recenzje / IMPRESJE

O twórczości Krystyny Miłobędzkiej

Tymoteusz Karpowicz

Szkic Tymoteusza Karpowicza opublikowany w cyklu prezentacji najciekawszych archiwalnych tekstów z dwudziestopięciolecia festiwalu Stacja Literatura.

Wcze­snym latem 1938 roku w War­sza­wie w pierw­szym nume­rze Pió­ra, i ostat­nim zara­zem, pod redak­cją Józe­fa Cze­cho­wi­cza uka­zał się wiersz Julia­na Przy­bo­sia pt. „Nowa róża”. W nim to poeta doko­nał odkry­cia, któ­re fascy­nu­je do dziś. Na miej­sce dla swo­ich wyna­laz­ków poetyc­kich Tri­stan Tza­ra obrał kape­lusz dan­dy­sa, syn chłop­ski z Gwoź­ni­cy – stół, ten „chle­bo­wy”, ze śre­dnio­wiecz­ne­go „Wier­sza Sło­ty o zacho­wa­niu się przy sto­le”. Ale wyzna­czył mu funk­cję magicz­ną: „Stuk­nij – pole­cił jakie­muś mło­de­mu maj­ster­ko­wi­czo­wi „uskrzy­dlo­ne­go sło­wa” – dwa razy w stół, a raz poza – / aby zapo­mnieć wszyst­kich słów kie­dy­kol­wiek uży­tych, / aby chwi­le rosły, każ­da oddzie­lo­na nową różą na zmien­nej łody­dze, / aby zaczę­ła się mowa nie­zna­na, któ­rej pierw­sze sło­wo jest zawsze ostat­nim”. Róża ta mogła być cie­niem śmier­tel­nej róży z Muzot, jed­ną z trzech nie­ziem­skich róż Leśmia­na. („Trzy róże”) lub różą, któ­rą zachwy­cał się prze­wrot­nie Julian Tuwim: „Różo, różo, for­ma­list­ko! / różo, różo, bój się Boga!” Przy­boś obar­czył ją pra­cą syzy­fo­wą, do dziś nie wyko­na­ną przez wszyst­kie piszą­ce róże. Być może jed­na z nich zbie­ra na nią pierw­sze płat­ki. (…)

Teraz dopie­ro może­my una­ocz­nić cał­ko­wi­cie poza tek­stem wier­sza, jakie – ana­lo­gicz­ne do przy­bo­sio­we­go bla­tu, któ­ry wyła­nia się po ude­rze­niu „trze­ci raz poza” – były te ścia­ny, drzwi, okna, dach, komin i próg, nawar­stwia­jąc je na ist­nie­ją­cy opis – te wszyst­kie auto­gra­bie­że, któ­re doko­na­li­śmy w swo­ich wła­snych domach. Dopeł­nia­my więc otwar­tą meta­fo­rę tą czę­ścią kame­le­ono­wą, któ­ra jest w nas, w czy­tel­ni­ku „tej z syn­kiem na ręku”. Do tego sca­la­nia rze­czy­wi­sto­ści ist­nie­ją­cej w tek­ście z rze­czy­wi­sto­ścią poza­tek­sto­wą przy­zwy­cza­ił nas już Przy­boś – jed­no i dru­gie: sca­la­ne i sca­la­ją­ce odwo­łu­je się w tym mode­lu prze­no­śni do przed­mio­to­wej, „reistycz­nej” struk­tu­ry świa­ta auto­ra i czy­tel­ni­ka: na dom nakła­da się dom, na ścież­kę – ścież­ka, na grób – grób aż do ostat­niej wła­snej kości. (…)

Poet­ka wie, że b e z zmie­nia d o m w bez­dom­ność, w war­to­ścio­wa­nie emo­cjo­nal­ne i spo­łecz­ne – ujem­ne, utra­cju­szo­stwo, byt paria­sa, wygna­nie, nie­wo­lę, bez­i­mien­ność, stan bez ojco­wi­zny, bez miej­sca na zie­mi itd.; d l a w tele­olo­gii d o m u prze­no­si wszyst­kie war­to­ści pod komi­nek, uni­ce­stwia alter­na­ty­wy sąsiedz­twa, zamra­ża dro­gi oprócz jed­nej, z dachu robi skar­bon­kę na wszyst­kie cno­ty, uspra­wie­dli­wia każ­de okru­cień­stwo w obro­nie swe­go, ary­sto­fa­ne­sow­ską Lizy­stra­tę (Lizy­stra­ta) prze­skrzy­dla w zwy­cię­ską Nike, a zatem jako przy­imek nie­to­le­ran­cji zamie­nia dom w warow­nię ego­cen­try­zmu, z jego miesz­kań­ców robi psów łań­cu­cho­wych wła­sno­ści, ale rów­no­cze­śnie to d l a prze­kształ­ca dom w kojec rodzin­ny, etycz­ną wyraź­ność, nie mag­mę zachcia­nek kosmo­po­li­tycz­nych itd., d o doda­je do domu dro­gę, bez któ­rej nie mogli­by­śmy się zna­leźć w jego wnę­trzu, każe mu się przy­go­to­wać na nasze wyj­ście, któ­re z d o sta­je się nie­unik­nio­ne, final­ne, zmie­nia się w pod­ko­wę losu i prze­zna­cze­nia. Jesz­cze nie szczę­ścia. D o ma tak­że usta, jest syla­bą inwo­ka­cji, a więc uświę­ca dom, zmie­nia go w świą­ty­nię Ja, któ­re nad­cho­dzi. K u jest tym samym, tyl­ko wymu­sza na domie uwznio­śle­nie: kla­sycz­ną bra­mę wej­ścio­wą lub nawet ołtarz zamiast drzwi. N a uczy dom poko­ry; od nie­go sta­je się bar­dziej przy­ziem­ny, przy­go­to­wa­ny na dźwi­ga­nie róż­nych cię­ża­rów, od umi­ło­wa­ne­go przez Miło­będz­ką wró­bla na dachu: „Tak mi przy­by­ło na wró­bla przez podwó­rze” („Tak mi w uciecz­ce przy­by­wa”, Pokrew­ne), aż do gwiaź­dzi­ste­go nie­ba Kan­ta. Pokor­ny musi być tak­że, kie­dy godzi się na skład­kę na nie­go, przede wszyst­kim nie tę mate­rial­ną, lecz tę uczu­cio­wą. Ale rów­nież w jakiś spo­sób sta­le uzbro­jo­ny przed napa­dem. N a jest domu memen­to, by zawsze wzmac­niał swo­ją kon­struk­cję, gdyż nie­wy­czer­pa­ne są cię­ża­ry ist­nie­nia. Jest kon­tem losu, a ten z kolei ma na swo­im kon­cie wszyst­kie złe i dobre licz­by. N a dom spa­da wię­cej nie­szczęść niż kro­pel desz­czu. N a przy­po­mi­na domo­wi, by miał loso­od­por­ny dach itd. Dom od n a nie zazna­je pra­wie nicze­go dobre­go. Nie­wie­le jest lepiej z n a d: „Nad Kapu­le­tich i Mon­te­kich domem, / Spłu­ka­ne desz­czem, poru­szo­ne gro­mem, / Łagod­ne oko błę­ki­tu -” (C. Nor­wid, „W Wero­nie”, Vade-mecum). Wie­my jed­nak, jakie smut­ne rze­czy wyda­rzy­ły się pod tym „łagod­nym okiem”. N a d zmu­sza dom do myśle­nia ścia­na­mi o nie­wol­nic­twie, opre­sji góry, nie­sa­mo­dziel­no­ści, len­nie nie­ba. Ale w tym wszyst­kim wie­rzy tak­że w oko opatrz­no­ści nad nim, więc od n a d jego dach raz pod­no­si się, raz opa­da i w ten spo­sób oddy­cha, żyje. O jest nadzie­ją domu: będą o nim mówić, raz w spo­sób dają­cy mu radość, raz ból. Przy odczu­ciu jego bólu O będzie inne, nie przy­po­mi­na­ją­ce obej­mu­ją­cych ramion, tyl­ko pętlę. Dom to wszyst­ko musi wziąć pod uwa­gę okna­mi, tak nimi widzieć O , jakim to O nie chce się widzieć przed swo­im przyj­ściem. Bo O jest plot­kar­ką losu i dom musi odróż­nić praw­dzi­we nie­bo nad nim od zmy­ślo­ne­go. 0 d wypeł­nia dom ocze­ki­wa­niem. W zasa­dzie jest on opty­mi­stą i ocze­ku­je darów od wszyst­kich i wszyst­kie­go. Dla­te­go ma coraz wię­cej drzwi, ale też i coraz mniej wejść, by nie przy­jąć cze­goś, co go pod­pa­li. Poet­ka ostrze­ga: „jed­ne drzwi dru­gie drzwi trze­cie drzwi czwar­te / ale to nie jest żad­ne wyj­ście / wycho­dzę.” (wiersz bez tytu­łu, zaczy­na­ją­cy się od słów: „w tym samym języ­ku róż­ny­mi języ­ka­mi”, Pamię­tam). O d każe mu prze­strze­gać umia­ru w opty­mi­zmie jest bowiem począt­kiem bez­względ­nej fra­zy o d – d o. Z nie­zro­zu­mia­łych, wariac­kich wzglę­dów wszech­świat oszczę­dza na prze­strze­ni. O d uzna­je też, że gdzieś jest począ­tek, a1e nigdy nie mówi gdzie znaj­du­je się koniec, więc dom prze­zor­nie bro­ni się przed respek­to­wa­niem stron świa­ta i naj­wię­cej ma okien od połu­dnia. Zło­śli­we o d pod­sta­wia mu wte­dy pod nie pół­noc. Wów­czas dom się od tego odwra­ca. O d zanim się zacznie, naj­czę­ściej się koń­czy. Dla­te­go dom naj­mniej budu­je na samym począt­ku, zaczy­na­jąc od zia­ren­ka pia­sku (jak Bla­ke) lub komór­ki celu­lo­zy. Dopie­ro na koń­cu swe­go ist­nie­nia dom, oże­nio­ny z przy­im­kiem o d spo­strze­ga, jak strasz­nie się pomy­lił. To o d ocze­ki­wa­ło od nie­go darów: o d d o m u. Teraz już wie, że o d jest naj­bar­dziej samo­lub­nym przy­im­kiem, ale na napra­wie­nie błę­du jest już za póź­no: musi zamy­kać zdez­o­rien­to­wa­ne drzwi na zawsze. P o każe żyć domo­wi naj­czę­ściej p o ś m i e r c i, dla­te­go dom dba o chwi­lę zej­ścia w moż­li­wie naj­więk­szym hipo­tecz­nym porząd­ku. P o zamy­ka oczy domu na jego począt­ki, naj­czę­ściej kło­po­tli­we. Nie­któ­rzy lin­gwi­ści mogą twier­dzić, że wkra­dła się do tej czę­ści mowy śmierć, ale jak dłu­go dom nie wie, że p o n i m moż­na cho­dzić wie­rzy, że jest nie­śmier­tel­ny i nawet jeśli p o n i m zosta­je tyl­ko ogród, potra­fi osła­niać jego daw­nych miesz­kań­ców jedy­nie ścia­na­mi pamię­ci, więc zagro­żo­ny przez p o robi wszyst­ko, by nagro­ma­dzić o sobie pamię­ci p o dach. P o d, zna­jąc zagro­że­nie śmier­tel­ne czy­ha­ją­ce na dom, wymy­śla mu piw­ni­ce, komo­ry, zastęp­stwa żyją­ce w imie­niu domu lub p o d nazwą „dom”. Dom wie, że jest p o d‑kopywany przez ten przy­imek i tam, gdzie może, chce żyć p o d otwar­tym nie­bem, np. na weran­dach, tara­sach i bal­ko­nach. Ale i p o d nie pod­cho­dzi śmier­tel­ne p o d. P r z e d to widzi i ratu­je dom, przy­zna­je mu wiel­kie prze­strze­nie, z proś­bą tyl­ko, by nie upie­rał się oślo przy nazy­wa­niu tego domem. Dom wie, że tu wygrać gru­by­mi ścia­na­mi i cięż­kim dachem nie może i godzi się być domem p r z e d domem. P r z e d znacz­nie mniej kosz­tu­je niż p o, nie jest escha­to­lo­gicz­ne. Chce tyl­ko, by cień domu, w zamian za te usłu­gi o zacho­dzie słoń­ca do nie­go się przy­tu­lił. Tej sytu­acji nie zno­si ner­wo­we p r z e z – prze­la­tu­je pędem dom i prze­wra­ca meble. Zna­jąc to, dom sta­ra się trzy­mać p u s t o, uni­ka­jąc w ten spo­sób bole­snych zde­rzeń. Lubi być wiecz­nie wymie­cio­nym – cza­sem aż z sie­bie same­go. Wów­czas p r z e z opusz­cza go, bo nie ma się już gdzie zatrzy­mać. (…)

Wcho­dząc w trud­ny, zdy­sza­ny od bie­gu zna­czeń, świat i język Miło­będz­kiej (jak jej zwie­rząt­ko przed­wie­czor­ne w wier­szu bez tytu­łu, zaczy­na­ją­cym się od słów: „prze­py­ta­nie dnia, tra­fi się cud wie­czo­ru…”, Dom, pokar­my), by poczuć się w nim prze­stron­niej, fami­lij­nej, dobrze jest pamię­tać o pro­stym, ale jak­że owoc­nym poznaw­czo spo­strze­że­niu Lakof­fa i John­so­na doty­czą­cym czy­ta­nia tek­stu poetyc­kie­go: „Mówi­my w porząd­ku line­ar­nym – piszą wybit­ni znaw­cy języ­ka meta­fo­rycz­ne­go – pew­ne sło­wa wyma­wia­my wcze­śniej, inne póź­niej. Zatem mówie­nie jest powią­za­ne z cza­sem, a czas w sen­sie prze­strze­ni jest meta­fo­rycz­nie wykon­cy­po­wa­nym języ­kiem. Jest dla nas rze­czą natu­ral­ną przed­sta­wiać język meta­fo­rycz­nie jako prze­strzeń. Nasz sys­tem zapi­su wzmac­nia to wykon­cy­po­wa­nie. Zapi­sa­ne zda­nie pozwa­la nam na jesz­cze wyraź­niej­szą kon­cep­tu­ali­za­cję tego jako prze­strzen­ne­go obiek­tu uło­żo­ne­go line­ar­nie. To prze­strzen­ne rozu­mie­nie w spo­sób jak naj­bar­dziej natu­ral­ny moż­na odnieść do języ­ko­wych fraz. Wie­my tu, któ­re sło­wo zaj­mu­je pierw­szą pozy­cję w zda­niu i czy dwa sło­wa sto­ją­ce obok sie­bie są sobie bli­skie, czy wię­cej niż dale­kie…” (Meta­phors We Live By). Wcho­dzić zatem w tekst Miło­będz­kiej nale­ży sło­wo po sło­wie, każ­de z nich trak­tu­jąc jako nie­pod­le­głe, a z sobą spię­te, świa­ty, bacz­nie respek­tu­jąc ich hie­rar­chię pozy­cyj­ną we fra­zie. Tu nie da się „ska­kać przez linij­ki” – po pro­stu dla­te­go, że nie ma tu lini­jek, tyl­ko oko­py sen­sów poszcze­gól­nych słów-świa­tów, któ­re ina­czej usta­wić się nie mogły w zda­niu, tyl­ko tak, jak sto­ją. Są „gle­bae adscrip­ti”. Nie do rusze­nia. Z kamie­niem u zna­cze­nia. Tyl­ko cza­sem poet­ka myli sło­wa z moty­la­mi. Ma chwi­le wyzwo­le­nia z kon­tek­stów, „na łące do nóg krzy­wo poślu­bio­nej.” („Podziel­ne”, Pokrew­ne). Pod­da­je się uro­dzie wła­snych fraz, pró­bu­je z nimi lewi­to­wać: „Moje sło­wa, moje sło­wa ze wszyst­kim. Nie wstydź się, mów jak leci, jak chce wyjść i nie cofa się za duże. Będzie bola­ło? Nie szko­dzi, uści­śnię­ta ręka też boli. Za ład­ne? To co inne­go, lepiej nie mów, poczę­stuj cze­ko­lad­ką.” (wiersz bez tytu­łu, zaczy­na­ją­cy się od słów: „Moje sło­wa…”, Dom, pokar­my).

 

 

O autorze

Tymoteusz Karpowicz

Urodzony 15 grudnia 1921 w Zielonej koło Wilna. Poeta, prozaik, dramaturg, tłumacz. Pracował jako asystent na Uniwersytecie Wrocławskim, a także redaktor w pismach: "Nowe Sygnały", "Odra", "Poezja". W 1973 roku wyjechał do USA, potem do RFN i Berlina Zachodniego, w 1978 roku osiadł w Chicago, obejmując katedrę literatury polskiej na uniwersytecie stanu Illinois. Za ostatni tom, Słoje zadrzewne (1999), otrzymał Nagrodę "Odry" oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Zmarł w Oak Park 29 czerwca 2005.

Powiązania