może wręcz niemożliwa. Język sam się przed tym broni, bronią się przed tym świadome i nieświadome strategie czytania, które narzucają na tekst zaprzeczające nicości uporządkowanie.
Takim uporządkowaniem mogłoby być rozpoznanie w Cage’owskim wierszu Morgana struktury typowej dla jednego z najbardziej sformalizowanych gatunków poetyckich, jakim jest sonet (zwłaszcza, jeśli pamiętamy o upodobaniu Morgana do sonetu). Czy to tylko przypadek, że wiersz składa się, jak sonet, z 14 wersów? A jeśli przypomnimy sobie, że w sonecie angielskim, od czasów co najmniej Szekspira, rządzi zasada „powtórzenia z wariacją”, to czyż nie ta sama zasada rządzi utworem Morgana? Tekst Morgana nie daje, bo dać nie chce, odpowiedzi na pytanie, czy mamy tu do czynienia z otwarciem wiersza na przypadek, czy też przeciwnie, z narzuceniem na tekst silnie skonwencjonalizowanej struktury sonetu, bo być może jego „sonetowość” jest jedynie naszym interpretacyjnym, arbitralnym naddatkiem, reakcją na zmierzające ku wolności słowa, próbujące oswobodzić się spod dyktatu sensu i referencyjności.
Tytuł wiersza Morgana brzmi „Opening the Cage”. Choć Morgan zamienił imię własne na rzeczownik pospolity przez dodanie przedimka określonego „the”, nawiązanie do amerykańskiego poety jest, jak już zauważyliśmy, oczywiste. Morgan otwiera klatkę, ale też proponuje otwarcie Johna Cage’a. Czym jest to tytułowe otwarcie Cage’a, otwarcie jego leksykonu i jego gramatyki? Wdarciem się do środka czy wypuszczeniem na zewnątrz? Spróbujmy udzielić kilku niezobowiązujących odpowiedzi. Przede wszystkim może być próbą wyzwolenia Cage’a z więzów, to znaczy pozbawieniem go, a raczej jego wypowiedzi, tych resztek gramatyki, o których wspomnieliśmy, a które strukturyzują – parataktyczną z pozoru – sentencję Cage’a. Takie otwarcie, czyli rozgramatycznienie, mogłoby się dokonać poprzez sprowadzenie reguł gramatyki do efektów działania przypadku. Odwołując się do sformułowań Tadeusza Sławka, można powiedzieć, że w ten sposób Morgan, za Cage’em, przedłożył to, co „język może sam dać człowiekowi do myślenia”, nad to, „co człowiek ma do powiedzenia poprzez język”[14]. Tę właśnie drogę, jak się wydaje, wybrał Morgan: permutacyjny charakter wykonywanych operacji wskazywałby na to, że Morgan wziął czternaście słów Cage’a, wymieszał je w garści i rzucił niczym kości na stół, układając je czternaście razy, za każdym razem w innej kolejności.
Ale tak się może tylko wydawać, gdyż spośród setek możliwych wyników, które generuje taka procedura, Morgan wybrał tylko te, które układają się w zdania znaczące, bo (prawie) poprawne. Nie ma w czternastu wersach utworu Morgana ani jednego, który eliminowałby gramatykę i stworzyłby zdanie całkowicie pozbawione sensu. Gdyby Morgan zastosował permutację konsekwentnie, a nie wybiórczo, w jego wariacjach musiałyby się znaleźć, na przykład, zdania z dwoma sąsiadującymi spójnikami „and and”, czy też z szeregiem następujących po sobie osobowych form czasowników: „am have is”. Z takich zbitek nie zrodzi się żadne poprawne gramatycznie zdanie. Tymczasem zdania Morgana są sensowne, a tym samym dopraszają się interpretacji. Wers drugi, na przykład, mógłby stać się przedmiotem wdzięcznej analizy semantycznej: „jestem i mam do wypowiedzenia poezję i czy to jest niczym”, podobnie jak wers szósty: „jestem poezją i niczym, a mówienie o tym oznacza, że ją posiadam”. Trudno jednak wziąć się za taką interpretacyjną robotę na serio. Trudno, gdyż czujemy, że sens, który się pojawia w tych permutacjach, choć wyłuskany przez Morgana z kilkuset możliwości, pojawia się przypadkiem, trafia się, jest jakimś dziwolągiem w czymś, co tak naprawdę jest morzem czysto matematycznych, formalnych przekształceń, dokonywanych w oderwaniu i całkowitej niezależności od semantyki zdania, a więc z pominięciem treści. Ponieważ rządzi tym wierszem reguła permutacji, postrzegamy ją jako instancję nadrzędną wobec gramatyki – w rezultacie fakt, że zdania z wiersza Morgana są gramatyczne, jawi się jako efekt przygodny. Gramatyka się tu przydarza, tak jak sens tych zdań się w wierszu Morgana przydarza; jeśli więc w wierszu odnajdujemy ślady językowego ładu, którego przejawem i źródłem jest gramatyka, to mamy do czynienia z ładem równie przygodnym, a więc blisko spowinowaconym z przypadkiem. Tu warto wrócić do słowa, które leży u podstaw Cage’owskiej estetyki, a tym samym wiersza Morgana: „nic”. To „nic” ma wiele synonimów, wśród których – obok pustki, próżni, ciszy, nieskończoności – jest i przypadek[15].
Morgan otwiera Cage’a, jakby otwierał drzwi, po czym wchodzi do jego języka, porusza się w wyznaczonym przez niego polu leksykalnym i tematycznym. Widzimy, jak bardzo ten wiersz „nie mówi o czymś, lecz jest tym czymś”[16]. Choć nazwałem permutacje motta „treścią” wypełniającą pustą przestrzeń kartki, same permutacyjne przekształcenia nie mają treści, bo niczego nie wyrażają: jakakolwiek interpretacja poszczególnych wersów byłaby absurdem, działaniem wbrew „logice” wiersza, wyrazem tego, że próbujemy poprzez język mówić; że nie chcemy się zgodzić na „nic” i na niezależny od naszej woli przypadek. Perwersyjny zabieg Morgana, zgodny z duchem poetyki Cage’a, polega między innymi na tym, że wywraca on na nice ugruntowane w obyczaju językowym pojęcie treści i formy, odbiera im wiarygodność. Bo zauważmy, że słowa Cage’a, które nazwaliśmy treścią wypełniającą przestrzeń wiersza, są również, a może bardziej, formą, czy też, jak by to określił sam Cage: „pustą szklanką, do której w każdej chwili można coś nalać”[17]. Tworzą miejsce, w którym sens się przytrafia, niezależnie od woli artysty, w wyniku czysto formalnych przekształceń kombinatoryki.
Morgan nie tyle więc wypuszcza „nic” z klatki Cage’a, wpierw ją otworzywszy, ile otwiera klatkę i sam do niej wchodzi, zapraszając nas do środka. Otwarta klatka Cage’a, wypowiedziane „nic”, staje się obszarem wolności, w którym przeciwstawienia przypadku i reguły, pustki i pełni, wnętrza i zewnętrza, formy i treści tracą swój dyskryminujący sens.
Przypisy:
[1] John Cage, 45′ dla prelegenta, przeł. Andrzej Sosnowski, „Literatura na Świecie” nr 1–2/1996.
[2] John Cage, Tematy i wariacje, przeł. Jerzy Jarniewicz, ibidem.
[3] Adrian Henri, Happenings and Environments, Thames and Hudson, Londyn 1974, s. 88.
[4] Edwin Morgan, Interferencje, wybór i przekład z j. ang. Andrzeja Szuby, wstęp Tadeusz Sławek, Wydawnictwo Śląsk, Katowice 1990.
[5] Tadeusz Sławek, Między literami. Szkice o poezji konkretnej, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1989.
[6] Ian Hamilton Finlay, Poezja konkretna. Concrete poety, Prace na papierze z kolekcji Stanisława Drożdża, Bielsko Biała: Galeria Bielska BWA 2000.
[7] Edwin Morgan, Selected Poems, Carcanet, Manchester 1985.
[8] John Cage, Silence. Lectures and Writings, Wesleyan University Press, Hanover 1973.
[9] Jerzy Kutnik, Gra słów. Muzyka poezji Johna Cage’a, Wydawnictwo UMCS, Lublin 1997, s. 46.
[10] „Tekst konkretny ma być przede wszystkim eksploracją przestrzeni poetyckiej, ma ukazywać jakby materialny proces uzyskiwania przez wiersz struktury, formy, postaci wizualnej czy akustycznej” (Tadeusz Sławek w: Edwin Morgan, Interferencje, s. 17).
[11] „Coś i nic nie są przeciwstawne, lecz potrzebują siebie nawzajem, żeby mogły istnieć”, przeł. Jerzy Kutnik (John Cage cyt. w: Jerzy Kutnik, op.cit., s. 56).
[12] John Cage, „Tematy i wariacje”, op. cit. s. 244.
[13] Piotr Sommer, Po stykach, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2005, s. 216–219.
[14] Edwin Morgan, Interferencje, op. cit., s. 14.
[15] Nothing, red. Graham Gussin i Ele Carpenter, August, Londyn 2001, s. 7.
[16] Tadeusz Sławek, op. cit., s. 98.
[17] John Cage cyt. w: Jerzy Kutnik, op. cit., s. 46.